Wyspa Itongo/Część pierwsza/Bunt

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Wyspa Itongo
Tom
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BUNT.

Przez sześć tygodni Gniewosz pasował się ze śmiercią. Szanse zwycięstwa były tem słabsze, że w walce tej brał udział tylko organizm. Dusza ogłuszona obuchem nieszczęścia stała po stronie „nieprzyjaciółki“. To też gdy po wielu dniach maligny po raz pierwszy otworzył przytomnie oczy, opanowało go wszechwładne uczucie wstrętu. Obrzydliwa gorycz wypełniała po brzegi całe jestestwo. Spotęgował ją widok otoczenia: jego mieszkanie prywatne w zakładzie Będzińskiego i wszystko, co się z tem dalej wiązało. Wkońcu zwaliło się na niego lawiną wspomnienie Krystyny. Zaskowyczał z bólu.
Potem potoczyły się szaropylne gościńce miesięcy, dni, godzin, monotonne litanje powszedniości przesiewane przez nudę w przetaku życia. Jedyną namiętnością stały się wędrówki na cmentarz, na jej grób i długie, samotne przechadzki po ulicy Leśnej. Po powrocie z nich, gdy go nikt nie mógł słyszeć, wybuchał głośnym, nieutulonym płaczem dziecka. To mu przynosiło ulgę. — Nazajutrz rzucał się do gorączkowej pracy, studjował wiedzę techniczną, uzupełniał dostrzeżone w sobie braki, przygotowywał elaboraty, rysunki. Tak było do południa. Potem energja wyczerpywała się i załamany w sobie Gniewosz opuszczał ręce.
Będziński niechętnie patrzył na to wszystko. Wietrzył objawy buntu przeciw sobie i chęć usamodzielnienia się. I miał rację. Po przezwyciężeniu apatji życie uczuciowe Gniewosza nieznacznie ześrodkowało się w dwóch punktach: w kulcie dla zmarłej i w żądzy wyemancypowania się z pod wpływów „dobrodzieja i opiekuna“. Stosunki między nimi w tym czasie znacznie oziębły. Tem bardziej, że w medjumiźmie Janka nastąpił okres wyraźnej stagnacji, którą Będziński przypisywał „fatalnemu wpływowi idjotyczno miłosnej awantury z tą egzaltowaną ś. p. śląską“.
Lecz z Gniewoszem nie zamienił na ten temat ani słowa, jakgdyby tragiczny wypadek dla niego nie istniał. To uporczywe przemilczanie, to chłodne ignorowanie jego uczuć dotknęło Gniewosza najbardziej. Zaczął nienawidzieć doktora i jego eksperymentów, bo stały mu się synonimem oków nałożonych na jego młode życie. Z czasem dostrzegł poza swym „impressario“ i opiekunem w jednej osobie kryjące się moce zaświatów, które wybrały sobie jego, Jana Gniewosza za narzędzie do swych ciemnych) często kapryśnych, nieraz groteskowych celów. One to zdawały się kierować jego losem i ilekroć próbował wyzwolić się z pod ich wpływu i pójść po linji własnych uczuć i pragnień, zawracały go z drogi i przypominały mu „właściwe“ jego zadania i obowiązki. Dwukrotnie już dały mu odczuć swą wolę: raz, odsuwając od niego córkę ogrodnika, po raz wtóry niszcząc brutalnie bezcenne życie Krystyny.
Tak mu się teraz przedstawiało jego dotychczasowe życie obserwowane w perspektywie ubiegłych lat dwudziestu sześciu. Po dotarciu do tej koncepcji Gniewosz zdecydował się na nieubłaganą walkę z zaświatem. Musiał choćby za cenę życia zrzucić z siebie nienawistne pęta i przestać być niewolnikiem. Przeczucie mówiło wprawdzie, że będzie to walka z własnem przeznaczeniem, lecz się nie uląkł. Wołał zginąć niż odgrywać rolę łątki przesuwanej palcami chimerycznych jaźni. Zresztą mógł zwyciężyć. Wierzył w możliwość przełamania losu przez silne napięcie woli.
Przedewszystkiem należało ustalić metody i sposoby. Z lektury o medjumiźmie i skąpych, ale znamiennych półsłówek Będzińskiego dowiedział się, że najskuteczniejszym środkiem osłabiającym rozwój medjumicznych właściwości są częste stosunki płciowe oraz wytężony, zużywający dużo energji zarówno psychicznej jak fizycznej, tryb życia. Pierwszy z tych środków był dla niego w tym czasie niedostępny. Tęsknota za zmarłą i kult jej pamięci wykluczały nawet myśli o charakterze seksualnym. Pozostawał środek drugi, którego uchwycił się z zapamiętaniem fanatyka.
Ponieważ w związku z emancypacją duchową pozostawało uniezależnienie się materjalne od doktora, musiał Gniewosz wszelkiemi siłami dążyć do zdobycia samodzielnego stanowiska i jakiejś pozycji społecznej. Nie chcąc używać do tego celu pieniędzy opiekuna, postarał się o lekcje na mieście. Z funduszów w ten sposób uzyskanych zaopatrzył się w niezbędne do studjów książki i podręczniki. Jeżeli narazie nie wyprowadził się z zakładu doktora, czynił to tylko ze względu na „obowiązek wdzięczności“. Za doznane w latach poprzednich „dobrodziejstwa“ rewanżował się w dalszym. ciągu, oddając mu do dyspozycji eksperymentalnej swe zdolności medjumiczne. Wogóle Gniewosz lubiał sytuacje jasne i wyraźne i w tej sprawie miał sumienie zupełnie spokojne.
Lecz i Będziński nie próżnował. Gorączkowe studja i egzaltowany kult dla zmarłej nie uszły jego uwagi, a że osłabiały widocznie sprawność medjumiczną Janika, musiał im przeciwdziałać: postanowił teraz zrealizować dawniej już powzięty plan i wywieźć go zagranicę. Zmiana otoczenia, wrażenia i senzacje podróżnicze miały doprowadzić jaźń pupila do radykalnego zwrotu. Doktór spodziewał się, że dopiero tam „wszystkie sentymentalne mrzonki i marzenia o emancypacji wywietrzeją mu z głowy“.
Lecz i tu spotkał się ze stanowczym oporem. Gniewosz kategorycznie oświadczył, że nie wyjedzie. Przyszło do gwałtownej sceny. Padły słowa mocne, rozstrzygające. W rezultacie Gniewosz tegoż jeszcze dnia rozstał się z Będzińskim na zawsze i zamieszkał w pokoiku na poddaszu domu przy ulicy ścieżkowej, w odległej, świeżo włączonej do miasta dzielnicy, a w bliskiem sąsiedztwie z ulicą Leśną.
Zerwanie stosunków z doktorem przypadło na końcowe stadjum jego studjów na technice. W parę dni potem Gniewosz zdał pierwszy egzamin inżynierski i objął skromną posadę w fabryce maszyn. Po raz pierwszy od dwóch lat odetchnął pełną piersią. Stanął nareszcie „na własnych nogach“.
Odtąd intenzywna praca w fabryce wypełniała mu szczelnie godziny poranne aż do obiadu. Popołudnia poświęcał Krystynie. — Spędzał je częścią na Powązkach, u jej mogiły, częścią na przechadzkach w okolicy willi przy Leśnej. Zwłaszcza te przechadzki miały niewysłowiony urok.
Cicha, samotna ulica ujęta w ramiona alei lipowej przeistaczała się w kaplicę wspomnień. Tu z poza krat żelaznych sztachet, krzyżowej plecionki siatek przeglądały zadumane wnętrza ogrodów, frontony will — tam z muru spływały w bezwładzie welony bluszczu przetkane warkoczami róż, ówdzie wystrzelał z poza furty gromnicą smutku cyprys. Wieczorne słońce rzucało na zakątek melancholijny uśmiech rozstania lub rozżagwione na szybach okien i werand święciło przedzgonne swe gody. Po chodnikach, ogrodowych drożynach, po ścianach will i murach czołgały się cienie. Nadchodził zmierzch.
Gniewosz zatrzymywał się przed furtką jej willi i patrzył w głąb: na zgłuszony zielskiem ogród, spętaną dzikiem winem altanę i senny, szklanem spojrzeniem szyb spoglądający dom. Nikt nie wychodził mu stamtąd na spotkanie. Zaklęte czarem smutku wnętrze puste było i niezamieszkane. I gdy z sąsiednich will padały światła lamp i dochodziły głosy wieczornego życia, dom Krystyny trwał w zmroku i zapomnieniu. Późno w noc wracał Gniewosz na swoje poddasze...
Tak upłynęły dalsze dwa lata. Zbliżał się wiek męski. Ból po utracie Krystyny ścichł, ukoił się i przeszedł w stadjum mgłą melancholji zasnutych wspomnień. W tym czasie Gniewosz ukończył w pełni swe studja i otrzymał dyplom inżynierski. W fabryce podniesiono mu gażę i powierzono stanowisko odpowiedzialne. Wyrobił sobie opinję dzielnego pracownika.
Od dociekań nad medjumizmem stronił jak od zarazy, a swoje własne zdolności w tym kierunku ukrywał jak najstaranniej, pragnąc, by ludzie o nich zapomnieli. Niestety było wielu takich, co pamiętali. I ci nie dali mu spokoju. Jak przed sforą psów musiał opędzać się przed ustawicznemi zakusami rozmaitych medjumistów zawodowych i amatorów z bożej łaski, którzy ofiarowywali mu znaczne sumy, byle tylko pozyskać go dla eksperymentów. Przeczuwał, że wśród tych natrętów byli emisarjusze Będzińskiego i tem energiczniej odrzucał wszelkie oferty.
Trudniejsza była walka z własnym ustrojem psychofizycznym — z tem, co nazywał swojem przeznaczeniem organicznem. Niezależnie od swej woli zapadał inżynier od czasu do czasu w trans. Szczęściem wyczuwał zapowiadające go symptomy i zawsze w porę umiał usunąć się z przed ludzkich oczu. Fenomeny najczęściej rozwijały się bez współudziału widowni. A o to mu głównie chodziło. Nie miał w sobie nic z aktorskich ambicyj t. zw. medjów zawodowych. Sprawiało mu też złośliwą radość to, że dzięki tym środkom ostrożności krzyżował plany zaświatowych jaźni i nie dawał im użyć się za pośrednika między tym a tamtym brzegiem. Bo powstawanie fantomów z jego teleplazmy tłumaczył sobie w przeważnej ilości wypadków czynną interwencją inteligencyj bezcielesnych.
Mimo to widocznie pewne objawy jego medjumizmu przedostawały się od czasu do czasu do wiadomości „kochanych bliźnich“, bo nieraz po kryzysie transowym podchwytywał niejedno spojrzenie brzemienne ciekawością z domieszką nabożnego strachu.
Wtedy jeszcze bardziej zacinał się w oporze i poprzysięgał sobie, że na przyszłość podwoi czujność. Niewątpliwie najskuteczniejszym środkiem był wyjazd do innej miejscowości, gdzie byłby osobistością mniej znaną. Lecz na to Gniewosz nie mógł się zdecydować. Przykuwały go do miejsca grób i dom Krystyny. Wycieczki na cmentarz i przechadzki po Leśnej były czemś nieodzownem, weszły w krew i stały się „drugą naturą“. Nie wyobrażał sobie życia bez nich. Głęboki liryzm wiązał duszę marzyciela z dziedziną wspomnień i pamiątek.
W któreś jesienne popołudnie zauważył, że nie jest jedynym miłośnikiem spacerów po samotnej ulicy. Chodnikiem po przeciwnej stronie jezdni przechadzała się młoda, jasnowłosa dziewczyna w żałobnej sukience. Obecność jej rozdrażniła go.
— Pewnie jakaś miłosna schadzka — pomyślał, obrzucając ją niechętnem spojrzeniem. — Nie mogła też wybrać sobie innego miejsca!
Rendez-vous — na ulicy Leśnej uważał za profanację. Lecz zaintrygowała go twarz jej szlachetna, poważna, nacechowana smutkiem. Postanowił sprawdzić swój domysł i ukradkiem zaczął obserwować. Przeszła aleję lip, wzdłuż aż do wylotu, zawróciła i znów tym samym, powolnym, choć pełnym dziewczęcego wdzięku krokiem przemierzyła tę samą przestrzeń w kierunku przeciwnym aż do skrzyżowania Leśnej ze ścieżkową.
— Czeka na kawalera — utwierdzał się w swych przypuszczeniach inżynier. — Jakiś niepunktualny niecnota!
Minęła godzina, dwie — panienka nie odchodziła. Twarz jej nie zdradzała ani cienia zdenerwowania. Cicha i smutna przesuwała się jak genjusz żałoby pomiędzy żółkniejącemi już pierzejami drzew. Aż gdy zaczął zapadać zmierzch, zapuściła czarną, gęstą woalkę i powoli odeszła w stronę miasta.
— Nieudała schadzka — określił sytuację Gniewosz. — Lecz prawdę mówiąc, żal mi jej trochę. Ten jej partner — to albo łotr skończony, albo idjota. Tyle godzin dać czekać napróżno dziewczynie.
I rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na willę Krystyny, powlókł się zamyślony w kierunku ścieżkowej.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Uprzedziła go nawet. Gdy przyszedł na Leśną, już ją zastał po przeciwległej stronie ulicy. I tym razem nikt jej nie towarzyszył ani nie przyłączył się później. Odeszła, jak wczoraj, przed nastaniem zmroku.
— Może to obłąkana? — Ciekaw jestem, czy i ona mnie zauważyła?
Zainteresowanie dla dziewczyny w żałobie wzrastało z dniem każdym. Niezmiennie o godzinie trzeciej po południu zjawiała się w alei i nie schodziła z placówki aż do zachodu. Nie odstraszały jej jesienne, dżdżem opiłe szarugi, rozszlochane jękiem wichru, ociekłe mgłą — nie zniechęciły zimowe zawieje jadowite mrozem, kurzące zamiecią. Przychodziła codziennie.
Gniewosz tak przyzwyczaił się do widywania jej po tamtej stronie ulicy, że gdy pod koniec zimy przez parę dni nie przyszła, ze zdumieniem zauważył, że mu jej brakuje. Teraz już stanowiła smukła, wytworna postać „żałobnicy“ integralną część świętego zakątka włączona w jego całokształt jako jeden z nastrojowych motywów. Inżynier miał żal do niej za tę kilkudniową nieobecność i omal nie powitał jej z radością, gdy po tygodniowej przerwie ujrzał znów zbliżającą się z perspektywy alei. W porę opanował odruch i zawstydzony opuścił rękę podniesioną już ku kapeluszowi.
Przeszła drugą stroną cicha i zamyślona. Wydała mu się dziś bledszą i wychudłą.
— Przechorowała się biedaczka nie na żarty. Ostatnim razem mróz był straszliwy i musiała się wtedy przeziębić.
Poszedł za nią spojrzeniem pełnem współczucia i życzliwości...
Minęła zima i miała się ku schyłkowi wiosna. Panienka w żałobie wciąż odwiedzała ul. Leśną. Pewnego dnia pod koniec czerwca przechadzka jej przeciągnęła się dłużej niż zazwyczaj i chociaż zmrok zasnuwał już ulicę błękitną wstęgą, postać jej wciąż czerniała pomiędzy drzewami. Może zatrzymał ją zapach rozkwitłych świeżo bzów i jaśminu, miodowa woń pylących kwieciem lip?
Wtem usłyszał Gniewosz ciężkie, wlokące się kroki. Jakiś mężczyzna o podejrzanej powierzchowności ukazał się po tamtej stronie ulicy i powoli zbliżał się ku nieznajomej. Dziewczyna po raz pierwszy okazała pewne zdenerwowanie. Rozejrzała się bystro dokoła i nieznacznie zeszła z chodnika na środek jezdni. Podejrzany osobnik zauważył to i zdjąwszy kapelusz, coś mówił. Odsunęła się i zaczęła uciekać w stronę Wesołej. Napastnik rzucił się za nią w pogoń i wkrótce, chwytając brutalnie za ramię, osadził na miejscu.
Gniewosz w kilku skokach przebył dzielącą ich przestrzeń i jednem uderzeniem pięści wymierzonem zręcznie w jego łokieć oswobodził ją z uścisku.
Mężczyźni spojrzeli na siebie dziko. Indywiduum zrobiło charakterystyczny ruch wstecz, jakby sięgając po broń w tylnej kieszeni. Gniewosz uprzedził go i paraliżując jedną ręką niebezpieczny gest, drugą uderzył go pod brodę.
Przeciwnik zawył z bólu i zwalił mu się pod nogi. Wtedy inżynier spostrzegł wystającą mu z tylnej kieszeni spodni rękojeść browninga. Szybko wyciągnął go i ukrył w kieszeni własnej zarzutki. Tamten tymczasem dźwignął się na nogi i błysnął parą złych, przekrwawionych ślepi.
— Te, hyclu! — warknął pieniąc się z wściekłości i odstępując o parę kroków. — Zapłacisz mi za to!
Znów sięgnął ręką poza siebie i zaklął:
— Te, doliniarz! Zwędziłeś mi spluw! Oddaj!
Gniewosz po raz pierwszy od lat był w świetnym humorze.
— No, no — tylko bez niepotrzebnej gadaniny. Wynoś się stąd czemprędzej, jeżeli nie chcesz oberwać jeszcze czegoś na drogę. A ten twój „spluw“ możesz sobie odebrać jutro w najbliższym komisarjacie policji, gdzie go złożę jako trofeum wojenne. No, zabieraj manatki i ruszaj!
Admonicja w tonie na poły wesołym, na poły groźnym poskutkowała. Łazik klnąc i odgrażając się półgębkiem, odszedł ku ścieżkowej i wkrótce znikł wśród coraz bardziej gęstniejących mroków.
Gniewosz zwrócił się z ukłonem do stojącej opodal, drżącej jeszcze od przerażenia panny.
— Wybaczy pani tę trochę brutalną scenę, lecz nie umiałem znaleźć innego sposobu uwolnienia jej od tego natręta. Pozwoli pani, że się przedstawię: inżynier, Jan Gniewosz do usług.
Podała mu rękę.
— Dziękuję panu. Moje imię: Ludwika Krzemuska.
— Muszę panią odprowadzić — nawet choćby wbrew jej woli. Ten apasz może jeszcze nie dał za wygraną.
— Chętnie skorzystam z uprzejmości pana,
Ruszyli w kierunku Wesołej. Rozbudzona walką fizyczną energja Gniewosza znalazła ujście w ożywionej rozmowie.
— Że też właśnie dzisiaj wracała pani z przechadzki po Leśnej trochę później niż zwykle!
Podniosła na niego zmieszana śliczne błękitne oczy:
— Niż zwykle? Więc pan widział mnie już kiedyś na tej ulicy?
— Od ubiegłej jesieni spotykam panią na Leśnej codziennie.
Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Czuł, że panienka nie była zadowolona z odkrycia jej tajemniczych przechadzek.
— Więc pan chyba mieszka przy tej ulicy? — badała go po pewnym czasie.
— Nie. Mieszkam powyżej, przy Ścieżkowej.
— Więc musi pan codziennie przechodzić Leśną?
— Niekoniecznie. Chcąc dostać się do miasta, mam inną, krótszą drogę.
— W takim razie nie rozumiem, na jakiej podstawie utrzymuje pan, że od jesieni chodzę Leśną codziennie.
Spojrzał na nią serdecznie.
— A gdybym i ja miał specjalny powód do codziennych przechadzek po Leśnej? Gdyby i mnie ciągnęło coś nieodparcie do tego zakątka?
Panna Krzemuska nagle zatrzymała się. W świetle latarni twarz jej zdradzała silne wzruszenie.
— Więc i pana także wiąże z tą ulicą pewne wspomnienie?
Wtedy Gniewosz wyznał jej wszystko. Słuchała z głębokiem zainteresowaniem, a gdy skończył, zapytała cicho:
— Więc tak bardzo ją pan pokochał?
A gdy milczał i patrzył w jej oczy, uścisnęła mu rękę.
— Biedny pan, bardzo biedny.
Pochylił się i z czcią dotknął ustami tej ręki. I znów szli chwilę w milczeniu. Potem opowiedziała mu o sobie. Była córką emigranta, właściciela kopalń miedzi w Australji. Przed sześciu laty ojciec wysłał ją do Polski, której nie znała, bo przyszła na świat na obczyźnie, w Sydney. W Warszawie pod opieką starej ciotki ukończyła szkoły średnie i uniwersytet. W czasie studjów zaręczyła się z młodym, obiecującym uczonym. Ślub ich miał odbyć się z końcem maja ubiegłego roku. Na parę dni przedtem Miecio nagle zapadł na meningitis. W przeciągu tygodnia choroba w straszliwy sposób wyniszczyła mu organizm. Umarł z wycieńczenia ostatniego maja. Ulica Leśna była ulubionem miejscem ich narzeczeńskich przechadzek.
Zwięzła, ściągnięta do wymiarów niemal sprawozdawczych opowieść panny Krzemuskiej zrobiła na Gniewoszu silne wrażenie. Poza skąpemi, kwefem wstydliwości obleczonemi słowami drzemała otchłań przebytych cierpień. „Cisza błękitu“ rozlana na pięknej, poważnej twarzy panny Ludwiki była powierzchnią, pod którą kłębiło się wężowisko wspomnień i szarpiącego duszę bólu.
Gdy rozstawali się koło najbliższego przystanku tramwajowego, czuli oboje, że łączy ich już silny, trwały węzeł sympatji.
— Kaprys przypadku sprowadził nas, towarzyszy niedoli na to samo miejsce — mówił, ściskając na pożegnanie jej rękę.
— Przypadek? — odpowiedziała z powątpiewaniem. — Nie wierzę w przypadek.
— Więc los?
Nie otrzymał już odpowiedzi. Uniósł ją z sobą elektryczny pojazd.


Odtąd odbywali wspólne przechadzki. Zrazu po Leśnej, potem gdy nastały piękne dni letnie, dalej, poza miasto, aż do olchowego gaju. Ludwika lubiła, gdy opowiadał jej o sobie. Nazwisko jego było jej znane ze wzmianek w dziennikach i sprawozdań Towarzystwa Psychjatrycznego, które od czasu do czasu przeglądała. Jego właściwości medjumiczne widocznie ją żywo zainteresowały i prosiła o szczegółowe przedstawienie sobie ich ewolucji. Gniewosz czynił to niechętnie i nie ukrywał przed nią wcale, że zwalcza w sobie medjumizm, który uważa za swego największego wroga. Wobec tego przestała później nalegać i rozmowy ich przybrały charakter pogodniejszy. Pewnego razu z odcieniem wahania zapytała, czyby nie wziął jej z sobą na grób Krystyny. Propozycja wzruszyła go.
— Jaka pani dobra! — rzekł wdzięczny z głębi serca.
Gdy wracali z cmentarza, po drodze wstąpił do kwieciarni i kupił dla niej róże. Przyjęła z błyskiem radości w oczach. Potem nagle posmutniała. Dotknął łagodnie jej ręki.
— Nie potrzeba o tem myśleć. Przyjęła pani te kwiaty od przyjaciela. Ona tego nie weźmie za złe.
Pokraśniała i pochyliła głowę. Duża, cicha łza stoczyła się powoli po policzku.
— Na miły Bóg! — zawołał porywczo. — Nie mogę patrzeć na łzy pani, panno Ludwiko!
Już przeszło — uspokajała go, uśmiechając się blado.
Wieczór ten jeszcze bardziej zblizył ich ku sobie. W sierpniu złożył Gniewosz oficjalna wizytę w domu jej ciotki, p. Z wisłockiej. Staruszka przyjęła go serdecznie. Słyszała już o nim wiele od bratanicy.
Odtąd był stałym gościem w domu przy Alejach Ujazdowskich. Dzień 10 września rozstrzygnął o ich losie. Tego popołudnia przyszedł Gniewosz wcześniej niż zwykle, bo mieli pójść razem do teatru. Ludwika powitała go smutna i zamyślona. Zapytana o powód podała mu list z pieczęcią z Sidney. Przeczytał. List był od jej matki. Pani Cecylja Krzemuska donosiła o niebezpiecznej chorobie męża i wzywała córkę do powrotu.
Gniewosz zwrócił list i spojrzał w jej oczy wyczekująco.
— Za tydzień odjeżdżam do Australji — oświadczyła cicho lecz stanowczo. — I zdaje się więcej do kraju nie wrócę.
Głęboka brózda rozorała czoło inżyniera.
— A co będzie zemną? — posikarżył się jak dziecko. — Ja dziś już bez pani żyć nie potrafię.
Jasne blaski zagrały w jej oczach. Ujęła mocno w swe dłonie jego ręce.
— A ona? A Krystyna?
— Czczę ją jak świętą, a panią kocham, Ludwiko.
— Więc pojedzie pan ze mną. Znajdzie pan zajęcie jako inżynier w kopalniach mego ojca. Cóż? Zgoda?
Patrzył na nią olśniony od szczęścia.
— Nie mogę uwierzyć temu, co słyszę.
— A jednak trzeba koniecznie — mówiła z uśmiechem na pół smutnym, na pół zalotnym.
— I chce to pani uczynić dla mnie jako dla przyjaciela?
— Może nietylko dla przyjaciela.
Zarumieniła się cudownie.
Gniewosz nie władnąc sobą, objął ją wpół i przycisnął do piersi.
— Ludwiko! Ludwiko najdroższa, chcesz zostać moją żoną?
Na ustach jej pocałunku spragnionych znalazł milczącą odpowiedź...
W parę dni potem w kościółku parafjalnym św. Szymona odbył się ich ślub. A nazajutrz odjechali ekspresem na Wiedeń.


Nie zatrzymali się nigdzie dłużej, bo zależało na pośpiechu. Jedną noc spędzili we Wiedniu, drugą w Tryjeście i tu wsiedli na parowiec zmierzający do Aleksandrji. żegluga po morzu śródziemnem miała przebieg pomyślny. Pogoda dopisywała. Statek kołysany łagodną falą mknął ku brzegom Afryki w rytmach spokojnych. I gdyby nie myśl o ciężko chorym ojcu, byłaby się Ludwika czuła doskonale szczęśliwą. Wypiękniała jeszcze w tym czasie, rozkwitła pełnią niewieściej krasy. Smukłe, dziewicze jej ciało dojrzało w słońcu małżeńskich pieszczot i nabrało kształtów miękkich i rozkosznych. Nieraz z dumą widział Gniewosz, jak gonią za nią pożądliwe lub pełne adoracji spojrzenia młodych mężczyzn.
— You have a very pretty wife — wyznał mu raz na pokładzie jakiś siwowłosy, poczciwie wyglądający gentleman. — You happy man.
Przyjęli te słowa jak od ojca z życzliwym uśmiechem.
W Aleksandrji zabawili dłużej; okręt pasażerski „The Conqueror“, którym mieli odbyć dalszą podróż, odchodził do Australji dopiero za trzy dni. Lecz na wycieczkę w głąb lądu nie było czasu. Zresztą Ludwika czuła się trochę zmęczona i wołała odpocząć. Zwiedzili tylko Kair.
Tu spotkała Gniewosza niezwykła przygoda. Po obejrzeniu wszystkich osobliwości miasta wstąpił z Ludwiką do jednej z kawiarń nad Nilem, by posłuchać wieczornego koncertu. Usiedli pod grupą palm, które rozwachlarzały się nad kawiarnianym dziedzińcem. Grała orkiestra artystów zbieranej drużyny. Obok krajowców o wydłużonych, trochę ptasich profilach widziało się twarze Arabów, Turków, żydów, Syryjczyków i Murzynów.
Muzyka naogół hałaśliwa utrzymywała jednak linję stylu: przewodni motyw orientalnej melancholji przepalającej się w żarze namiętnych wybuchów.
Podczas jednego z antraktów wszedł hinduski fakir z małym, może 10-letnim chłopcem. Rozesłał w pośrodku dziedzińca kilimek i usiadłszy w kuczki, rozpoczął swoje sztuki.
Były typowe, Gniewoszowie znali je z opowiadań i lektury. Najpierw doprowadził w ciągu dziesięciu minut nasienie jakiejś egzotycznej rośliny zasadzonej w wazoniku kolejno do stanu kiełkowania, pączkowania i rozkwitu. Potem popisywał się słynną na wschodzie sztuką z liną zawieszoną w powietrzu, po której wspinał się jego nieletni pomocnik. Wreszcie przygrywał do tańca na fujarce wężom.
Posypały się oklaski i pieniężne datki. Gniewosz ze sceptycznym uśmiechem przypatrywał się tym łamańcom. Jeżeli była w tem wszystkiem krzta prawdy, lekceważył fakira tem bardziej. Nie lubiał ludzi handlujących rzeczami nadprzyrodzonemi, pogardzał nimi jak szarlatanami. Starzec zdaje się zauważył to. Oko jego czarne, spokojne, beznamiętne parę razy spoczęło na inżynierze i jego żonie. Zato inni okazywali mu pełny podziw i uznanie. Odszedł z chłopcem zadowolony z efektu.
Muzyka zagrała taniec derwiszów. Koło 11-tej wieczorem Gniewoszowie powrócili do siebie do hotelu, odległego od kawiarni o kilkanaście kroków. Ludwika wyczerpana wrażeniami dnia usnęła natychmiast, Gniewosz usiadł w podcieniu otwartej werandy i wsłuchiwał się w głosy nocy.
Opodal szemrały fale Nilu, zdała dochodziły krzyki kłócących się w nadbrzeżnej knajpie marynarzy, na piętrze ktoś brząkał nieśmiało na strunach egipskiego sistrum...
W pobliżu odezwał się szelest. Inżynier odwrócił się i ujrzał na stopniach werandy ciemny kontur mężczyzny. Nieznajomy położył palec na ustach i oparł się o poręcz balustrady. Gniewosz poznał fakira.
— Czy twoja lady śpi, sahibie? — zapytał szeptem po angielsku.
Inżynier potwierdził pochyleniem głowy.
— Przyszedłem zamienić z tobą słów parę, sahibie. Dojrzałem w tobie jednego z tych nielicznych ludzi w Europie, którym dane jest obcowanie ze zmarłymi. Wśród nas, synów Wschodu jest ich więcej. Chciałbym cię ostrzec, sahibie, jak brata, jak pokrewnego mi ciałem i duszą człowieka.
Gniewosz powstał i zbliżył się ku nocnemu gościowi.
— Skąd możesz wiedzieć o mnie cośkolwiek?
— Widziałem twarze zmarłych i duchy przestrzeni otaczające cię. Są ci wrogie. Obraziłeś je, sahibie. Nie jesteś im posłuszny.
— Jestem wolnym człowiekiem.
— Człowiek zależy od mocy nieznanych, często silniejszych od niego. W tem mądrość, by umieć swoją wolę pogodzić z ich wolą, a może przez to i z wolą Przedwiecznego. Prawdziwy mędrzec dorasta do swego losu. Wy, ludzie Zachodu rzadko to rozumiecie.
— W tem właśnie zasadnicza różnica między nami, Europejczykami a synami Wschodu, że nie poddajemy się temu, co wy nazywacie przeznaczeniem. Walczymy i stwarzamy swój własny świat. I dlatego poszliśmy naprzód, a wy pozostaliście daleko poza nami.
Po twarzy fakira przemknął cień uśmiechu.
— Pozory, sahibie, pozory. Wielcy mahatmowie Wschodu posiadają wiedzę stokroć głębszą od waszych uczonych. Tylko jej nie obnoszą, jak wy, po rynkach i ulicach, nie mieniają na liczmany waszej kultury i cywilizacji. Godzina nasza jeszcze nie wybiła. — Lecz nie poto tu jestem, by cię nawracać. Przyszedłem, bo chcę cię ostrzec. Żal mi ciebie i twojej jasnowłosej lady. Młoda jest i piękna.
Gniewosz niespokojnie spojrzał w głąb domu, gdzie poza zasłoną z maty spała Ludwika. Po chwili uspokojony bezwzględną ciszą zwrócił się znów do niezwykłego gościa.
— Więc co mi radzisz?
— Opuść ją i pozostaw jej losowi. Niech sama jedzie tam, dokąd teraz zdążacie oboje.
— Nie mogę — to moja żona.
— Więc wróć z nią do ojczyzny i nie sprzeciwiaj się więcej woli duchów.
Inżynier położył mu rękę na ramieniu i rzekł cicho, lecz dobitnie:
— Nigdy więcej nie będę ich sługą.
Pożałujesz tego, sahibie. Zrobiłem, co mi kazał głos wewnętrzny.
— Z rady twojej niestety skorzystać nie mogę. Nie zejdę z obranej drogi.
Wyciągnął rękę na pożegnanie. Fakir dotknął jej lekko końcami palców i odszedł w ciemność.
Gniewosz oparty o balustradę werandy przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę nocy. — Słowa starca wplątały się w nią powoli niby senny haft — kapryśne, irracjonalne, nierzeczywiste. Niby ostatnie, bezsilne echo spraw, które były już poza nim. Czuł się wobec nich silny i opancerzony. Przeciągnął się znużony, ziewnął i zaśmiał się cicho. Odpowiedział mu plusk wiosła i zabłąkany wśród nocy fragment melodji. Ktoś przepływał obok i nucił pogodną, beztroską piosenkę.
Gniewosz odsunął kotarę u wejścia i zajrzał wgłąb. Po twarzy jego rozlał się wyraz rozrzewnienia. Na otomanie w dyskretnym blasku matowej lampy spała Ludwika.
Zwinięta w kłębek, z ramieniem prawem podłożonem pod głowę, w złotych lokach, z twarzyczką drobną, dziewczęcą była jak dziecko uśpione przez piastunkę jakąś cudowną bajką...
Bez szelestu rozebrał się, zgasił światło i położył się obok niej na macie. Oddech jego wkrótce skojarzył się i zrównał z jej oddechem...


Nazajutrz rano „Conqueror“ podniósł kotwicę. Czas był pogodny, słoneczny. Poranna bryza trzepotała wstążką bandery patronującej okrętowi na maszcie przednim. Parę egipskich flag zahisowanych w porcie pożegnało suwerenny statek hołdowniczym pokłonem. Wzięto kurs na Suez.
Podróż kanałem i morzem Czerwonem odbyła się spokojnie. Koło przylądka Guardafui wskutek gęstej mgły omal nie przyszło do katastrofy. Tylko dzięki przytomności umysłu kapitana Petersona uniknięto zderzenia z paquebotem francuskim powracającym do ojczyzny z Madagaskaru.
Wpłynęli szczęśliwie na roztocza oceanu Indyjskiego. Zaczął wiać łagodny passat. Wsparci o burtę ramię przy ramieniu Jan i Ludwika spędzali dnie całe na pokładzie. Od morza szedł na nich czar i zaduma bezkresów. Godzinami stali wpatrzeni w ciemnoszafirowe rozłogi. Spokój wielkich wód kołysał dusze w hamaku ukojenia. Śnili na jawie. Rzeczywistość przesłaniała im przędza marzenia.
Statek minął Ceylon i zmierzał w kierunku południowo-wschodnim ku Australji. Weszli w strefę tropikalnych upałów. Ludwika znosiła je z trudnością, posyłając pochylonemu nad jej leżakiem mężowi znużone od skwaru uśmiechy. W cieniu rozpiętej opiekuńczo pomarańczowej umbrelli twarz jej wydała mu się drobniejsza jeszcze i jakby oddalona. Brał jej rękę w swe dłonie i gładził pieszczotliwie.
— „Courage, madame“! — pocieszał, przechodząc mimo kapitan Petersom — Spodziewamy się odmiany.
Jakoż przyszła. Nazajutrz od rana dął silny, chłodny wiatr. Opływali wtedy południowo-zachodni cypel Australji. Koło południa dma spotęgowała się, horyzont zasnuł chmurami i lunął ulewny deszcz. Marynarze nadzy po pas wystawiali z rozkoszą zbrązowiałe ciała na działanie deszczu. Wieczorem wypogodziło się. Nad statkiem wysklepiło się gwiaździste, podzwrotnikowe niebo przeżegnane szerokim rozmachem Południowego Krzyża. Noc tę przespała Ludwika na pokładzie.
W ciągu najbliższych dwóch dni żegluga miała przebieg normalny. Na wysokości wysp Kangurowych barometr zaczął gwałtownie spadać. Wśród załogi dało się odczuć lekkie podniecenie. Przestwór zaległa duszna, przyczajona cisza. Zbliżał się cyklon.
Peterson zeszedł do kotłowni i długo konferował z palaczami. Po powrocie na pokład twarz miał zimną, skupioną. Gniewosz zauważył, że tłoki pracują ze zdwojoną siłą, a okręt zbacza wprost na południe.
— Nie zawiniemy po drodze do Melbourne? — zagadnął kapitana.
— Nie. W czas sztormu na pełnem morzu „miękko“. Wolę nawet opłynąć Tasmanję, niż dostać się w szpony huraganu niedaleko wybrzeża. Byle tylko nie wpaść w jego „oko“.
Wieczorem zerwały się pierwsze podmuchy i zalały pokład wielką falą. Pasażerowie pochowali się po kajutach. Skończyła się morska sielanka, przemówił żywioł. Peterson noc całą nie schodził z wyżki. W przerwach pomiędzy jednym a drugim atakiem grzywaczy, głos jego spokojny, opanowany grzmiał donośnie przez megafon.
„Conqueror“ heroicznie zmagał się z nawałnicą. Chyżość jego spotęgowana przez napór wiatru z rufy doszła nad ranem do wymiarów fantastycznych. Statek leciał po falach, nie płynął. Koło południa podoficer obsługujący aparat radjotelegraficzny przy wyznaczaniu położenia okrętu ze zdumieniem stwierdził, że znajdują się o parę mil morskich na południowy wschód od Taśmanji. Kapitan polecił zrobić zwrot przez sztag i skierować statek dziobem na północ. Był to ostatni manewr, na który zdobył się jeszcze „Conqueror“. Odtąd stał się igraszką tajfunu. Miotany jak piłka przez rozhukane wały pędził z zawrotną szybkością w nieznanym kierunku. Rozpętany żywioł wytrącił z rąk ludzkich wszelką inicjatywę. Unosił w nieskończone dale. Rwał ku tajemniczym przeznaczeniom. Orjentacja była niemożliwa.
Po pięciu dniach szaleńczej galopady raczej intuicją niż drogą obliczeń i pomiarów doszedł kapitan do wniosku, że pędzą jak opętani po podzwrotnikowych wodach Pacyfiku, na południe od archipelagu polinezyjskiego. Następnego dnia statek przemykając jak potępieniec mimo jakiejś zabłąkanej w pustyni wodnej rafy atolu, zaczepił kilem o wystającą z jej calizny ostrogę. Zachrobotało coś straszliwie pod kadłubem i „Conqueror“ śmiertelnie raniony przechylił się na bok. Awarja musiała być znaczna, bo parowiec nagle stracił dotychczasową chyżość i zaczął słaniać się. Woda gwałtownie wdzierała się do rozprutych jego wnętrzności.
— Do pomp! — zagrzmiał rozkaz kapitana.
Rzucono się do wyczerpującej, bezpłodnej pracy. Po sześciu godzinach woda wtargnęła do kotłowni i pozalewała paleniska. Zbliżał się koniec.
Radjotelegrafista Sleet wysyłał ostatnie rozpaczliwe depesze błagające o pomoc. Spuszczono jedyne dwie pozostałe jeszcze szalupy ratunkowe. Wypełnili je podróżni tak szczelnie, że odrazu groziły wywróceniem. Załoga z kapitanem pozostała na pokładzie.
— Starajcie się jak najdalej odsądzić się od okrętu! — krzyknął Peterson przez tubę do kierowników szalup.
— A pan tu jeszcze, inżynierze? — zdumiał się w następnej chwili, spostrzegając Gniewosza, który wynosił z kajuty na ramionach omdlałą żonę.
— Chciałem ją ocucić — tłumaczył się inżynier — i dlatego tymczasem wyprzedzili nas inni. Czy niema już dla nas miejsca?
Peterson zwrócił się do ludzi w bliższej statku szalupie, która właśnie odbijała od burty:
— Halo! Brown! Miejsce dla jednej kobiety!
Odpowiedziały mu głosy protestu.
— Rzuć im ją pan, do łodzi, dopóki to jeszcze możliwe! — krzyknął Peterson. — Sternik Brown ją przyjmie. Liczę na niego. Rzuć ją pan, póki czas!
Gniewosz objął Ludwikę ostatniem, rozpaczliwem spojrzeniem, dotknął ustami jej ust i mierząc oczyma odległość, rzucił ją. Na chwilę serce przestało mu bić w piersi. Para rąk brązowych muskularnych wyciągnęła się z szalupy ku spadającemu ciału i w porę pochwyciła w powietrzu.
— „Al right“! — rzekł spokojnie Peterson. — Wiedziałem, że Brown nie zawiedzie.
Gniewosz trupio blady stał obok na kapitańskim mostku i wpatrywał się w oddalającą się szybko szalupę. Łódź zmierzała z wysiłkiem w stronę pierwszej, która zdążyła już odpłynąć od okrętu na bezpieczną odległość. Wtem poprzez huk bujowiska przedarł się okrzyk grozy.
— Zatopiła ich wielka fala — stwierdził Peterson obserwujący przez lunetę szalupę pierwszą. — Może to i lepsze niż śmierć z głodu i wyczerpania po kilkudniowej tułaczce po pustyniach oceanu.
Gniewosz z zaciśniętemi ustami śledził ruchy „swojej“ szalupy. Była wciąż jeszcze w zasięgu wpływów „Conquerora“ i ciężko borykała się ze wzburzoną przelewa. Lada chwila mogła podzielić los swej towarzyszki. Inżynier powiódł oczyma po horyzoncie. Beznadziejność! Wszędzie rozdąsane morze, góry wodne, strzępiaste, zielono-modre ściany. Znikąd pomocy.
— Żegnajcie chłopcy! — usłyszał jeszcze słowa kapitana stojącego tuż obok na wyżce. — Odchodzimy w sumieniach naszych spokojni.
„God by“, kapitanie! — odpowiedział mu chór marynarzy.
Gniewosz uczuł, jak woda podmywa mu nogi i sięga kolan, jak czyjaś ręka przytwierdza go liną do barjery mostku. W ostatniej chwili, gdy statek już zanurzał się pod powierzchnię oceanu, ujrzał, jak głęboki lej wodny, wytworzony przez tonący „Conqueror“ wessał w swoją orbitę pozostała szalupę; wciągnięta w wiry wodne ginącego okrętu poszła za nim na dno. Gniewosz zachwiał się i stracił przytomność...


Gdy po wielu, wielu godzinach otworzył oczy, uczuł straszliwe pragnienie i rozsadzający czaszkę ból głowy. Upalne, podzwrotnikowe słońce przepalało mu ciemię. Słona, niemal gorąca woda oceanu przeżerała mu skórę.
— Ludka nie żyje! — przerwała drętwotę półuśpienia pierwsza zła nowina. — Nie żyje!
Zwinął się w sobie od bólu jak robak i znów zamknął oczy. Lecz raz puszczony w ruch aparat myśli nie próżnował: wysnuwał nowe przędziwa:
— Dlaczego nie zginąłem wraz z nią? Może lepiej było nie rzucać jej do szalupy?
Dopiero teraz uświadomił sobie ból w prawem ramieniu, przywiązanem do czegoś twardego. Spojrzał dookoła. Morze. Bezmiar rozkołysanych wód. Pogoda. Słońce w zenicie. Pustka.
Wykręcił z trudem głowę na prawo w stronę obolałego ramienia i zobaczył fragment okrętowego mostku bujający wraz z nim na powierzchni oceanu.
— Ktoś mnie przywiązał do barjery wyżki — pomyślał. — Prawdziwie niedźwiedzia przysługa.
Peterson! — zawołał nagle, odtwarzając w pamięci ostatnie chwile statku.
— Dzielny Peterson — powtórzył ciszej.
— „Good morning“ inżynierze! — usłyszał tuż za sobą głos kapitana. — Jak się pan czujesz po całonocnej żegludze?
Gniewosz nie wierzył uszom.
— Mam halucynacje pod wpływem pragnienia i gorączki. Koniec już niedaleki — tłumaczył sobie, zasłaniając wolną ręką twarz przed okrutnemi pociskami słońca.
— Czemuż nie raczysz odpowiedzieć na pytanie, kochany inżynierze? — usłyszał znów tuż obok wyraźny głos Petersona. Odwrócił się w pół ciała i spostrzegł w odległości jednego metra od siebie wystające z wody głowę i tors kapitana.
— To pan, kapitanie Peterson? — zapytał, by upewnić się o realności obrazu.
— Ależ tak, we własnej osobie — zapewnił towarzysz niedoli. — Jak się pan czujesz?
— Głowa mi pęka od bólu. Gdzie jesteśmy i jak długo już unoszą nas fale?
— W każdym razie na wodach Pacyfiku, w skrajnej pustyni wodnej. Co do czasu, wedle moich orjentacyj, przebujaliśmy na fali jedno popołudnie, całą noc i ranek aż do chwili obecnej.
— Więc „Conqueror“ zatonął wczoraj?
— O ile mnie rachuby nie mylą, tak.
Zapadło na chwilę milczenie.
— Czy to pan, kapitanie, przywiązałeś mnie do barjery tego mostku? — podjął rozmowę Gniewosz.
— Z tonu wnoszę, że nie żywisz pan z tego powodu szczególniejszej dla mnie wdzięczności. Co prawda, ma pan słuszność. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Tak — to ja.
Znów umilkli wyczerpani. Słońce doskwierało coraz nieznośniej. Głód i pragnienie szarpały wnętrzności. Gniewosz chwilami tracił przytomność.
— Przypuszczam, że wkrótce już skończy się ta głupia farsa — odezwał się po paru godzinach męczarń Petersom — Nic wytrzymamy już długo. Głód skręca mi kiszki nie na żarty. Zresztą liczę na pomoc rekinów. — I tak cud to prawdziwy, że dotychczas nas nie wywęszyły.
Gniewosz nie odpowiedział. Był już na to za słaby. Zobojętniał na wszystko i z minuty na minutę wyglądał zbawczych cieni śmierci.
Po południu powiała orzeźwiająca bryza. Lekko wzdęta fala poczęła unosić.
— Hulloch! — usłyszał Gniewosz wieczorem radosny okrzyk kapitana. — Hulloch! Inżynierze! Ląd, ląd na czołowym nurcie! Ster na burtę! Wyrównaj kurs!
— Zwarjował — pomyślał resztkami świadomości Gniewosz. — Pomieszały mu rozum głód i gorączka.
Jakaś wielka zwarta fala chwyciła szczątki mostku z rozbitkami w opiekuńcze ramiona, podniosła wysoko ponad roztocz i łagodnie złożyła na piasku wybrzeża...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.