Przejdź do zawartości

Wysokie progi (Kraszewski, 1884)/Tom I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wysokie progi
Podtytuł Powieść w dwóch tomach
Pochodzenie Kurjer Warszawski
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1884
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYSOKIE PROGI.

Powieść w dwóch tomach
J. I. Kraszewskiego.

Tom I.

Wiadomo, przynajmniej na jakie dziesięć mil wokoło, że Brodnica, na Podolu galicyjskiem leżąca, jest własnością Jego Ekscelencji Albina hrabiego Widawy, herbu Wieniawa.
Hrabstwo i herby wszystko to wyszło na świat z głębi mroków zamierzchłej przeszłości, po roku 1772-im, w tej epoce metamorfoz, gdy część dawnej rzeczypospolitej, od dawnej całości odcięta, do nowego aglomeratu należeć zaczęła i życie odrębne rozpoczynała.
Z tytułów, naówczas martwych pozostałości — potworzyły się owe hrabstwa i baronje, które nowe społeczeństwo do nowego życia, nanowo organizować miały.
Wtenczas już Widawowie, godząc się z tym rzeczy trybem, poczęli zajmować stanowiska urzędowe i dobrze w Wiedniu widziani, w krótkim czasu przeciągu wzrośli, tak, że hrabia Albin nosił tytuł ekscelencji, miał urząd w Wiedniu i liczył się do arystokracji różnobarwnej, stanowiącej austrjacką.
Oprócz tej gałęzi, wyposażonej majątkowo i stosunkami dosyć możnie, pozostało Widawów trochę, uboższych i niemających znaczenia...
Hr. Albin czuł się w obowiązku czasem, tej dalszej rodzinie przychodzić w pomoc i nią się posługiwać. W Brodnicy zajmował oddawna miejsce kontrolera, rachmistrza, kasjera, nie tytułujący się hrabią, Adalbert Widawa, człowiek lat czterdzieści kilka mający, cichy, spokojny, prostoduszny — który zdawał się niewiele już wymagać od życia i świata, tak był ze swem położeniem przejednany i niem zaspokojony.
Adalbert był jednym z tych bardzo dziś rzadkich okazów człowieka szczęśliwego, który nie żąda nic nad to co mieć może i nigdy się na losy swe nie uskarża.
Małego wzrostu, niepozorny, twarzy rysami wyrazistemi nie uderzającej, zawsze czyściuchno choć ubogo ubrany, z przerzadziałemi włosami starannie ułożonemi, z wejrzeniem spokojnem, z małym na ustach uśmieszkiem, Adalbert powszechnie lubiony, miał i u hr. Albina zachowanie niemałe, choć między tym kuzynem pryncypałem, a oficjalistą różnica charakterów była bardzo wielka. Ale właśnie czasem rozmaitość usposobień i temperamentów jest najlepszą rękojmią zgody i wzajemnego ocenienia.
Hrabia Albin, który zajmował się losem krewnego od jego młodości, dał mu wychowanie, a potem go w dobrach swych umieścił, — wpływ wywarł wielki na łagodnego i posłusznego krewniaka. Uwagi jego i rady wielekroć dobrodusznego Adalberta uratowały od porywów i zachcianek, któreby życie jogo zwichnąć i zatruć później mogły. Młodszym będąc kochał się często Adelbert w panienkach, zwykle w kolach oficjalistów, między któremi się obracał, upatrzonych — wielokroć chciał się żenić — zawsze powaga, uwagi i rady życzliwe hr. Albina powstrzymywały go, a przyszłość dowiodła, że to na dobre wyszło.
Zwolna tak Adalbert dożył czterdziestki, przebył ją, i stopniowo się uspokoiwszy, wyrzekłszy miłosnych marzeń, — życie sobie urządził nietylko znośne, ale zupełnie odpowiadające temperamentowi i charakterowi swemu.
Przy wielkiej alei prowadzącej do pałacu w Brodnicy stał domek mały, schludny, ładnie wyglądający, w którym się mieścił Adalbert.
Dawano mu tu tytuł jeneralnego kontrolera, chociaż najrozmaitsze funkcje spełniać musiał z kolei i służył hr. Albinowi z przywiązaniem, miłością, poświęceniem największem.
Dworek umyślnie dla niego przerobiony, z ładnym niewielkim ogródkiem, zdala odznaczał się dwoma bardzo kształtnemi gołębnikami, które po nad stare, otaczające go drzewa, występowały.
Tu zawsze prawie można było widywać liczne stado gołębi najrozmaitszej barwy, które oba gołębniki i dach skromnego dworku obsiadały.
Kilka pokoików, izby dla czeladzi nielicznej, oficynka mikroskopijna, w tyle za zaroślami ukryta, dobrze oparkaniony ogródek z lipami, klonami, leszczyną i grządkami kwiatów, — składały to gniazdko maleńkie, do którego Adalbert przyrósł był sercem całem.
Nigdy w życiu J. Ekscelencji nie pozazdrościł pałacu i uciekał z niego do swojego kątka, ciesząc się nim coraz bardziej, im starzejąc spokojniejszym był na duchu.
Pensyjka którą pobierał od kuzyna, była dla niego zupełnie wystarczającą na utrzymanie wygodne siebie i służby, złożonej ze starego niedołęgi Szczepana, jeszcze starszej gospodyni, kucharki Marcjanny, chłopaka Wicusia i pudla Parola...
Nie bez przyczyny zaliczamy ostatniego do służby, albowiem przyzwoitszego, lepiej wychowanego, rozumniejszego i przywiązańszego psa nad niego — świat i korona polska, jak mówił Szczepan, nie widziała.
Trzeba było mu się przypatrzeć, gdy, oczekując na powrót pana, siadywał we drzwiach poważny, zamyślony, z głową zwróconą w tą stronę, z której Adalbert miał przyjść, rozumnemi oczyma badając drogę, a jeszcze rozumniejszym nosem wietrząc zdala Adalberta; albo gdy z nim razem wszedłszy do pokoiku, z oczów mu czytał co musi zaaportować i jak się znajdować, stosując do pańskiego humoru.
Parolowi można było, ściśle biorąc, dozór domku powierzyć, posłać go, rozmówić się z nim niemal jak z człowiekiem. Umiał rozumny pies hamować wybuchy radości, a z obcymi obchodził się z nieporównanym taktem.
Adalbert, oprócz tego psa ulubionego, miał najukochańsze swe gołębie i kury, których hodowla go niezmiernie, namiętnie zajmowała. Tu trzeba było widzieć Parola, gdy, hamując uczucie zazdrości, w czasie zabaw z gołębiami i kurami, siedział zdala, aby ich nie płoszyć, posłuszny i napozór obojętny, z mocą ducha do podziwu. Wiedział on, że w serca pańskiem musiał dzielić zajmowane miejsce z ptactwem i godził się rozumnie z tą dolą swoją, nigdy panu nie dając uczuć, ażeby miał żal do niego.
Kury i gołębie zresztą znały tak Parola, iż się go nie obawiały, a gdy zuchwalsze (zwłaszcza kwoczki z kurczętami) odpędzały go, pies odchodził, nie okazując gniewu, nic obnażając zębów...
Dla Parola, jak dla pana jego, pora młodości przeszła już była, ustatkowali się, pogodzili z życiem i stali się filozofami praktycznymi. I on i Adalbert mieli te fizjognomje stworzeń średniego wieka, spokojne, zaokrąglone, i biegiem życia przejednane, które po burzach młodości przychodzą ku wieczorowi życia.
Adalbert nic więcej teraz nie pragnął nad to, aby się nic w jego położeniu nie zmieniło i żeby w szczęśliwym spokoju, pod tą strzechą ubogą dożył dni ostatka.
Pokój i cisza były jego ideałami. Hrabia Albin, który żył w święcie wielkim i mógłby go był wprowadzić łatwo do niego, wprędce się przekonał, że kuzyn nie był stworzonym do — wysokich progów.
Z pałacu uciekał gdy byli goście, a cisza jego dworko, samotność z gołębiami, kurami i Parolem najmilsze mu były.
Umysłowo poczciwe człeczysko, choć nie było upośledzone, choć miało zdrowy rozum, pogląd nader trzeźwy na stosunki — nie chciało się wzbijać wysoko. Myśli jego obracały się w dosyć szczupłych granicach... Czytywał mało, a najulubieńszą jego lekturą były „Tysiąc i jedna nocy“, które zwolna przebiegając, gdy stanął na tomie ostatnim, powracał do pierwszego.
Małomówny w ogóle, gdy się odezwał Adalbert, zawsze do rzeczy coś umiał powiedzieć i słowa jego działały uspakajająco...
Zwali go jedni filozofem, dziwakiem drudzy, ale szanowali wszyscy, a hr. Albin, wychowanice wielkiego świata, jedna ze świetnych gwiazd wiedeńskiego dworu, cenił go wysoko, kochał nawet po swojemu, czasem mówił, że mu zazdrościł.
Wyśmiewano jego fantazję niewinną hodowania kur i gołębi — jego bojaźliwość i skromność — ale każdy starał się mu być usłużnym, i ten byt szczęśliwy — tak niewiele wymagający — czemś podsycić i przyozdobić.
Życie Adalberta płynęło uporządkowane, regularne, prawidłowo, bez niespodzianek, — właśnie tak, jak on sobie życzył. Rachował, sprawdzał rachunki, niekiedy zmuszony był do krótkich wycieczek, a naówczas powrót do dworku podwajał w nim rozmiłowanie w tem zaciszu...
Ku wieczorowi jednego dnia wiosennego Adalbert siedział na ganeczku, z Parolem i palił złe cygaro, do którego tak przywykł, że mu się doskonałem wydawało — gdy ruch około pałacu oznajmił mu, że hrabia Albin, którego się w Brodnicy spodziewano — przybyć musiał ze Lwowa.
W podobnych razach Adalbert zwykle nie stawił się natychmiast do pałacu, dawał jego ekscelencji wypocząć i dopiero nazajutrz rano szedł z powitaniem i raportem.
Godzina, o której zwykł był przybywać hr. Albin, zawsze prawie oznaczoną była. Adalbert zauważył, że na ten raz wcześniej niż zazwyczaj przyjechał — ale nie zmieniało to obyczaju, i pozostał na ławeczce z Parolem, nie sądząc, aby do pałacu był potrzebnym. Upłynęło niespełna pół godziny, gdy z wielkiem padziwieniem swem zobaczył aleją, pieszo idącego jakby ku dworkowi, hr. Albina.
Starszy od Adalberta, kuzyn jego zupełnie też inaczej wyglądał, i nic pomiędzy nimi pokrewieństwa nie dawało się domyślać. Adalbert był mały, twarz miał nie znaczącą, rysy dosyć pospolite i wyrazem dobroci tylko upięknione, gdy Albin słuszny, zręczny, na oko wyglądał na pana, ruchy i postawę miał wielce dystyngowane, oblicze klasycznej niemal piękności, a wiek wcale go nie zeszpecił.
Był to, jak powiadają — pan całą gębą... Obyczaje też miał pańskie, a nawyknienie do najlepszego towarzystwa, w najgorszem nawet zapomnieć mu się nie dozwalało.
Im bardziej hr. Albin zbliżał się ku dworkowi, a właściciel jego mocniej się w tem przekonaniu utwierdzał, że zmierzał ku niemu i do niego, tem niespokojniej poruszając się, mniej wiedział co ma począć.
I on i Parol wstali — szło o to, czy mieli wyjść naprzeciw tak dostojnego a rzadkiego gościa.
Trzeba albowiem wiedzieć, że jego ekscelencja zwykle wzywała Adalberta do siebie, a do dworku nie zaglądała nigdy prawie.
Odwiedziny te i to w bardzo krótkim czasu przeciągu po przybyciu do Brodnicy — nie były bez znaczenia. Coś pilnego musiało hr. Albina tu prowadzić.
Zdala jednak, gdy Adalbert mógł już twarz kasyna rozeznać lepiej, a znał dobrze wyraz jej i znaczenie jego, — nie dostrzegł ani troski, ani zakłopotania. Owszem oblicze było dziwnie rozjaśnione, wesołe, rozpromienione i dobrze wróżyło...
Adalbert stanął w furtce od drogi i zdjąwszy czapeczkę, uśmiechnięty, wraz z Parolem oczekiwał na coraz żywszym krokiem podchodzącego kuzyna, który stanąwszy u furtki, podał mu rękę śmiejąc się. Adalbert pocałował go w ramię.
— Zdziwisz się może — odezwał się wesoło hr. Albin, który nie wchodząc do dworku, siadł na ławce w ganku — że mi tak pilno było pokój tobie zamącić? hę?
Ale nie bój się, kłopotu ci nie przynoszę, owszem, coś nawet nadzwyczaj pomyślnego... ale też nadzwyczaj niespodzianego.
Mówiąc to hrabia wpatrzył się w stojącego przed sobą kuzyna, uśmiechnął się, wyciągnął rękę i — dodał:
— Przyjechałem ci powinszować, kochany Adalbercie..
— Mnie? czego? — odparł przestraszony kuzyn.
— Nie chciałem zawczasu i napróżno ci o tem oznajmować — dodał Albin — ale teraz, gdy to już jest stanowczem, niewątpliwem, dłużej ci tego skrywać nie mogę. Podkomorzyna Osmólska, siostra matki twojej, z którą, jak wiesz, stosunki były oddawna zupełnie zerwane — umarła bezdzietna — majątek bardzo znaczny, klucz na Wołyniu, Zakrzew — spadł na ciebie...
Adalbert słuchał, słuchał, a hrabia dokończył już i czekał odpowiedzi, gdy jeszcze jak osłupiony, zbladły, zebrać się na nią nie mógł.
Oznajmienie to nietylko że nie uczyniło na nim wrażenia radosnego, ale zdawało się — zabójczem.
Zwolna załamał ręce... ramiona mu się podniosły... wstrząsł się cały.
— A mnie to na co! — zawołał — mnie, sukcesja! majątek! Zlituj się, hrabio, nie żartuj!
— To wcale żarty nie są — rzekł bardzo serjo hrabia. — Chociaż podkomorzyna Osmólska, jak powszechnie utrzymywano, miała zrobić testament, pomimo najpilniejszego poszukiwania, nie znaleziono go... Jesteś jedynym, najbliższym, niezaprzeczonym spadkobiercą. Przynoszę ci na to dowody.
Adalbert stał wciąż osłupiały, czoło mu się pogarbiło, ręce drżały...
— Ale ja tego spadku nie chcę — zawołał nareszcie. Nowego życia rozpoczynać wcale nie myślę, dobrowolnie się w ukrop rzucać... niech mnie Bóg obroni...
— Nie wiesz co odrzucasz — począł powoli hr. Albin. — Popełniłbyś szaleństwo... Zakrzew, potrąciwszy ciężary na nim, o co się informowałem pilno, wart z jaki miljon złotych...
— A mnie miljon do czego! — przerwał oburzony niemal Adalbert. — Jabym go musiał spłacić spokojem, zmianą życia i obyczaju, byłbym najnieszczęśliwszy... Nie chcę — nie chcę!
I zakrył sobie twarz rękami.
Hr. Albin uśmiechał się.
— No, no — rzekł — ostygniesz, rozmyślisz się... Jesteś dziwak, to wiadomo, niewiele ci potrzeba, takim cię znamy, wszystko to prawda... ale majątku nikt nie odrzuca dlatego, iż on go zobowiązuje włożyć frak i białe rękawiczki...
— Nietylko frak, nietylko rękawiczki — gorąco począł Adalbert — ale wdziać potrzeba nową skórę, zasakryfikować szczęście, spokój — całego siebie.. Nigdy w świecie! nigdy w świecie.
— Mój kochany Adalbercie — surowiej odezwał się J. Ekscelencja — to są wszystko dzieciństwa... Masz obowiązki względem rodziny, nie godzi ci się wyrzekać spadku, któryby poszedł na kolatoralnych i dla Widawów przepadł. Ja na to nie pozwolę...
Adalbert, mimo poszanowania dla głowy rodziny, śmielej niż zwykle się odezwał:
— Nie zapominaj hrabio, ile ja mam lat... rozpoczynać nanowo, na scenie mi nieznanej życie, dla mnie wstrętliwe... tego miljon nie opłaci. Na co mi ten Zakrzew i te pieniądze? ja niczego nie potrzebuję przy łasce waszej... nic nie chcę!
Otarł pot z czoła.
Rozmowa musiała być niezwykle ożywioną, gdyż Parol, wpatrujący się w swojego pana, uznał ją za niepokojącą, i — łagodnie łapą skrobnął Adalberta, jakby zapytywał czy nie ma mu co do rozkazania. Na hr. Albina, dla którego zawsze był z wielkim szacunkiem, pudel tym razem spojrzał tak groźno, jakby go obwiniał o naruszenie spokoju i gotów się był rzucić na niego.
Jeden ruch ręki rozumnego Parola przywiódł do pomiarkowania, poszedł pod ławkę drugą, i siadł zdala już tylko przysłuchując się rozmowie ożywionej.
— Siadaj, Adalbercie — odezwał się hrabia — uspokój się, mówmy rozumnie... nie unoś się, nie możesz się na los uskarżać. Byłbyś ostatnim grzesznikiem, gdybyś dla fantazji dziecinnej odrzucił co ci Bóg daje... Tego nie przypuszczam.
Znając ciebie, chociaż o spadku i o śmierci podkomorzyny wiedziałem dawniej, oszczędzałem, nie mówiłem nic, czyniłem starania, aby rzecz się wyklarowała...
Dziś przynoszę ci wszystko gotowe, obmyślane, urządzone tak, abyś nie miał najmniejszej trudności. Powinieneś mi choć — Bóg zapłać — powiedzieć...
Milcząco, zimno, niezgrabnie skłonił się Adalbert.
— Nie wątpię — rzekł — najmniejszej rzeczy, że byłeś hrabio łaskaw na mnie, jak zawsze, ale widzę, że po wielu latach, znając mnie od dziecka — nie wiesz co się w mojej duszy dzieje. Wieku mojego przypominać nie potrzebuję... Nawykłem do trybu życia, który mi z łaski swej stworzyłeś, dobrze mi z nim i nie chcę go zmieniać.
Wiesz i to, że wychowania do salonu nie odebrałem, człowiek jestem prosty sobie, języka, oprócz własnego i trochy niemieckiego, nie posiadam, — co ja w tym waszym świecie będę robił, w którybym wnijść musiał?
Hr. Albin słuchał poważny i zadumany.
— Mój Adalbercie, świat od ciebie, znając twą przeszłość, wymagać wiele nie będzie, masz wicie przymiotów, zdrowy rozsądek, złote serce, które wszędzie ludzie ocenią. Nie czyń się gorszym niż jesteś.
Mógłbyś mnie obwiniać, że dając ci wychowanie, na wszelki wypadek, nie uczyniłem go świetniejszem, aleś ty sam tego niechcial? Jam niewinien. Niechciałeś i tytułu naszego hrabiowskiego nosić, który teraz staje się niezbędnym, dlategom się w Wiedniu postarał aby cię wciągnięto do rodowodu. Od dziś dnia masz prawo się zwać hrabią.
— Ja? hrabią?! rozśmiał się smutnie Adalbert... a to dopiero nowina!!
Poruszył się mocno, tak zagrożony gospodarz dworku, otarł pot, który mu z czoła zaczął spadać kroplami, i milczący, jak obwiniony przed sędzią — stał przybity i znękany.
Albin mu podał rękę.
— Kochany Adalbercie — proszę cię — nie bierz tego tak tragicznie i tak — powiem otwarcie — dziwacznie... Musiałbym się wstydzić za ciebie...
Spuść się na mnie. Znam twoją miłość spokoju i — niedoświadczenie, dodam ci człowieka do porady... masz mnie w odwodzie — ale koniec końcem (hrabia się rozśmiał) wielkiemu temu nieszczęściu obronić się nie będziesz mógł. Parola możesz zabrać z sobą, a gołębie wszędzie się znajdą.
Adalbert stał ciągle niemy, pogrążony w sobie i tak znękany, jak gdyby go w istocie spotkało największe nieszczęście.
W tej duszy uspokojonej — zastygłej, odrętwiałej — powiedzieć można, samo przypuszczenie zmiany życia burzyło wszystko na czem ono spoczywało. Myślą przebiegł następstwa tego wypadku i drżał przed niemi. Kochany dworek, do którego przyrósł jak ślimak do skorupy, stworzenia, do których się przywiązał, tryb sam żywota, nad jaki innego nie znał — samo miejsce, owa Brodnica od dzieciństwa mu najdroższa — wszystko to, wszystko miało zniknąć z jego oczów, a on się stać męczennikiem, ofiarą — dla czego? za co? nie pojmował.
Widział tylko wszystkie smutne następstwa tej konieczności, ruinę i żałobę — rozpacz go nieraz ogarniała. Hrabia Albin, wpatrujący się w niego, czytał na tej twarzy nie nawykłej do ukrywania wrażeń — i zdumiony zdawał się z trudnością wnikać w duszę tego człowieka, którego znał oddawna, a jednak znalazł niespodzianie jakoś większym dziwakiem, niż sądził.
— Mój Adalbercie, dodał, upamiętajże się — prawdziwie, zrozumieć mi cię trudno... Nic przecie nie zagraża tej swobodzie, którą tak cenisz... Będziesz mógł zawsze hodować swoje gołębie...
— Tak, odparł Adalbert — ale nie będę mógł spokojnie siedzieć w kącie... Grozi mi takie życie jak twoje... hrabio... a ja do niego nie mam powołania.
J. Ekscelencja ruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział, bo ze swego życia na wielkim świecie był zupełnie zadowolonym, i w innem nie pojmował znośnego bytu.
— Muszę ci to powtórzyć, odezwał się po długim przestanku, że, jakkolwiekbym chciał do twojego życzenia się zastosować — niestety, musisz i ty i ja uledz konieczności. — Spadku po Osmólskiej wyrzec się niepodobna; trzeba jechać do Zakrzewa i objąć go.
— A jeśli testament się znajdzie? — odparł czepiając się tej ostatniej deski wybawienia Adalbert — jakaż naówczas będzie rola moja? Jechać, obejmować a potem powracać z kwitkiem, tegoby jeszcze brakło!!
— Mówiłem ci już, że poszukiwania testamentu były próżne — rzekł hr. Albin. — Podkomorzyna zmarła nagle i nie miała czasu napisać ostatniej woli... Przytomność twoja w Zakrzewie jest potrzebną, musisz się wybrać w drogę jaknajprędzej.
Ale bądź-że spokojnym, obmyśliłem wszystko co było potrzeba, daję ci mój powóz, abyś tam przyzwoicie wystąpił, moje kufry i tłumoki, których herby i cyfry są jakby naumyślnie nam wspólne. Największą zaś ofiarą, jaką dla ciebie czynię, to że ci na czas pewien dodaję do boku za mentora, mojego nieoszacowanego Sokalskiego.
Wierz mi, że gdybym sam z tobą jechał, nie tyleby ci to pomogło, co ten poczciwy, rozumny, wytrawny człowiek, który będzie twoją prawą ręką.
Adalbert podniósł głowę, lice mu się trochę rozjaśniło, wstał i w milczeniu poszedł w ramię pocałować kuzyna.
W istocie kamerdyner J. Ekscelencji niejaki Sokalski, był w swoim rodzaju niepospolitym człowiekiem. Od chłopaka z przedpokoju wykształcił się on przy hrabi Albinie, i doszedł do tego że nawet J. Ekcelencja wzywał często jego rady. Wszystko to był winien pracy własnej, i — upartemu czytaniu, z którego się wyśmiewano z początku, a teraz Sokalski miał prawo nieraz się uśmiechnąć, stojąc za krzesłem, z tych co go niegdyś lekceważyli. Był to człowiek już nie młody, niemal tak arystokratycznie wyglądający jak pan jego, milczący, poważny i mimo położenia podrzędnego, obudzający poszanowanie.
Hr. Albin żyć bez niego nie mógł.
Po tej rozmowie, hrabia chciał kuzyna zabrać z sobą na herbatę do pałacu, aby z nim się obszerniej rozmówić jeszcze, ale Adalbert płaczliwym niemal głosem, wyżebrał sobie aby go zostawił samego i dał mu się rozmyśleć.
— Jak chcesz — dodał hr. Albin — ale ja ci raz jeszcze powtórzyć muszę, że nic nie pomoże, losowi twemu uledz powinieneś...
Aż za furtkę, ku alei wyprowadziwszy, razem z Parolem, hrabiego — biedny Adalbert powrócił na swój ganeczek i rzucił się na ławkę, nie zważając nawet na psa, który widząc go niespokojnym, ciągle łapą zapytywał co mu było... i parę razy stłumionym głosem szczeknął.
Biedny spadkobierca siedział jak przykuty, osłupiały i strapiony.
W tem co go spotykało napróżno szukał jasnej strony, czegoś pocieszającego — widział tylko mękę, pracę, zaprzedanie się bez celu.
Niezrozumiał na co mu się miały przydać miljony? dlaczego zmuszano go aby je zagarnął?
Opuścić ten kąt, dworek, swoje ptaki, zerwać z tem życiem tak urządzonem dogodnie, tak skrytem pod cieniem drzew starych — wydawało mu się nieszczęściem. Znał nadto hr. Albina, aby mógł sobie pochlebiać, że go przekona, że się potrafi uwolnić, zastąpić kimś. Zależał zresztą od niego, kochał go, był mu wdzięcznym, i nawykł do ślepego posłuszeństwa.
W chwili, gdy się tego najmniej spodziewał — w życiu zachodził zwrót nagły, mający je zupełnie zmienić... potrzeba na to było siły i energji, których nie miał. Rozumiał to dobrze, iż dla tego świata, w który miał wejść stanie się śmiesznym i zastosować doń nie potrafi — było to jakby wystąpienie przymusowe w roli pajaca!!
Parol napróżno go ciągle zaczepiał łapą i szczekaniem. Adalbert był tak w myślach swych zatopiony, że ani widział go, ani słyszałc, a gdy oznajmiono o wieczerzy po dwakroć, tylko dla pudla poszedł do pokoju, aby jego nakarmić.
Tymczasem piękny wieczór wiosenny, wonny i spokojny, przemienił się w noc również uroczą, której księżyc łagodził ciemności. Ptactwo spało. Parol także zabrałby się był do spoczynku na swoim starym dywaniku, gdyby Adalbert, wedle zwyczaju poszedł do łóżka — ale temu wcale spać się nie chciało...
Przebiegał swe życie przeszłe i niepokoił się tem, co go jeszcze czekało, a znając siebie, nie krył przed sobą niebezpieczeństw, na jakie go dobroduszność, niedoświadczenie — i nieznajomość świata narazić miały...
Świtało już, gdy pomodliwszy się zwlókł się do łóżka...
Nazajutrz zbudził się, choć niedospawszy, o godzinie, o której wstawał zwykle, a oprzytomniawszy, gdy sobie przypomniał wczorajsze wiadomości, zaledwie chciał im wierzyć.
Poszedł do gołębi, — ale nie zabawił z niemi, tak mu dolegała myśl, że je porzucić będzie musiał.
Pił swoją kawę, gdy wesołe szczekanie psa oznajmiło mu kogoś znajomego przychodzącego.
Był to Sokalski — dobrze w istocie znajomy oddawna Adalbertowi, ale tylko zdaleka. Chociaż kamerdyner doceniał wielce skromnego kuzyna swojego pana, spoglądał na niego trochę z góry, jak na ubogiego w duchu. Adalbert ile razy trzeba mu coś było wyrobić u hr. Albina uciekał się do pośrednictwa Sokalskiego.
Tym razem postawa, przywitanie, mina przybywającego zdradzały, że się położenie zmieniło. Wpadł do dworku śmiało, ale z pewnem pohamowaniem i zaczął od powinszowania panu hrabiemu.
Tytuł ten wywołał uśmiech ironiczny w biednej ofierze.
Poprosił siedzieć gościa, który opodal trochę zajął miejsce...
— Jego ekscelencja, rzekł, życzy sobie abym hrabiemu towarzyszył, miło mi będzie służyć, chociaż w istocie nie wiem, czy będę tak dalece potrzebnym i czy się na co przydać mogę!
Sokalski, który czytał wiele, wyrażał się zwykle stylem nieco wyszukanym i słowy dobranemi.
— A! panie Sokalski, przerwał mu Adalbert — szczerze ci powiem, że bez ciebie jechać bym się nie odważył. Znasz mnie, po co tu obwijać w bawełnę — świata, zwyczajów, ludzi nie znam, — wiesz jak żyłem, i że do tej zmiany wcale przygotowany nie jestem, a — Bóg widzi nietylko jej nie pragnę — ale bym się od niej odkupił!
Kamerdyner rozśmiał się.
— No — no, rzekł uspokajająco — wszystko się to, spodziewam, tak ułoży, iż pan hrabia z losem się swym pojednasz, ale — ja tu przyszedłem dla porozumienia się co do wyjazdu.
— Hr. Albin nagli — musimy wyruszyć jutro... Powóz kazałem przygotować, tłumoki.
— A cóż ja w nie zapakuję? — zapytał Adalbert.
— Na to wszystko poradzimy — odparł kamerdyner, hr. Albin ze Lwowa przywiózł co potrzeba...
W tej chwili oczy Adalberta padły na Parola, który siedział przy nim i głowę położył na jego kolanie. Był to sposób dopominania się cukru... i bułki z resztką śmietanki. Widok psa poruszył go...
— A! panie Sokalski — zawołał — nie wiem, słowo daję, czy się to godzi z mojem położeniem, abym biednego Parola wziął z sobą — a on bezemnie, ja bez niego... niemogę być. — Psisko się tu zamęczy i zdechnie.
— Ale, nie wiem dlaczegobyśmy go nie mieli za brać z sobą — odezwał się Sokalski.
Parol zaszczekał, jak gdyby rozumiał, a Adalbert się rozśmiał i oczyma podziękował mentorowi.
— Pan hrabia byłeś i jesteś nawykłym do bardzo prostego trybu życia — dodał Sokalski, wielkie to szczęście dla człowieka — i ja tego panu zazdroszczę, bom się popsuł przy J. Ekscelencij — ale teraz — po trzeba będzie dla oczu ludzkich zmienić te nawyknienia, tak jak wiele starych zwyczajów.
Hrabia możesz być nieco ekscentrycznym, lecz niemniej, hrabią zawsze musisz pozostać. Z czasem się do wszystkiego nawyka.
— Tak — szepnął Adalbert — ale nie w moim wieku.
— Hrabia odmłodnieć musisz — rzekł wesoło kamerdyner, usiłując dodać męztwa nieszczęśliwemu spadkobiercy. — Trochę się opuściło dobrowolnie, a teraz trzeba będzie odżywić — zobaczysz hrabia, że to przyjdzie łatwiej niż się zdaje.
— Bardzo wątpię — odezwał się cicho Adalbert głowę spuszczając — iż gdyby nie Albin...
Niedokończył, Sokalski wstał z krzesła.
— Zatem — przerwał — jestem na usługi pańskie. Ma pan hrabia co do rozkazania w drogę?
Adalbert się zadumał.
— Ja? — rzekł nieśmiało — ja? Nic — oprócz... ale jakże będzie z Parolem?
— Nic łatwiejszego — rzekł Sokalski. — Pies część drogi będzie biedz za powozem, bo on to pewnie lubi, a gdy się zmęczy, weźmiemy go do siebie... Miejsca jest dosyć...
Tak skończyła się narada, a Sokalski zamknął ją, zapraszając obżałowanego z sobą do pałacu, gdzie hr. Albin już oczekiwał na niego.
Młodzieniec dwudziestokilkoletni stał w małym pokoiku na rogu oficyny przy pałacu w Zakrzewie i ubierał się przed małem zwierciadełkiem. Dzień wiosenny, godzina poranna.
Na opalonej, rumianej i zdrowej twarzy jego, malował się niepokój, niecierpliwość, wzruszenie, które napróżno hamować się starał. Zwierciadełko, w lichych ramkach drewnianych stało na rogu stoliczka niskiego. Trzeba się było nachylić, aby w niem zobaczyć, a szło o nadzwyczaj ważną czynność, która bez pomocy lusterka wykonać się nie daje... o zawiązanie chustki na szyi. — Wielkiego wyboru krawatek nie miał pan Ewaryst i wszystkie jakie posiadał rozłożył na łóżku, wahając się pomiędzy białym, czerwonym i kolorowym.
Widocznie zbywało mu na doświadczeniu i świadomości reguł, a przeczuwał, że nawet chustki na szyję kładzione, w pewnych danych życia wypadkach, prawom jakimś podlegać muszą.
Wiedział, że biała była oznaką uszanowania i właściwą wielkim uroczystościom — czarna zdawała się też przyzwoita a skromniejszą, kolorowa nęciła elegancją.
Z kolei brał jedną po drugiej, nie mogąc pomiędzy niemi rozstrzygnąć — gdy drzwi pokoiku się otworzyły, głowa w peruczce rudej ukazała się ostrożnie wsunięta zaglądając i mężczyzna podstarzały, baryłkowaty wszedł ciężko, posuwisto stąpając, na próg.
Pomimo wieku i figury, miał na sobie ubranie krótkie, kuse, nakształt szpencera, buty długie do kolan — wyglądał na oficjalistę, leśniczego, strzelca, ekonoma, lub coś w tym rodzaju.
— A, co to ma być? — wyjąknął niewyraźnie i powoli — acan się stroisz...
— Bo mi kazano przed południem stawić się przed obliczem jaśnie wielmożnego grafa — rzekł nadrabiając fantazją, ale głosem niespokojnym p. Ewaryst, który właśnie lazurowo-niebieską chusteczkę trzymał w ręku.
— Ah! panie Brunak — dodał zbliżając się ku powolnie kroczącemu do krzesła — a szanowny panie i Brunak... gdybyś mnie objaśnił i poradził — co ja mam włożyć.. na szyję... Białą? czarną, czy kolorową?
Smutnie zamyślony starszy jegomość, nazwany Brunakiem, wzrokiem jakimś ostygłym, obojętnym patrzał na krawaty z kolei, potem na młodzieńca... Nie spieszył z odpowiedzią. Głową naprzód zaczął poruszać, splunął na podłogę, zatarł nogą, poprawił peruczkę i zwolna jąkać począł.
— To tego — mości dzieju — to tego — co bo acan chcesz! Kto na to będzie zważał! Wszystko jedno! Myślisz, że tam kto bardzo się będzie przypatrywał, co masz za gałganek na szyi!!
I ramionami poruszył...
— Bo bym nie chciał wystąpić śmiesznie — odezwał się pan Ewaryst — mi za nadto, ani za i mało...
Tu słów mu zabrakło, a stary Brunak tak się zadumał o czemś innem zapewne, że nieupomniał się o resztę.
Na starej jego, życiem zmęczonej twarzy, malował się smutek głęboki, zniechęcenie takie, iż pan Ewaryst spojrzawszy na niego, postrzegł jak sobie niewłaściwie postąpił, płochem pytaniem narzucając się staremu, który co innego, ważniejszego miał na głowie.
Stary Brunak z oczyma wlepionemi w podłogę — zapominać się zdawał, gdzie był — dumał już głęboko... chciał nawet mówić coś do siebie, bo mu się usta mimowolnie poruszały.
Ręce obie sparłszy na kolanach, pogrążony w sobie, niewidział już jak Ewaryst, pośpiesznie czarny krawat pochwyciwszy, węzeł pracowicie zawiązywał. Spojrzał na zegar prosty z kukawką wiszący na ścianie, na którym właśnie dochodziła jedenasta, a o tej godzinie powinien się już był w pałacu znajdować.
Spieszył więc dokończyć toaletę; za krawatem poszła skromna kamizeleczka sukienna, a po niej surducik przechodzony, chociaż dobrze zachowany i nie zszarzany jeszcze, który właściciel na prędce oczyścił.
Stał już tak, gotów do wyjścia przed milczącym ciągle i zadumanym Brunakiem, który teraz dopiero podniosłszy głowę, roztargniony przypatrywał się młodzieńcowi — plunął i rzekł.
— Kazali ci do pałacu? No, to idź, niemasz się co ociągać — ja tu posiedzę i poczekam — powiesz mi jak cię ten graf przyjął, co mówił — co chciał...
Westchnął stary...
— Któż wie? tego — mości dzieju, zamruczał wedle nawyknienia, machinalnie poprawiając peruczkę. Kto wie? acan się tu może utrzymasz... ale my stare graty, nieochybnie pójdziemy na sałatę. Co to mości dzieju — tego — obchodzi takiego nowego dziedzica, że myśmy tu cały nasz wiek na wiernych strawili usługach? Oczywista rzecz — powie sobie — starzy, niedołęgi być muszą — i daj Boże, aby choć wiatyk dał, gdy nas na cztery wiatry rozpędzi!!
Jest w swojem prawie — co to mówić, my zaś żadnego nie mamy, płacili nam — i po wszystkiem, tak wyrobnikom — kwita.
A tu człowiek przez długie lata wrósł, nawykł, przywiązał się do tych kątów — ale ktoby na to chciał mieć wzgląd jaki?
Stary Brunak otarł coś koło oczu kułakiem; Ewaryst czapkę wziąwszy w rękę, gotował się już do wyjścia — spoglądał na zegar.
— Kiedy masz iść, no — to idź — dodał Brunak — idź. Ja tu posiedzę. Powiesz mi jak ten pan graf wygląda, bo ja go wczoraj tylko zdaleka najeżałem, gdym wysiadał, a do pałacu dotąd mi się stawić nie kazano.
Młodzieniec jeszcze raz rzucił okiem na lusterko, szybko sobie szczoteczką włosy przygładził i niespokojny, pędem wybiegł z izdebki, w której zasępiony Brunak pozostał spluwając kiedy niekiedy i ręce złożywszy palcami kręcił bezmyślnie, bo miał ten nałóg oddawna. Palce już same chodziły. Zaledwie ręce się splotły, poczynał się młynek.
Nie dziw że stary emeryt Brunak dumał tak smutnie — wszyscy podobno w Zakrzewie dnia tego byli zarówno poruszeni, zakłopotani, wylękli.
Dziedziczka znacznych dóbr pani podkomorzyna Osmólska, z domu Pardwowska — do której i Zakrzew należał — dożywszy bardzo późnego wieku, zmarła była właśnie ośmdziesiątkilkoletnią.
Bezdzietna, gdyż jedyny syn jej zmarł nieżonatym, miała w rożnych stopniach po ojcu, po matce, po mężu wielce rozrodzoną familję, która ją w ostatnich czasach otaczała. Wszyscy spodziewali się po niej zapisów, wiedziano o przygotowanym testamencie, w którym i zasłużeni oficjaliści spodziewali się coś znaleźć na otarcie łez po staruszce, ale po zgonie podkomorzynej napróżno poszukiwano tej ostatniej woli, testament się nie znalazł nigdzie i daleki krewny, ale z prawa jedyny sukcesor, Adalbert hrabia Widawa herbu Wieniawa, który z powodu dawnych zajść nigdy w życiu nie widział podkomorzynej, stawał się całego, bardzo znacznego spadku dziedzicem.
Osłupienie i rozpacz były wielkie, lecz fakt przeważnej siły nie dawał się zmienić — walczyć z nim nie było podobna. Prawo mówiło za nieznanym człowiekiem, który w wigilję dnia tego, zjawił się nareszcie w Zakrzewie.
Cała dalsza, niezmiernie rozgałęziona rodzina, liczni oficjaliści, rezydenci — wszyscy byli tym wypadkiem niespodzianym do żywego dotknięci.
Jakkolwiek niepojmowano dlaczego testament się nie znalazł, jednak do pewnego stopnia — brak jego dawał się tłumaczyć charakterem nieboszczki podkomorzynej.
Była w nim mięszanina osobliwa dobroci, łagodności pozornej, dobroduszności, a razem uporu skrytego. Nikt właściwie żyjąc z nią nie wiedział jak u niej był położony. Potrzebując spokoju, nie mogąc się obejść bez ludzi, podkomorzyna przygarniała ich do siebie, starała się być ze wszystkimi dobrze, nie odpychała nikogo — ale zarówno źli jak dobrzy i często z sobą powaśnieni, nawzajem sobie szkodzić usiłujący, równą z kolei mieli łaskę.
Zagadzała spory, po cichu przyrzekła każdemu, że o nim pamiętać będzie, co najdziwniejsza słuchała chętnie, gdy jedni przeciw drugim instygowali, czasem coś szepnęła, jakby dając do zrozumienia, że przekonania ich podzielała, a ostatecznie nazajutrz, przeciwnicy znajdowali do niej przystęp równie łatwy i ucho równie łaskawe.
Potwarze, które jedni przeciwko drugim do ucha jej szeptali, usiłując szkodzić sobie wzajemnie, nie zdawały się wpływać na jej opinją — słuchała, potrząsała głową, ale nie było przykładu, aby kto na niej wymógł energiczniejsze wystąpienie.
Wszyscy otaczający ją zdawali się być w równych łaskach; wszystkim coś przyrzekała, z kolei posługiwała się wszystkiemi, a zyskiwała na tem, że była zawsze najlepiej uwiadomioną o charakterze swych faworytów przez to co oni jej donosili i co o nich donoszono... Dosyć zręcznie potem posługiwała się wiadomostkami i dwór swój trzymała w ciągłych obawach, nadziejach, ale razem gotowości służenia i zasługiwania się.
W ostatnich latach przykuta do krzesła podkomorzyna ciągle kogoś przy sobie mieć potrzebowała, mieniali się rezydenci, nadskakiwali, znajdowali zawsze uśmiech miły na jej ustach i nie było przykładu, aby komu niechęć okazała.
W sporach starała się łagodzić i narzucała pokój, wymagając go dla własnej spokojności.
Miała ten dar szczególny, że każdy od niej odchodził z przekonaniem, iż ją sobie pozyskał, że dla innych była tylko pobłażającą, z nim w istocie szczerą i tym sposobem do końca życia utrzymała w Zakrzewie, wśród kilku najrozmaitszego rodzaju ludzi, modus vivendi wcale znośny.
Można sobie wystawić jak okropna burza się zerwała, gdy ów testament, o którym wiedziano na pewno że istniał — nigdzie się nie znalazł...
O spadkobiercy hrabi Adalbercie, kto był i jak usposobiony i czy mógł uwzględnić tyle zawiedzionych nadziei — chodziły wieści, domysły bardzo niepewne. Nikt go tu nie znał, a on też o stosunkach miejscowych nie mógł mieć wyobrażenia.
Z początku dalsza rodzina, pozbawiona spadku, na który rachowała, zerwała się jakby proces wytoczyć chciała... lecz po rozpatrzeniu się w prawach swych — wprędce ucichła... Oficjaliści drżeli, oni nie mieli praw żadnych.
Biednych sług starych około podkomorzynej było wielu, którzy, jak Brunak, cały żywot niemal na jej usługach spędzili, a teraz niewiedzieli co z sobą poczną...
Spadkobierca przybywał z zagranicy, z Galicji, tak dalece nieznany nikomu, że napewno nikt powiedzieć nie umiał nawet czy był kawaler czy żonaty, bogaty czy ubogi, stary czy młody...
Gdy w wigilją dnia tego, oczekiwany od kilku tygodni przybył nareszcie — służba zobaczyła go wysiadającego tylko, a potem przy wieczerzy. Przekonano się naprzód, że młodym wcale nie był, wyglądał bardzo skromnie, wydawał się nieśmiałym a fizjognomja niewiele obiecywała. Mówił mało, przypatrywał się bacznie...
Kamerdyner bardzo pokaźny, dumny, którego przywiózł z sobą i na krok go nie odstępował — usta otwierał niechętnie, a etykiety pilnował surowo, co wiele dawało do myślenia.
Z dawnego, bezpotrzebnie licznego dworu podkomorzynej — wszyscy prawie nieopuszczając Zakrzewa, siedzieli tu jeszcze, w oczekiwaniu, w nadziejach jakichś, których może sami sobie wytłumaczyć by nieumieli.
Faworyta, więcej przyjaciółka niż sługa nieboszczki, pani Łowczyna Fryczewska, ośmdziesiątletnia tak jak ona — stała na czele zarządu domu, ale się w nich wyręczała siostrzenicą swoją panną Felicją, która i za żywota podkomorzynej, zajmowała ważne stanowisko, mimo iż wielu nieprzyjaciół liczyła.
Panna Felicja nie mogła się nazwać młodą, ale niechciała nazywać starą panną — wcale piękna jeszcze, żywa, dosyć wykształcona, obeznana nadewszystko ze światem — panna Felicja często energją swą naprawiała co pobłażliwość podkomorzynej nadwerężyła. Teraz też na przyjazd grafa — ona miała wszystkie klucze w ręku i utrzymywała jaki taki porządek...
Ale ona, zarówno jak Fryczewska nie taiły tego przed sobą, że nowy dziedzic mógł się grzecznie pozbyć ich obu.
Spodziewały się zapisów... testamentu nie było, a Łowczyna i panna Felicja czy o sobie pamiętały za życia podkomorzynej? — mówiono różnie. Jedni się domyślali, że miały grosza dosyć, drudzy, że spuszczając się na legat nie myślały o oszczędnościach. To pewna, że panna Felicja, chociaż nawykła do roli gospodyni w salonie, z ujmą dostojności swej, pierwszego wieczora chciała kamerdynera pana grafa zaprosić do siebie na wieczerzę — lecz ów jegomość odmówił grzecznie i kazał ją sobie podać w pokoju przy kredensie.
Na hrabiego Adalberta patrząc jak na zagadkę — starano się wnioskować z najmniejszych oznak... z najdrobniejszych rzeczy.
Sprytny jak ogień, wygadany, a niepoczciwie złośliwy chłopak Ignaś, który do wieczerzy hrabiemu usługiwał, tak go opisywał milczącej pannie Felicji.
— Co to za pan, proszę pani, trudno odgadnąć, ale ani na grafa, ani na wielkiego pana on nie wygląda. At, tak sobie! My tu przecie za czasów nieboszczki, naszej dobrodziejki, prawdziwych panów i grafów dosyć widywali — ale to inaczej się prezentowało.
Żebym go w polu spotkał, na gościńcu, wziąłbym go, jak Boga kocham, za oficjalistę... za ekonoma albo rządcę... Twarz taka jakaś co na niej nic nie napisano... Milczy, oczy spuszczone — nawet nie bardzo ciekawy...
Po pałacu wczoraj tylko że okiem rzucił. Szedł jak za pańszczyznę z kamerdynerem... przy wieczerzy w talerz miał oczy wlepione... mało co jadł. Potem nie bawiąc się do pokoju sypialnego poszli i miał się spać położyć.
Ale — nieprawda, godzin kilka rozmawiał jeszcze z tym swoim kamerdynerem, który na większego pana patrzy niż on... Ten dobrze po północy powrócił do kredensu...
Dzisiaj się kilku oficjalistom kazano stawić, ale każdemu z osobna.
Z tego wszystkiego co sobie tu i owdzie opowiadano — wniosków pewnych wyciągnąć było trudno, choć nic baczności ludzi nie uszło.
Obserwowano, że powóz, którym przybył graf, był dosyć stary, ale wiedeński, wygodny i niegdyś kosztowny... Tłumoki i kufry nie świeże, z hrabiowskiemi koronami i cyframi, były tegoż wieku co powóz, dobrych fabryk i nie tanie.
Kamerdyner miał zegarek złoty z łańcuszkiem podobnym, i na palcach kilka pokaźnych pierścieni...
Wszystko to miało pewne znaczenie.
Gdy po dworze roznoszono z ust do ust pochwycone drobnostki, w izdebce pana Ewarysta zamknięty stary Brunak siedział sam zasępiony, spluwał, wzdychał i palce okręcał, a niekiedy peruczkę poprawiał nałogowo, bo się zawsze obawiał, aby się nie zsunęła, chociaż mocno była przytwierdzoną.
Samotne to dumanie przeciągnęło się dosyć długo.
Pan Ewaryst Rzęcki, młody chłopak, który właśnie był wezwany do hrabiego, za życia podkomorzynej zajmował stanowisko, pełnił funkcje, które się ściśle określić nie dawały... Miał łaski u nieboszczki, ale oprócz niego prawie w równym stopniu cieszyli się niemi i inni. Wzięty podobno małym wyrostkiem na wychowanie przez podkomorzynę, oddawany do szkół, utrzymywany jej kosztem, po skończeniu nauk zatrzymany był w Zakrzewie, chociaż mowa o tem ciągle się powtarzała, że o nim pomyśleć trzeba... Tymczasowo służył staruszce do wszystkiego, był jednym z jej ulubieńców — drudzy mówili najulubieńszym.
Ufała mu, trudno się obchodziła bez niego, używała do najpoufniejszych interesów, do zwierzchniego dozoru nad gospodarstwem, do zabawiania gości, do różnych poselstw, jednem słowem wszędzie gdzie się podkomorzyna wyręczyć potrzebowała.
Pochodzenie p. Ewarysta było — zagadkowe... Nieboszczka sama półgębkiem, w bliższe nie wchodząc szczegóły, zaręczała że był dalekim powinowatym rodziny, obchodziła się z nim jak z krewnym, ale że się napierać nie umiał, ani przymawiać, nie świadczyła mu wiele.
Ludzie zaś bliżsi podkomorzynej zapewniali, że ona mu wioseczkę zapisać obiecywała.
Tymczasem wszakże nie miał nawet podobno oznaczonej stałej pensji, nie opływał w dostatkach, a że nie był wymagającym, staruszka, obarczona familją, która ją niemiłosiernie odzierała — wiele mu świadczyć nie mogła... Żył na stopie wpół krewnego, na pół oficjalisty, a w chwili śmierci staruszki, jak urzędnicy gospodarczy, pozostał bez grosza.
Doznany zawód ten znosił cierpliwie, nie skarżąc się, ale chodził pogrążony w myślach i czekał przybycia dziedzica, aby pomyśleć o sobie.
Przez cały czas niebytności Ewarysta — Brunak stary jedną się myślą zabawiał.
— Co u licha stać się mogło z testamentem podkomorzynej?
Kto go u kaduka mógł zgwoździć?
Łowczyna Fryczewska, panna Felicja, wszyscy najbliżej stojący nieboszczki, znający ją najlepiej, stanowczo utrzymywali, że testament długo obmyślany, przerabiany — był napisany i opieczętowany.
Łowczyna znała niektóre jego dyspozycje, o których wiedziała z własnych ust podkomorzynej. Jej przywiązanie do starych wiernych sług, do krewnych, do tych co w chorobie dniem i nocą nad nią czuwali — nie dozwalało przypuszczać nawet, aby o nich zapomniała... Mówiła ciągle o śmierci, przewidywała ją nie łudząc się, więc też na wszelki wypadek zostawić musiała rozporządzenie...
Testament ten musiał istnieć — tymczasem śladu jego nie znaleziono nigdzie... Hrabiego Adalberta, na którego wyłączną korzyść to wyszło, nikt tu nie znał, nikogo on nie obchodził, nikt nie mógł mieć interesu w służeniu mu.
Straszna jakaś, dziwaczna zagadka tkwiła w tym testamencie, po którym nawet bruljonów, notat, najmniejszego śladu nigdzie nie dopytano...
A byli ludzie co poprzysięgali, iż widzieli podkomorzynę, nieraz, nabrzękłemi już rękami zapisującą sobie takie szczegóły, które do czego innego jak do testamentu służyć nie mogły.
Brunak powtarzał nieustannie, bezmyślnie, jak osłupiony.
— Ale gdzież się on mógł podziać u kaduka?...
O siebie staremu szło najmniej może. Był starym kawalerem, potrzebował niewiele, miał pensyjkę niezłą, oszczędzał przez całe życie, tak że nad dwie peruki zrudziałe nic nie posiadał, zebrał więc sobie kapitalik, z którego mógł żyć dość wygodnie nawet w miasteczku... ale — opuścić Zakrzew, do którego przyrosnął przez z górą lat czterdzieści!!!
Gdyby mu tu tylko nie więcej nad starą jego kwaterę, dwie izdebki w oficynie do żywota dano — i z tego byłby szczęśliwym; ale nawet takiej emerytury spodziewać się nie mógł. — W dodatku, gdyby mu pozwolono po staremu polować na kaczki i zające? — ale i to bardzo było wątpliwem — któż wie? nowy graf mógł sam być myśliwym i trzymać swoich łowczych, strzelców i t. p.
Wszystko to snuło się w głowie starego Brunaka — myślą przebiegał przeszłość lepszą i wzdychał — gdy w sieni usłyszał stąpanie i p. Ewaryst pokazał się w progu z twarzą zarumienioną, zmęczoną, pot ocierając z czoła.
Stary ciekawe oczy podniósł ku niemu.
— No — a cóż? a co?
Na to pytanie, Rzęcki odpowiedział zrazu poruszeniem rąk nie łatwem do wytłumaczenia.
Obaj milcząc patrzyli sobie długo w oczy.
— Ale tego? jakiż człowiek? — wybąknął Brunak.
Młodzieniec potarł czoło — nie łatwo było opisać człowieka, a Rzęcki nie miał w tem wprawy. Ludzie na nim robili wrażenie, które często zmieniało się bardzo, z małych zewnętrznych oznak wnioskować nie miał odwagi.
— Licho go wie! — mruknął po namyśle.
— Otóż masz! — kwaśno odparł stary. — Oto go masz... Był u niego, gadał z nim, mościdzieju tego — i nie umie powiedzieć jaki człowiek... toć to się zaraz wie!
— Pan Brunak może spojrzawszy i zagadawszy wiesz odrazu co zacz... rzekł Ewaryst — ja nie mam tej zarozumiałości, abym z wejrzenia dekretował. — Licho go wie! Człowiek niepozorny, mówi mało — kilka pytań mi zadał i słuchał... Ani hardym, ani złym się nie zdaje — ale na pana nie wygląda...
I jeszcze raz zadumany Ewaryst powtórzył:
— Licho go wie!
Brunak trochę pomilczał...
— Ale bo, tego, odezwał się spluwając, coś zawsze więcej moglibyście mi o nim powiedzieć... Jak ci się podobał? Jak wnosisz — rozum ma, czy — tego?...
Kategorycznie postawione pytanie wywołało westchnienie z piersi Rzęckiego... Tarł czoło...
— Otóż ja panu Brunakowi powiem — odezwał się po namyśle, zebrawszy na definicję. — Prędzejbym go sądził dobrym niż złym, ale, jak to u nas nazywają — niuńką. — Nie widać aby się bardzo cieszył ze spadku... twarz prawie smutna... zdaje się dosyć obojętny.
Kto go wie co tam w nim siedzi.
— No i tego — spytał Brunak — nie transpirowało co względem nas dawnych nieboszczki oficjalistów; nie wygadał się z czem? nie badał?
— Mnie tylko spytał o mnie — odparł Rzęcki. — Powiedziałem mu, żem był do różnych posług używany, kiwnął głową, bąknął coś jeszcze i na tem się skończyło.
— Nie dał odprawy?
— Nie — skłonił mi się grzecznie i na tem koniec..
— O! to kiepsko! — zawołał Brunak. — Ten ukłon to jak abszyt!
Ewaryst się rozśmiał.
— No — a ja go inaczej rozumiem — odparł. — Nic pewnie postanowionego nie ma, ludzi z sobą oprócz kamerdynera nie przywiózł, więc się bez nich nie obejdzie.
Brunak głową potrząsał.
— Da się to widzieć — zamruczał. — Nie wspomniał co o testamencie?
— Ale gdzież zaś mnie by miał o niego pytać! — rzekł Ewaryst. — Zapomniałem jednego szczegółu. — Oto, na odchodnem, gdy mi się ukłonił i miałem za drzwi wychodzić, ośmieliłem się go wręcz spytać, czy mogę mu na co być potrzebnym lub mam się gdzieindziej starać o pomieszczenie.
Brunak wstał ze stołka.
— A on co na to?
— Popatrzał na mnie z jakiemś wahaniem się, poszedł do stolika, wziął jakąś książeczkę z notatkami, poszukał w niej czegoś i dopiero mi odpowiedział.
— Ale cóż waćpanu tak pilno! Poczekaj, aż się rozpatrzę. Niewiadomo jak się urządzimy, ja nie pokrzywdzę nikogo...
— Powiedział, że nie pokrzywdzi nikogo? — rękę podnosząc do góry — zawołał Brunak. Suponuje tedy, że... my go posądzamy...
Zadumał się stary.
— Kto go wie, co to znaczy! — zakończył spluwając — albo to dobry znak, albo zły bardzo...
Machnął ręką.
— Co ma być niech będzie! — dodał — i siadł znowu na stołku.
Zaczęli tedy wyliczać kogo wezwano do pana grafa, usiłując i z tego jakieś wyciągać wnioski.
Stary Brunak niepokoił się tem, że tego dnia nie stał na regestrze.
Opowiadał Ewaryst, że nawet ze starą łowczyną Fryczewską hrabia się nie widział dotąd, co ją do łez poruszało, bo u nieboszczki była w wielkiej estymie i mówiły sobie — ty.
Panna Felicja śmielsza, sama mu się niemal siłą narzuciła i przyjął ją zmięszany, dosyć zimno, ale ze zbytnią grzecznością.
Ogólne wrażenie pierwsze było bardzo smutne, rokowano najgorzej, niemogąc się zrozumieć.
Tem goręcej też opłakiwano niepojęte zatracenie testamentu, o którym nieżyjący już mecenas Boduczyński niegdyś powiadał, bijąc się w piersi kułakiem, iż do pisania go przez podkomorzynę był dla porady wzywany, ale nikomu nic o nim wyjawić nie mógł, bo przysięga go do milczenia zobowiązywała.
Ewaryst, może dlatego że młodym był, a o przyszłości nie wątpił — nie tak brał do serca zawód i zatratę testamentu, Brunak był przybity, bo na starość wędrować po świecie ciężko mu było...
— Tak to zawsze, mości dzieju — tego — dokończył wzdychając i zabierając się do wyjścia — odkład na ide w ład! Najlepsza w świecie kobieta, anioł, złote serce, a od dnia do dnia przeciągając, na łaskę nas zdała, familję i wszystkich których kochała!!
To mówiąc nasunął czapkę starannie na głowę, aby mu peruki nie ściągnęła, i powoli za drzwi się wysunął, pociągając nogami. Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy przystojna, strojna z wiejska, ale dosyć elegancko i starannie — wsunęła się panna Felicją z ogromnym pękiem kluczyków w ręku. Mogła mieć lat trzydzieści kilka, ale była jeszcze wcale świeżą i podobać się mogła, a dawna wziętość u podkomorzynej, stosunki w jakich się znajdowała z przymilającą familją — nadawały jej ton swobodny i odwagę.
Czarne, badające, śmiałe oczy zwróciła na Ewarysta, i poufnie mu głową skinęła. Zamknęła drzwi za sobą, założyła ręce na piersiach i odezwała się głosem nieco męskim:
— Cóż pan na to? Widziałeś go? mówiłeś z nim? Jak się wydał? o co pytał?
— Słowo w słowo ja podobne pytanie chciałem zadać pani — odezwał się uśmiechając Rzęcki — bo pani widziałaś go także?
Stali moment milczący oboje.
— No — ale jakież napami uczynił wrażenie? mów! — wtrąciła panna Felicja.
Rzęcki ruszył ramionami.
— A na pani!? — odparł — ja sam nie wiem...
Kobieta strząsnęła główką i wykrzywiła usta...
— Ja także nie wiem, i dla tego pana zapytuję — odezwała się. — Widziałam go, mówiłam z nim, a nie zrobił na mnie innego wrażenia, oprócz że jest w sobie zamknięty... No — a ja się lękam takich zapieczętowanych ludzi.
— Ja także, więc jesteśmy zgodni — odparł wesoło Ewaryst. — W pierwszej chwili każdy się może tak postawić tajemniczo, ale później się nic zdradzić — ciężko... Więc, zobaczymy.
Wtem klamka się u drzwi poruszyła.
Panna Felicja spojrzała ku drzwiom zakłopotana, jakby niemiło jej było, że ją tu ktoś mógł zastać u młodego kawalera, chociaż zastępując dotąd gospodynię domu — musiała być wszędzie, widzieć się ze wszystkimi i bytność jej u Rzęckiego nikogo dziwić nie mogła.
Tymczasem drzwi powolnie się rozwarły i twarz ogromna, blada, cała ogolona, z wielkiemi oczyma wypukłemi, z wargą dolną obwisłą — z czołem wydatnem, pokrytem czapeczką czarną — wychyliła się naprzód zaglądając, potem dosyć nieforemna bryła, otulona sutanną czarną, ale wyszarzaną i wyblakłą przez długie używanie, przez próg z ciężkością się przedostała do wnętrza... Drzwi za nią Ewaryst pośpieszył zamknąć.
Był to ksiądz proboszcz, dziekan, kanonik Solina; w ręku trzymał mocno kij ogromny, na którym się podpierał, pomagając nogom, które niełatwo poruszać się zdawały. I w piersiach też starego już zadyszka dech tamowała.
Zobaczywszy pannę Felicję, uśmiechnął się ks. Solina, — Ewaryst i ona pośpieszyli naprzeciw niemu, pomagając aby się mógł wygodnie w krześle jedynem pomieścić.
Potrzebował stary chwilę spocząć, nim się mógł odezwać — piersi zwolna się uspokoiły i proboszcz temiż prawie słowy, jakieśmy słyszeli z ust innych, zagadnął oczekujących;
— No cóż? co to za ryba? Widzieliście go? jak wygląda? co się tam po nim obiecuje? straszny? hę?
Zapytani stali, spoglądając po sobie jakby jedno drugiem się chciało wyręczyć.
— Pan Ewaryst tylko co od niego powraca — odpowiedziała panna Felicja.
Ks. Solina zwrócił głowę, która się z ciężkością na karku okręcała ku panu Ewarystowi — i oczekując sprawozdania, oczy mocno rozwarł, usta mu się otwarły — czekał.
— Nie umiem, doprawdy, nic ks. kanonikowi powiedzieć — odparł Ewaryst. — Nie jestem wielkim znawcą ludzi. Tyle wiem, że graf, a na grafa nie wygląda — milczący, ostrożny... Panna Felicja również znajduje go zamkniętym...
— Długo z nim waćpan rozmawiałeś? — zapytał proboszcz...
— Ja nie wiem czy się to rozmową nazywać może — rzekł Rzęcki. — On mi zadał pytań parę, a ja na nie odpowiedziałem. Na ostatku, gdy ja go spytałem — zbył mnie dwuznacznemi słowy...
— A o cóż się waćpana pytał? ciągnął dalej ks. Solina.
— Naprzód o mnie samego, potem potroszę, o gospodarstwo, o nieboszczkę panią...
— O testamencie naturalnie mowy nie było — dołożył proboszcz.
— Nie, chociaż z pytań o nieboszczkę panią, można się było domyślać, że coś może o nim zasłyszał, rzekł Ewaryst.
Zamyślił się ks. Solina...
— Kto inny mu o tem powie — zamruczał. — Tymczasem ponieważ waćpanu odprawy nie dano, dobre i to — może się dawni oficjaliści utrzymać potrafią, co — daj Boże. Westchnął staruszek...
— Jak wygląda? — zapytał.
Ewarystowi koncept przyszedł do głowy.
— Tyle powiem tylko, że kamerdyner, którego przywiózł z sobą, daleko więcej pańską ma minę.
Proboszcz podniósł oczy i wyraz twarzy poświadczył, że odpowiedź nie w smak mu była.
Znowu chwila milczenia nastąpiła dosyć długa.
Panna Felicja westchnęła — Ewaryst spuścił oczy — ks. Solina, jakby nagle coś sobie przypomniał, po kieszeniach szukać zaczął czegoś, dobył tabakierkę okrągłą, długiem używaniem nietylko wygładzoną, ale miejscami do żywej skóry wytartą, otworzył ją, zanurzył palce głęboko i począł chciwie ciągnąć, dobyty z niej proszek zielony.
Była to owa niewymyślna, tak zwana Sam pan tre (Sam pan trze), uchodząca za najsmaczniejszą i najzdrowszą.
— Tak! tak! — odezwał się odetchnąwszy po nakarmieniu nosa i chowając starannie tabakierę — takie są ludzkiego życia koleje. Zawody! rozczarowania...
Wszystko z rąk Opatrzności potrzeba przyjmować z poddaniem się woli Bożej — bo Bóg jeden wie co na nasz pożytek duszny i doczesny wyjść może.
Kazanie to króciuchne, Ewaryst i panna Felicja przyjęli w pokorze ducha — proboszcz się zadumał.
— A dalejże co? — przebąknął. Nie słychać więcej nic?
— Dotąd, nic — rzekł Ewaryst.
W tem drzwi otworzyły się raz jeszcze, ale żywiej i gwałtowniej niż przy wejściu panny i proboszcza, wpadł raczej niż wszedł do izby mężczyzna ani młody ani stary, lat średnich, ubrany dosyć starannie i czysto, jakby gotował się stawić, lub powracał od hrabiego.
Należało się tego domyślać.
Człowiek ten wyglądał dosyć osobliwie, twarz miała wyraz nieprzyjemny, ruchy żywe i gwałtowne naturę jakąś dziką oznaczały.
Krótko ostrzyżone włosy twarde, jeżyły się na czaszce guzowatej i nieforemnej — czoło wydatne było ale niskie. Pod niem umieszczone głęboko oczy małe, ruchliwe były i świecące. Nos niekształtny, przyklapnięty, szeroki, usta wąskie, zagryzione, policzki, na których porostu było skąpo, cera oliwkowa — dopełniały fizjognomji, która się ani podobać ani sympatji obudzać nie mogła.
Spryt i energja nadawały jej znaczenia.
Był to leśniczy Leszczyc, który na dworze podkomorzynej, za jej życia, równie jak Kręcki, zajmował stanowisko wydatne, ale w jawnym z nim zostawał antagonizmie.
Jakim sposobem umiał sobie jej względy pozyskać — nikt tego nie potrafił wytłumaczyć, dziwiono się i ramionami ruszano.
Ale faktem było, że nieboszczka mu wierzyła, chętnie się nim posługiwała, wybierała go, również jak Ewarysta do poufnych misyj — i niedawała sobie wyperswadować, że na ufność niezasługiwał... że o sobie tylko pamiętał... Wszystko co żyło i około nieboszczki się kręciło, nie cierpiało Leszczyca, starało się napróżno go pozbyć, przyjaciół niemiał wcale. Tłumaczono sobie słabość staruszki tem, że przez jakąś rachubę fałszywą, obawę aby nie być oszukaną, potrzebowała informacji zasiągnąć ze źródeł różnych i słuchała równie chętnie Ewarysta, panny Felicji, jak Leszczyca...
Rodzina podkomorzynej na równi z domownikami obawiała się i brzydziła Leszczycem — ale pomimo to podkomorzyna go broniła, i niechciała ani odprawić, ani wyrzec się posług jego.
Leśniczy dumny tem zwycięstwem, sam jeden przeciwko wszystkim stawił czoło. Na pozór wojny jawnej nie prowadził z nikim, lecz że donosił, szpiegował, i mścił się, na to miano poszlak i dowodów mnóstwo...
Był więc, tu na dworze — sam jeden, jak palec.
Zobaczywszy w progu Leszczyca, który niezwykł był do Kręckiego przychodzić nigdy prawie, proboszcz i wszyscy zasępieni spoważnieli.
Przewidywano, że przybycie jego musiało mieć znaczenie — obawiali się wszyscy aby, tak jak umiał sobie pozyskać podkomorzynę, nie zabiegł też innym drogi w łaskach nowego pana grafa.
Leszczyc wszedłszy śmiało, pozdrowił naprzód dziekana, skłonił się gospodarzowi i pannie Felicji — i mnąc czapkę w ręku — odezwał się.
— Przepraszam że tu wpadłem, dążyłem za ks. kanonikiem z tem, że pan graf się o niego zapytywał, i pewnieby sobie z nim widzieć się życzył...
Ks. Solina głową zakręcił i wskazując palcami obrzękłemi na starę swą sutannę — zawołał.
— Ale, ale!! Widzisz acan że ja mu się tak przecie prezentować nie mogę. Z mojemi staremi owieczkami to co innego... Będzie na moją prezentację czas...
— Zresztą — wtrąciła panna Felicja z pewnym przekąsem — choć to jest graf, ale do duchownego i do starszego wiekiem, mógłby się pierwszy pofatygować.
— Ale kollator! — zamruczał proboszcz — kollator ma swe prawa... Ja tego nie wymagam, uchowaj Boże, nie wymagam...
Leszczyc stał i swoim zwyczajem wargi zagryzał. Miewał je czasem aż do krwi pokąsane.
Oczy pana leśniczego z ciekawością biegały po skromnej izdebce pana Ewarysta.
Dalsza rozmowa, zdawała się utrudnioną, brakło do niej wątku, gdy Leszczyc wtrącił.
— Ks. kanonik najlepiej będzie mógł grafa objaśnić, co do tego nieszczęsnego testamentu, o którym tyle gadają. Pewna rzecz, że my tu o nim wszyscy słyszeliśmy to i owo, pewna, że ś. p. podkomorzyna miała intencję go sporządzić... ale czasu nie stało... Śmierć przyszła nagle...
— Gdyby był — to gdzieżby się podział?
To mówiąc Leszczyc patrzył wzrokiem do koła — jak gdyby badał wrażenie, które słowa jego uczynią.
Wszyscy milczeli, jedna panna Felicja zebrała się na odpowiedź.
— Albożby to był pierwszy przykład, że niepoczciwe ręce, odkradły i zniszczyły ostatnią wolę!
— Zapewne, że to nie raz się przytrafić mogło — odpowiedział marszcząc się Leszczyc, — ale my tu się przecie znamy wszyscy; wiemy kto miał przystęp do podkomorzynej — kogóżby tu posądzić można — na coby się to komu przydało?
— Wszyscy się spodziewali czegoś po testamencie... prędzejby go kto sfałszował niż zniszczył...
Słuchając kanonik głowę powoli opuścił na piersi, Ewaryst patrzał na sufit, panna Felicja niecierpliwie pobrzękiwała kluczykami, nikt się nie odezwał.
Milczenie to nieprzyjemnie dotknęło leśniczego... namarszczył się bardziej jeszcze.
Odwrócił się do proboszcza.
— Może jegomość dobrodziej — rzekł — poleci mnie oznajmić grafowi, kiedy go zechce odwiedzić.
— Dajże mi pokój — przerwał proboszcz kwaśno — do czego to anonsowanie jest potrzebne i to pośrednictwo?... Posłuchania nie domagam się, z respektem przybywszy, zastanę go czy nie — rzecz małej wagi. Nie mięszaj się, proszę. — Ręką potrząsnął.
Leszczycowi nie pozostawało już nic, tylko pożegnać się i wynosić, bo nikt z nim mówić nie chciał, został — może na przekorę i obrócił się do Ewarysta.
— Pan już był u grafa? — spytał.
— Wracam od niego — odparł krótko Rzęcki.
— Pewnie, tak jak i mnie brał na egzamin — zawołał Leszczyc, dodając poufnie: — Ho! ho! kuty na cztery nogi, choć niepozorny człeczyna! Sam się z niczem nie zdradza, ale z drugich ciągnąć umie.
Proboszczowi się to niepodobało, namarszczył się.
— No, no — rzekł. — Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Ledwie z woza zlazł, a wyście go widzieli minut kilka, jużeście spenetrowali!!
Leszczyc się poruszył żywo...
— Albo mu to szkodzi, że kuty? — odparł, — Nie obgaduję go przecie.
Zmiarkował na ostatek, że nie jest tu pożądanym gościem, pokłonił się i wyszedł szybko...
Oczy wszystkich ścigały odchodzącego — ale z odezwaniem się czekali aż się oddali.
— Szpieg — szepnęła pierwsza panna Felicja — pewnie u nowego pana chce przyjąć te same obowiązki, które spełniał przy nieboszczce. — Ale, święta pani nasza, przez sam swój wiek i chorobę była tak usposobioną, iż ją łatwo było ująć pięknemi słówkami, a nowy pan... nie będzie tak miękki jak ona!!
Ks. Solina siedział zamyślony. — Wreszcie i on począł się do wyjścia zabierać. — Schował chustkę do kieszeni, począł poręczów krzesła próbować, aby powstać — Ewaryst przyszedł mu w pomoc.
— Biedne my sieroty! — westchnął powstając powoli. — Zabraknie nam nie tylko tej zacnej matrony, ale w dodatku, jeden Bóg wie, kogo w zamian otrzymamy.
— Żonaty czy nie? — zapytał Ewarysta,.
— Podobno, nie — śmiejąc się rzekł Rzęcki — ale, dalipan — i tego nie wiem z pewnością. Wszystko w nim zagadką i tajemnicą. Gdy się testament nie znalazł, prawnik jakiś pono zaczął się grzebać w genealogji i tego nam spadkobiercy wyszukał, co go aż z Galicji trzeba było sprowadzać.
Familja ś. p. pani naszej wcale go nie znała, nikt nigdy o nim nie słyszał.
— Ale graf przecie! — przebąknął ks. Solina.
— Powiadają, że to grafowstwo tam w Galicji nie wiele znaczy — dodał Ewaryst.
— Pańsko około niego? — zapytał kanonik.
Rzęcki na razie odpowiedzieć nie umiał.
— No — tak — rzekł — dostatnio, porządnie, ale nic świetnego nie widać — i, obyczaj osobliwy. Wicuś, który podsłuchiwał, powiada, że wczoraj do późna się zabawiał rozmową z kamerdynerem — i byli z sobą za pan brat. Szeptali cicho, więc nie wie o czem była mowa, ale — jeżeli to prawda — podpatrzył, iż kamerdyner siedział sobie przy drzwiach na krzesełku...
Ksiądz tylko głową pokręcił.
— To prawda, że coś osobliwego, ale źle o nim nie świadczy, ludzki jest... I to dobrze...
Panna Felicja podała proboszczowi rękę z drugiej strony i wolnym Krokiem ks. Solina wydobył się za próg, gdzie o kiju sam już począł się sunąć ku plebanji.




O podróży hr. Adalberta, który do dłuższych wycieczek nie był nawykłym, wieleby rozpowiedzieć można; szczególniej z powodu Parola, który, równie jak pan, rzadko się wydalał za granicę majątku i z wielu rzeczami, które spotykał, wcale nie był oswojony.
Puszczony na swobodę, nie trzymał się powozu, ale latał z początku jak szalony, uganiał się szczekając za ptaszkami, pił wodę z ladajakich kałuży, piasek tylnemi łapami kopał i rozrzucał... ze wszystkiemi psami spotykanemi niepotrzebne robił znajomości, które się przymówkami i warczeniem kończyły, przechodniów straszył i — nadzwyczaj lekkomyślnie sobie poczynał...
Hr. Adalberta niepokoiło to — wołał do powozu, Parol przychodził, ale szczeknąwszy parę razy, natychmiast się znowu puszczał szaleć, jakby był młodym...
Hrabiego to razem bawiło i niepokoiło. Po godzinie takiego brykania, zabierano do powozu zmęczonego; sadzano na przodzie — i Parol z językiem wywieszonym niby to odpoczywał, ale z oka nie spuszczał kraju, gościńca i strumieni, które pomijali...
Do snu i spoczynku nie podobna go było namówić. Tak żywo się zajmował wszystkiem co go otaczało...
Na popasach i noclegach, straszył żydów, pędzał kury i gęsi, robił awantury z psami miejscowemi, a tak był butny i zarozumiały, że wśród czterech i pięciu kundlów obcych, sam jeden, ogon do góry, nastawiwszy, uszy podniósłszy, najmniejszej nie okazywał obawy.
Naówczas hrabia go odwoływał, za odchodzącym rzucały się kądle, ale Parol odwróciwszy się tylko, jednem wejrzeniem i pokazaniem zębów, ich odpędzał.
— Zobaczysz ty zuchwalcze — mówił przewracającemu hrabia — że to się źle skończy!
Parol odszczekiwał coś niezrozumiałego wesoło...
Humor miał doskonały za siebie i za pana, bo hrabia jechał nader posępny... Z czoła zmarszczonego można się było domyślać, że coś sobie motał i układał na przyszłość.
Z kamerdynerem Sokolskim, był bardzo grzecznym, lecz badany przez niego kilkakrotnie, nie wiele z siebie dobyć dawał. Niepokoiło to Sokolskiego, bo się obawiał powierzonego jego mentorstwu pana — aby niedoświadczeniem a zbytnią dobrocią nie zgrzeszył — a myśli zaś jego spenetrować niemógł.
Po drodze Sokolski przyzwyczajał go powoli do tego, aby przy ludziach stosunek ich — wybitniej stanowisko obu w społeczeństwie uwydatniał... Był pełen uszanowania, zbliżał się do niego cum debita reverentia, — i niekontent był z ucznia, który nadto go bratersko i poufale traktował...
Czynił nawet w tym przedmiocie uwagi, których hrabia słuchał, nie sprzeciwiał się ale się też niepoprawiał.
Taki sam upór dawał się czuć w Parolu, na którego admonicje, groźby, nic a nic nie wpływały. Gdy Adalbert go łajał, przypadał do ziemi, płaszczył się, wlókł do jego nóg, piszczał, potem nagle skakał do góry, jakby go w twarz chciał pocałować — szczekał i pierwsza kura, która się nastręczyła... musiała się salwować na płot, tak warjacko ją ścigał.
A trzeba wiedzieć, że nigdy nie miał w obyczaju dusić drobiu, co najwięcej jeśli trochę piór poturbował. Mówimy tak obszernie o Parolu czasu podróży, dla tego, że jego postępowanie wywierało wpływ na br. Adalberta i na jego usposobienie. Zdaje się to nie do wiary, a jednak rzeczywiście Parol oddziaływał na hrabiego.
Adalbert zwyczaj miał pilno się przypatrywać zwierzętom, które hodował, ich obyczajom, i motywa postępowania odgadywać się starał.
W spokojnem swem życiu przeszłem nie mając wiele do czynienia, zabawiał się tem czytaniem w psich i ptasich duszach. Chociaż teraźniejsze położenie, zupełnie zmienione, dawało mu wiele do myślenia o sobie samym, choć ciężko mu przychodziło dźwigać brzemię narzucone wypadkami — hrabia nie mógł wyrzec się starych nałogów i, jak dawniej, zajmował się psychologją swojego faworyta...
Uderzyło go instynktowe postępowanie zwierzęcia, które mimowoli porównywał do swojego.
Parol był zuchwały, odważny — i wcale dobrze na tem wychodził; korzył się na pozór przed panem, ale swoje robił i samoistności się nie wyrzekał. Grzecznym był względem Sokalskiego i dla hrabiego, co nieprzeszkadzało mu iść za swojemi przekonaniami w stosunkach do kur, gęsi i do obcych kundlów...
Hrabia pomyślał sobie, że Parol może miał słuszność, chociaż więcej instynktowo niż rozumowaniem dochodził do reguł, któremi się rządził...
Adalbert miał tak mało czasu do zastanowienia się przed wyjazdem nad przyszłym programem — że w drodze dopiero począł rozbierać co mu czynić wypadnie. Hrabia Albin narzucał mu swoją wolę, tak jak on Parolowi, dlaczegóżby on tak jak Parol, akomodując się grzecznie, nie miał iść za instynktem własnym!
Ten zaś instynkt mu wskazywał, że ów spadek, który on miał wydrzeć krewnym dalekim, jemu był wcale niepotrzebnym. Tak doskonale sobie skromne swe życie, spokojne ułożył bez niego, iż się do końca obejść mógł, nic nie przywłaszczając, nie odbierając nic nikomu.
Sokalski, z rozkazu swego pana wpajał mu cale inne obowiązki i zasady — lecz byłoż koniecznością niewolniczą słuchać Sokalskiego? Wojny z nim pewnie prowadzić nie chciał, ale mógł jednak po cichu i ostrożnie iść po własnej myśli do swojego celu.
Skromny i niewiele ufający sobie hrabia Adalbert czuł ogromną umysłową wyższość nietylko hr. Albina, ale kamerdynera Sokalskiego — nie rozpaczał jednak, że silnie sobie postanowiwszy nie poddać się ich dyktaturze, mógł się od niej zręcznie obronić.
Nie nawykłemu do udawania musiało to przyjść z ciężkością — ale ufał, czystym będąc w sumieniu, że niczyjej krzywdy nie pragnąc, postawi na swojem.
Z Sokalskim więc, będąc w ciągu drogi na coraz lepszej stopie, starał się go ukołysać, uspokoić, ubezpieczyć, przybywszy zaś na miejsce, postanowił bacznie się rozpatrywać — i nie wiążąc się ani Albinem ani Sokalskim, postąpić wedle własnego sumienia i przekonania.
Mocno to sobie postanowiwszy, hrabia Adalbert jechał już potem na umyśle uspokojony i zabawiał się Parolem, który w ciągu podróży uczynił widoczne postępy, ucząc się wielu potrzebnych życia prawideł, o których wprzódy nie wiedział.
Tak naprzykład drób po karczmach, który z początku go drażnił, teraz stawał mu się obojętnym, z żydów napastował tylko więcej obdartych... Za ptaszkami małemi wcale się nie uganiał, przekonawszy się, iż to się na nic nie zdało... Odkrył w sobie za to talent nowy — w izbach karczemnych, uwijającej się śmiało myszy zręcznie łapał, porywał je zębami za kark, strząsał niemi po kilka razy i kładł potem przed sobą — nie łakomiąc się na tę zwierzynę. Z miny jego można było nawet wnosić, że dotknięcie jej zębami przyjemności mu nie czyniło...
Chociaż na popasach i noclegach Parol, oprócz kości, resztek jedzenia, otrzymywał zawsze osobną dla siebie przy gotowaną potrawę — choć nie zbywało mu na niczem, choć się wysypiał do woli — jednakże kilka dni podróży widocznie go wychudziło. Oczy patrzyły wesoło, zdrów był, ożywiony — lecz pozbył się tego zaokrąglonego brzuszka i fizjognomji faworyta bezczynnego, jaką miał w domu — odmłodniał.
Hrabia uśmiechając się, myślał sobie, że może i na nim ta wędrówka przymusowa, ruch, troski, ten sam wywrą wpływ — przywracając siły młodsze, zaniedbane i niezużytkowane.
Lecz żal, żal mu było tej egzystencji, której się wyrzec musiał, tak błogosławienie jednostajnej, tak szczęśliwie dzień do dnia podobnej, tak uregulowanej i zabezpieczonej od wszelkiej katastrofy, a nadewszystko od wszelkiej odpowiedzialności. Jako narzędzie posłuszne w ręku hrabiego Albina, był swobodnym i szczęśliwym...
W Zakrzewie czekała go praca, odegrywanie roli, umiejętne wyślizgiwanie się z rąk Sokalskiego, naostatek zapoznanie się z liczną rodziną, rezydentami, oficjalistami, względem których jak się miał znaleźć — nie wiedział.
Wbił sobie w głowę, że testament zatracony podkomorzynej musiał istnieć, że on miał obowiązek wynaleźć tę ostatnią jej wolę i spełnić ją, poczem, razem z Parolem miał nazad powrócić do dworku w Brodnicy i tam na łonie spokoju, z gołębiami, kurami i psem życia dokonać.
Sokalski inaczej mu zupełnie malował przyszłość w rezydencji w Zakrzewie, przy dostatkach, otoczonemu przyjaciołmi, zabawiającemu się ogrodem, ptaszarnią i pędzącemu życie jak w raju.
Nie nastawał on zbytnio na ożenienie, gdyż i hr. Albin nie namawiał do niego, lecz nie wyłączał zupełnie możliwości jego...
Hr. Adalbert słuchał tych planów Mentora, jak Parol jego admonicji, z twarzą obojętną, nie okazującą wstrętu do nich — ale w duszy stał przy swojem...
Z Sokalskim mówiąc jedno sobie warował stanowczo hrabia.
— Mój kochany panie Sokalski — powtarzał — co ja sobie wymawiam koniecznie, to żebym się miał czas rozpatrzeć i rozsłuchać. Ja nie mam tak jak wy szparkiego umysłu i bystrego pojęcia, potrzebuję na to czasu — pozwólcie mi, abym powoli szedł.
— Ale ja panu hrabiemu nie narzucam nic — tłumaczył się Sokalski — tylko radbym ulżyć w czem i pomódz — będę zawsze na rozkazy... Oczywista rzecz, iż musimy się naprzód zorjentować — zdaje mi się jednak, że to wiele czasu wymagać nie będzie, bo tu położenie jasne... wszystko jak na dłoni.
Hr. Adalbert patrzał na Parola, i głową potrząsał milczący.
Dnia tego, gdy do Zakrzewa już wieczorem przybyć mieli, przyszedł popas w mieście powiatowem, do którego należał majątek, niedaleko granicy Wołynia. Tu nikt nie powinien był wiedzieć właściwie, ani się spodziewać ich przybycia, gdyż o niem znać nie dawali.
Sokalski, zawsze bardzo oględny, służbie zapowiedział aby nazwiska hrabiego bezpotrzebnie nie głosiła. Tymczasem mimo tych ostrożności, spotkała tu hr. Adalberta niespodzianka, która w dwadzieścia cztery godziny przybycie do Zakrzewa przewlokła.
Zaledwie zajechali z poczty do gospody w rynku, w której odpocząć chcieli, a Parol z rzadką w nim krwią zimną zajął stanowisko obserwacyjne we wrotach i obojętnie spoglądał na kozy żerujące na śmieciskach targownicy, gdy do pana Sokalskiego, który też rozpatrywał się tu, czyniąc studja porównawcze nad powiatowemi miasteczkami Galicji i Wołynia, zbliżył się czapkę uchylając, średnich lat mężczyzna.
Ubiór jego z łatwością dawał się domyśleć oficjalisty, powierzchowność była nieprzyjemna. Czytelnik raczy sobie przypomnieć jakeśmy odmalowali Leszczyca, wchodzącego do izdebki Ewarysta. Był to on, nie kto inny.
Niewiadomym sposobem domyślał się on, czy wiedział o lada chwila mającem nastąpić przybyciu nowego dziedzica i czatował tu na niego, do czego jednak wcale się nie myślał przyznać.
Od trzech dni pilnował na poczcie i kontrolował podorożne wszystkich przybywających; natychmiast więc po przyjeździe hrabiego, napędził go w austerji.
Sokalski, któremu się fizys tego jegomości i lisowaty wyraz twarzy nie podobały, na ukłon odpowiedział skrzywieniem ust i dotknięciem czapki podróżnej.
— Pan dobrodziej przebaczy — odezwał się Leszczyc przymilająco — zdaje mi się, że pan przybywa razem z panem hrabią Widawą...
— Tak jest? — odparł szorstko Sokalski — więc cóż?
Leszczyc się jeszcze raz skłonił.
Przypadkiem znajdowałem się na poczcie, gdy powóz zajechał i dowiedziałem się o panu hrabi. Bardzo jestem szczęśliwy, że go pierwszy powitać mogę. Jestem oficjalistą, leśniczym z Zakrzewa... Zaszczycałem się łaskami nieboszczki pani. Nazywam się Leszczyc...
To mówiąc skłonił się nisko.
Sokalski dumał jeszcze co mu miał odpowiedzieć, gdy hrabia nadszedł, bo był zaniepokojony o Parola, w miasteczku narażonego na większe niebezpieczeństwo...
Zobaczywszy go, kamerdyner zamiast odpowiedzieć Leszczycowi, zwrócił się z uszanowaniem do hrabiego, i ukazując leśniczego, który stał z głową odkrytą, oznajmił mu o nim.
Hr. Adalbert postąpił kroków kilka, dosyć uradowany i przywitał grzecznie rekomendującego mu się oficjalistę.
— Ale to się wcale nieźle składa — szepnął Sokalskiemu — jeżeli człowiek roztropny, będziemy mogli od niego języka dostać...
Sokalski proprio motu, odwrócił się od Leszczyca i rzekł:
— Przyjdź waćpan za jaką godzinę... hrabia jest podróżą zmęczony i potrzebuje spoczynku.
Leśniczy ukłonił się i oddalił.
— Szczęśliwy traf! — szepnął hrabia.
— Gdyby to był w istocie traf i jabym go nazwał szczęśliwym — odpowiedział kamerdyner — ale temu człowiekowi z oczów patrzy wielka przebiegłość. On tu na nas czekał umyślnie i nie bez jakichś projektów. Możemy go trochę wybadać i coś się dowiedzieć, ale mu wiary dawać nie godzi się, kto wie co to za człowiek!
— Posądzacie go może niewinnie — rzekł hrabia.
— Zdaje mi się, że się nie mylę — potwierdził Sokalski. — Nie szkodzi go jednak wybadać, a że czasu mamy niemało, możeby pan hrabia pozwolił konie pocztowe dysponować dopiero na jutro... Nie mamy czego śpieszyć tak bardzo...
— Wyśmienicie — odparł Adalbert. — Po obiedzie wezwijcie go do mnie i bądźcie przytomni rozmowie...
Sokalski potrząsnął głową.
— Nie wypada — rzekł — ja go sobie osobno wezmę na spytki, to moja rzecz, a hrabia musisz z nim się rozmówić na cztery oczy...
Hrabia się na wszystko zgadzał.
Podano tymczasem obiad, Parol dostał swoją porcję, poczem, ponieważ ulica miała dla niego wielką siłę atrakcyjną, na stołku stojącym przy oknie siadł rozpatrując się w niej zdala.
Sokalski wpuścił ceremonjalnie meldując Leszczyca, zostawił go przy progu na rozkazy hrabiego. Przez chwilę oba oni nawzajem się sobie przypatrywali. Parol także przybyłego zdala egzaminował, a nawet zeskoczywszy z krzesła przyszedł pocichu obwąchać go.
Nie mijało to nikogo zbliżającego się do hrabiego... pies, jeżeli nie mógł zbliska, przynajmniej ślady nosem badał i z woni wydawał sąd o człowieku. Okazuje się, że system Parola nie był bardzo głupi, bo go teraz przejął jeden filozof niemiecki i dowodzi, że dusza ludzka śmierdzi lub pachnie, stosownie do natury swej.
— Pan jesteś z Zakrzewa? — spytał hrabia cichym głosem.
— Tak jest, jaśnie panie — śmiało począł Leszczyc. Miałem to szczęście kilkanaście lat zostawać na usługach ś. p. nieboszczki podkomorzynej i mogę się pochwalić, co wszyscy potwierdzą, że mnie zaszczycała łaską swoją.
Hrabia spojrzał, wyraz twarzy pana leśniczego, chociaż starał się jej nadać jaknajłagodniejszy, nie bardzo mu się podobał. Chytrość i przebiegłość, choć skrywana, wydobywała się na wierzch.
— Jakież pan pełniłeś obowiązki? — odezwał się hrabia.
— Około lasu, około lasów — rzekł szybko, podchwytując Leszczyc — a było i jest co robić, bo przestrzenie ich mamy bardzo rozległe, a na granicach złodziejstwa pełno. Barci też pilnować musimy. Dzień i noc czuwać trzeba... Las, dzięki Bogu, zachowany jak nigdzie, piękny grosz z niego wziąć będzie można... Sosny, jaśnie panie, w niebo strzelają, a i dęby ogromne są jeszcze czy na klepkę, czy na bale...
Nieboszczka pani, świeć Panie nad jej duszą, jak oka w głowie kazała lasu pilnować, mówiąc zawsze, że to dla spadkobierców hoduje...
Święta była pani ta nasza... złote serce...
Leszczyc otarł oczy suche, hrabia milczał, słuchał i patrzał uważnie.
— Oficjalistów w Zakrzewie jest, spodziewam się, dosyć — rzekł — i po śmierci pani podkomorzynej pozostali na miejscach?
— A jakże! Nikt się nie ruszył — począł Leszczyc. Po większej części starzy słudzy.
Tu westchnął pan leśniczy, oczy spuszczając ku podłodze.
— Prawdo powiedziawszy — dodał — wszyscy się spodziewali, że nieboszczka o nich nie zapomni. Ciągle się mówiło o testamencie, a tymczasem po zgonie jaśnie pani, nic się nie znalazło... nic — ani litery...
Hrabia w tej chwili Parola głaskał, który nogą go zaczepiał, podniósł oczy ku mówiącemu.
— Może też źle szukano testamentu — przebąknął obojętnie.
— Ale, gdzie zaś, proszę jaśnie pana grafa, strzęsiono wszystkie szafki, szufladki, stoliki, kantorki, ja niewiem gdzie nie szukano — a nie znaleziono — bo go nie było...
— Waćpan sądzisz? — przerwał hrabia.
— Ja jestem najpewniejszy, że nie było — ciągnął dalej Leszczyc. — Jaśnie pani nieboszczka mówiła o nim ciągle, projektowała, ale nie zrobiła nic, bo odkładała. Ja, co tak dobrze znałem nieboszczkę panią, najlepiej o tem sądzić mogę. Gdyby testament zrobiła — nie mówiłaby już o nim... Jako żywo go nie było — tylko w projekcie.
Hrabia zajęty psem, nic nie odpowiedział i zwrócił rozmowę zaraz...
— Któż tam rządzi tymczasowo? — zapytał.
— We dworze wszystko co ważniejsze do przybycia jaśnie pana popieczętowane. Gospodarstwem zajmuje się ekonom Zawistowski, ale on tak jak rządcą jest, kasę miał pan Brunak. W pałacu staruszka, krewna i wielka przyjaciołka nieboszczki, gospodarowała dawniej i nazywa się, że i teraz gospodaruje, pani łowczyna Fryczewska, ale wszystko jest w rękach panny Felicji. Szkody nie będzie żadnej, bo pilność jest wielka...
Hrabia dał znak ręką, że go to nie wiele obchodziło. Leszczyc ciągnął dalej, nie dając sobie przerywać.
— Pani Fryczewska tak jak i nieboszczka, z krzesła się już nie rusza, stara, niedołężna... Za to panna Felicja dobrze strzeże wszystkiego...
Głos Leszczyca tak jakoś draźnił Parola, że wstał i powtórnie poszedł wąchać, dokoła go obwąchał i wrócił położyć się przy panu.
— Pustki jaśnie pan teraz znajdzie w Zakrzewie, bo familja się rozpierzchła po śmierci jaśnie pani, ale za jej życia pełne były wszystkie kąty zawsze.
— Któż tam przebywał z rodziny — począł hrabia.
— To i zliczyć trudno — rzekł Leszczyc — z dalszych i bliższych: Osmolskich, Pardwowskich, Trockich — całe familje w pałacu i oficynach miesiącami i latami przemieszkiwały... Pani sędzina Pardwowska z córką Emmą, pani Trocka z synem... Osmólskich trzech, no — i ten muzyk...
— A teraz ich tam niema? — wtrącił hrabia.
— Rozjechali się — rzekł leśniczy — ale jak się tylko o przybyciu jaśnie hrabiego dowiedzą, to juści się zlecą zaraz ze wszystkich stron...
Leszczyc miał ochotę rozgadać się więcej, ale hr. Adalbert poczuł taki jakiś wstręt do niego, iż o nic już nie badając — wstał, dając mu znak, że mógł odejść sobie.
Leśniczy wstrzymał się chwilkę.
— Jaśnie pan pozwoli — rzekł, kłaniając się — kiedy już byłem tak szczęśliwym, żem pierwszy mógł pokłonić mu się, abym nie był ostatnim w łaskach jego... Wiernym sługą, jak byłem dla nieboszczki, tak...
Hrabia skłonił mu się i przerwał.
— Bardzo dobrze — będę pamiętał.
Leszczyc pokłonił się raz jeszcze i wyszedł, a Parol natychmiast miejsce które zajmował przy drzwiach począł badać, nosem doprowadził ślad do progu i mrucząc powrócił na stołek u okna.
Na wychodzącego od hrabiego Leszczyca, czekał w bramie kamerdyner Sokalski... W istocie teraz miał się począć egzamin na serjo — i dwaj godni siebie zapaśnicy stawali przeciwko sobie.
Adalbert raz doznawszy jakiegoś nieprzyjemnego wrażenia na widok Leszczyca — już dalej badać go sobie nie życzył... Sokalski spodziewał się wyciągnąć z niego co mu było potrzeba.
Leszczyc czuł się z nim poufnym i śmielszym.
— Cóż? już po rozmowie z panem hrabią? — zapytał Sokalski.
— A już... Zdaje się, że jaśnie pan zmęczony...
— Oczywiście, po podróży — rzekł kamerdyner — człowiek już nie tak młody, do wygód przywykły, a tu u was, w tym kraju niekoniecznie mile się podróżuje... Żeby choć w tym Zakrzewie co potrzeba nie zabrakło...
Leszczyc aż się cofnął.
— Co pan mówi? — zawołał — ależ tam ino chyba ptasiego mleka żądać... Przecież nieboszczka podkomorzyna też była nawykła do wszelkich wygód, pałac na pańskiej stopie.
— No, tak — wtrącił kamerdyner — aleśmy słyszeli, że ją tam pasożyty objadały i ładu wiele nie musiało być, jak to zwykle przy kobiecych rządach... a co dopiero, gdy staruszka chora się z krzesła nie ruszała!!
— O! pięknieżcie tam gospodarować musieli! — śmiejąc się, mówił Sokalski. — Leszczyc uśmiechał się także, ale namyślał o ile mógł potwierdzać — a czemu zaprzeczyć...
— No — rzekł po chwilce — pewnie, że tam niejedno może mogło się skrupulatniej wykonywać, bo pani była powolna, ale wielkiego rozgardjaszu u nas nie było też... a, słowo panu daję, choć ja sam się liczę do jej oficjalistów — miała uczciwych ludzi o koło siebie.
Sokalski jakąś dwuznaczną minę zrobił. Dobył z kieszonki cygara, jedno z nich ofiarował Leszczycowi i rzekł:
— Chodźmy gdzie przysiąść.
Szli tedy wzajemnie sobie obiecując dobyć z siebie potrzebne wiadomości. Leśniczemu nie zbywało na przebiegłości, ale Sokalski doświadczeniem, rozumem, wykształceniem o wiele go przechodził. Można było z góry przewidzieć, kto pozostanie zwyciężcą...
Sokalski rozpocząwszy od cygara, namyślił się później w osobnej izdebce, przyjąć leśniczego śniadaniem z zapasów podróżnych, wódką i przekąską.
Leszczyc nie dał się prosić, wypił parę kieliszków i stał się bardzo rozmownym. Sądził, że sobie potrafi ująć Sokalskiego i zapewnić przez niego stosunki z hrabią — postanowił grać rolę dobrodusznego i otwartego człowieka. Kamerdyner, sam prawie nic nie mówiąc — słuchał tak jakoś ochotnie, pomrugiwał i pół słówkami wyciągał na zwierzenia się, że Leszczyc więcej może się wygadał niżeli chciał i zamierzał.
Zdawało mu się, że przez to zapewni sobie wpływ wielki.
— Pan hrabia — począł napiwszy się wódki raz i drugi — pan hrabia tu przybywa, nic i nikogo nie znając, a w Zakrzewie, można powiedzieć, czeka na niego wielka komplikacja ludzi i interesów, kłopotów bez miary.
— Prosta rzecz, stara, bezdzietna, chora pani wasza otaczała się sługami i rezydentami, bo ich potrzebowała, familja ją obsiadała i objadała. Dawała ciepłą ręką, ale to nie starczyło, zabiegano o zapisy; musiała obiecywać aby mieć spokój święty...
— Kogóż mianowicie z familji preferowała? — spytał Sokalski.
— Otóż to, panie dobrodzieju — przerwał Leszczyc — że, jak Boga kocham, z nieboszczką nigdy nie można było wiedzieć czego się trzymać. Była dla wszystkich dobrą, obiecywała zarówno każdemu. Słuchała z kolei wszystkich — a co miała w sercu jeden Bóg wiedział,.. Dla tego może i testamentu nie zrobiła. U niej codzień, co godzina kto inny stał górą. Nie chwaląc się ja, miałem łaski, ale drugi taki naprzykład pan Ernest Kręcki, młokos, lizus, szedł po mnie, i jemu też ufała, słuchała go, posługiwała się nim.
— Co to za Kręcki? — wtrącił kamerdyner.
Leszczyc się uśmiechnął dwuznacznie.
— Na pewno tego panu nikt nie powie, kto jest Kręcki — odparł wzruszając oczyma. — Pani podkomorzyna miała syna, Kazimierza — we dworze była panienka ładna... Szabrukowska, szlachcianka uboga... Zakochał się panicz... Wydano gwałtem Szabrukowską za niejakiego Rzęckiego.
Leszczyc odchrząknął.
— No — i syna po tych Rzęckich wzięła na wychowanie podkomorzyna... Kubek w kubek do nieboszczyka Kazimierza podobny...
Sokalski głową pokręcił.
— Rzęcki ten jest dotąd w Zakrzewie? — zapytał.
— A gdzieżby się podział? — zawołał leśniczy. — Próżniak, pochlebca, nie robił nic, ale wisiał tak w Zakrzewie w nadziei, że mu się coś okroi.
Leszczyc złośliwie śmiać się zaczął.
— Teraz — figę dostanie! — dokończył bardzo wesoło. — Wszyscy mu prorokowali wioseczkę w testamencie... i on pewnie na to rachował, ale przerachował się jak drudzy.
Chwilkę pomilczawszy i niedoczekawszy się żadnej odpowiedzi od Sokalskiego, który udawał, że był bardzo zajęty cygarami, Leszczyc począł mówić dalej.
— Z familji — wszystko to co otaczało podkomorzynę, wielka golizna. Pani Purdwowska, która ma bardzo śliczną córkę, pannę Emmę, siedzi na kilku chłopach... i gdyby nie podkomorzyna często by jeść co nie miała. Pani Trocka jeszcze pono uboższa... a co mówić o innych. Osmólskich dwóch czy trzech, jeden wart drugiego, choć do siebie nie podobni. P. Florjan bankrut ale pyszny, bez kija ani przystępuj, taka fanaberja, pan Walerjan znowu, choć go do rany przyłożyć — aleby całe życie tylko polował... Zobaczycie panowie, wszyscy tacy... Podkomorzyna miała złote serce, obdzierali ją, a narzekali na nią — ale teraz dopiero larum podniosą, gdy nic nie dostaną, bo im się nic nie należy...
— Wiedzą oni dobrze, iż do niczego nie mają prawa, a no napastować hrabiego będą, nuż się im co wydrzeć uda. Na to niech się nowy dziedzic gotuje że mu tu spokoju nie dadzą.
Sokalski się skrzywił i znalazł właściwym zbić z tropu leśniczego...
— Nasz hrabia, choć się on tak wydaje dobrodusznym i łagodnym — rzekł — ma okrutną energję i pozbędzie się ich łatwo. On nieda sobie długo dokuczać — ho! ho!
Leszczyc chciwie pochwyciwszy tę pogróżką, zamilkł nieco.
— Dosyć będzie — dodał po namyśle — gdy jaśnie pan na stare sługi wzgląd zechce mieć, starczy mu tego — ciężar nie mały, a pozbyć się go będzie trudno. Taka pani łowczyna Fryczewska, kobieta lat osiemdziesięciu, całe życie spędziła przy nieboszczce... wypędzić ją niepodobna, a ona musi tak żyć, jak nawykła, jak największa pani. No — i nie bez tego żeby jej pensji nie trzeba dać. Ditto panna Felicja, a za niemi cały szereg niedobitków i niedołęgów, których karmić przyjdzie, bo to wszystko wysłużone i stare.
Ruszył ramionami Leszczyc.
— Na miejscu jaśnie pana grafa — dodał — jabym, bodaj datkami jednorazowemi pozbył się tej załogi, bo inaczej on nigdy tu panem nie będzie. Wszystka ta stara służba — ho! bo! pamiętała ona o sobie pewnie, choćby i pani łowczyna Fryczewska!!! Będą piszczeć, ale z głodu nikt z nich nie umrze...
— Jeśli pan graf energiczny jest, to powinien oczyścić sobie pole z tego chwastu, a zostawić tylko ludzi, co służyć mu mogą.
Sokalski się uśmiechnął i głową dał znak, który różnie tłumaczyć sobie można. Leszczyc ciągnął dalej.
— Oprócz mnie, com się nigdy do żadnej kliki tu nie mięszał, a wiernie służył, za co by mnie w łyżce wody utopili — oprócz mnie, proszę pana, wszyscy się za ręce trzymają. Od nich się hrabia prawdy nie dowie o niczem.
Nawet, nie mówiąc złego słowa — proboszcz nasz, staruszek ks. Solina, również z nimi trzyma.
Mnie, żem zawsze prostą drogą szedł, i prawdę mówił nieboszczce — cierpieć za to nie mogą...
Sokalski zaczął rozpytywać o skład dworu, o liczbę sług, i w ten sposób zapobiegł dalszym zwierzaniom się Leszczyca, którego już zdawało mu się, że znał dostatecznie. Zręcznie potem raz jeszcze zwrócił rozmowę na ów testament, o którym tak wiele mówiono.
Leśniczy się mocno poruszył.
— Niech pan wierzy, że to są wszystko baśnie, bo testamentu nigdy nie było... Chciało się im, aby go zrobiła... Podkomorzyna dla pokoju utrzymywała ich przy nadziei — ale nie napisała nic...
O tem i mówić nie ma co...
Rozmowa z panem Sokalskim po dwakroć przerywana i wznawiana, przeciągnęła się aż do wieczora. Pozwolono potem Leszczycowi pójść się pożegnać z hrabią, przy czem on prosił jego i kamerdynera, aby o spotkaniu się w miasteczku nie mówili wcale przybywszy do Zakrzewa i nieokazywali że go znali.
— Uchowaj Boże się nieprzyjaciele moi dowiedzą, będą mnie posądzali i prześladowali — gotowi mnie wysadzić, a ja jeszcze panu tam w Zakrzewie potrzebnym będę, no odemnie jednego prawdy się dowie...
Sokalski zaręczył — iż nie zdradzi Leszczyca. Nazajutrz rano do dnia leśniczy zamierzył puścić się do Zakrzewa przodem i przybyć tam tak, jakby z objazdu lasów powracał. Szczęśliwym był, że mu się tak wyśmienicie udało wszystkich ubiedz i — hrabiego sobie pozyskać, niedomyślał się, iż Adalbert po wyjściu jego wieczorem, mruknął patrząc na drzwi.
— Łajdaki furfant.
Sokalski pomyślał. — Ptasio! trzeba mieć na niego oko.
Co się tyczy Parola, ten i ostatnim razem wąchał starannie ślady za Leszczycem i hrabia, który znał go, a wrażenia psie umiał sobie tłumaczyć, miał to przekonanie, że Parol także leśniczego podejrzywał o łajdactwo.
Dowiedzionem bowiem było, że Parol miał instynkt osobliwy, w poznawaniu ludzi. Poczciwych i biednych przyjmował sympatycznie, łotrami się brzydził i żadne admonicje hrabiego nie zdołały go zmusić do tolerowania tych, którzy mu się nie podobali.
Jeśli nie mógł na nich szczekać, to burczał i dawał nie dwuznaczne oznaki pogardy i wstrętu.
Nazajutrz rano z miasteczka wyjechał hr. Adalbert nie śpiesząc się wcale, i jakeśmy mówili, nad wieczorem przybył do Zakrzewa, gdzie, chociaż się go spodziewano oddawna, ani dnia ni godziny nie wiedziano — przyjazd więc poruszył wszystkich.
Jak się hrabia zachował względem domowników, sług, jak się wydał im i oni jemu, po części już wiemy.
Co się tyczy Parola, ten także był w położenia dla siebie nowem i trudnem. Pałac był bardzo rozległy, ludzi domowych a nieznanych mu mnóstwo. Miał tyle taktu, że ani się łasił ani zębów nie pokazywał nikomu. W postawie skromnej chodził za hrabią patrząc mu w oczy i zastosowując swoje obchodzenie się z ludźmi do obejścia się z nimi swego pana.
O rozumie jego powzięto zaraz nie małe wyobrażenie. Wiadomość o tem, że hrabia miał pudla faworyta, rozeszła się po całym dworze i panna Felicja kazała zapytać kamerdynera, co pies pański zwykł był jadać na kolację.
W ogóle wszyscy dla niego byli z atencją wielką, a Parol przyjmował grzeczności dosyć obojętnie.
Pierwsze chwile poświęcił gruntownemu obeznaniu się z miejscowością, chodził po kątach, wąchał, był na ganku dla przekonania się, czy na dziedzińcu nie znajdzie jakiego proletarjatu psiego... parę razy szczeknął słuchając ujadania psów folwarcznych, zresztą nie odstępował hrabiego i na noc sobie obrał kątek w jego sypialni.
Służba postawiła mu wodę, a przy wieczerzy nie podołał temu czem go ze wszech stron częstowano.
Następnego poranku Parol znowu wychodził na zwiady i tu się spotkał ze starym psem podwórzowym Burkiem, niepoczesnem stworzeniem, mającem tu prawo pobytu od urodzenia. Parol nie myślał się z nim ani zadawać, ani przyjaźnić, ani mu wypowiadać wojny. Oba obszedłszy się pokilkakroć do koła, ogromnie nogami tylnemi nakopawszy i poburczawszy, rozeszli się nic nie postanowiwszy na przyszłość.
Burek się potem cofnął dobrowolnie ku oficynie. Długi czas Parol siedział w ganku, z powietrza zasięgając wiadomości o Zakrzewie... Pociągał nosem na wszystkie strony — a dokończywszy badania, powrócił do hrabiego. Chłopcy mu drzwi otwierali wszędzie usłużnie, choć Parol tego nie potrzebował, bo umiał spiąć się do klamki i sam sobie usłużyć.
Nazajutrz gdy do hrabiego była wezwana część służby — Parol, który przy audjencji się znajdował, skorzystał z niej. Każdego jaknajtroskliwej obwąchał, i hrabia się przekonał, że niejednakowo tych nieznajomych przyjmował, jednych sympatyczniej, drugich z obojętnością i wstrętem.
Od panny Felicji przyjął kawałek cukru, lecz pozostał po nim tak z nią ceremonialnym i sztywnym jak był.
Nie uszło to baczenia hrabiego, że Rzęckiemu Parol dał się pogłaskać, nie okazując aby ta przedwczesna poufałość była mu wstrętliwą.
Tegoż samego dnia, gdy Leszczyc, na mocy znajomości dalekiej, zbliżyć się do niego próbował — warknął i oddalił się, jakby mówił — większa poufałość niż znajomość.
Adalbert, który więcej wierzy w psi instynkt niż w rozum własny, zanotował sobie.
— Nie bez kozery! — rzekł w duchu.
Ze starym Brunakiem spotkał się Parol w dziedzińcu — i pozwolił mu do siebie mówić długo, nie gniewając się za to. Jako myśliwy Brunak lubił psy — podobał mu się Parol — i pierwsze zetknięcie się dobrze na przyszłość wróżyć kazało.
Panna Felicja chciała koniecznie tego faworyta pokazać pani łowczynie i próbowała go zwabić do jej pokoju — czemu ostrożny Parol, nie okazując obawy, z powagą, oparł się stanowczo.
Tak tedy i dla hrabiego i dla jego faworyta pierwsze lody rozbite zostały dosyć szczęśliwie.
Czy się Zakrzew podobał czy nie, o tem nadzwyczaj trudno było osądzić.
Obcemu, nieznającemu ani tego kraju, ani okolicy, ani majątku, na długo pozostawało w czem się rozpatrywać.
Znaczne dobra do Zakrzewa należące, w części wydzierżawione lub powierzone ekonomom, zajmowały przestrzeń z lasami ogromną.
Przez lat pono trzydzieści niewieścich rządów, dziwne się tu potworzyły stosunki. Słyszeliśmy sądy o nieboszczce, którą wszyscy świętą panią nazywali, a w istocie równie ona była dobrą jak słabą i ludzie ją wyzyskiwali niemiłosiernie... Litościwa, łatwowierna, ceniąca spokój i zgodę nad wszystko. Podkomorzyna wielkiemi je nieraz ofiarami okupywać musiała... Broniła się biedna jak mogła — nikomu nie dając się wyłącznie opanować.
Dalsza i bliższa rodzina męża jej i własna, ludzie co się do pokrewieństwa niewiedzieć z jakiego tytułu przyznawali — trzymali ją do śmierci w oblężeniu nieustannem. Rezydentów, rezydentek, wychowanic kręciło się bez liku. Żeniła, wyposażała, opatrywała, zapomagała i niektórych trzecie już pokolenie miała na swej opiece.
Majątek wspólny, dorobkowy, z mężem na przeżycie zapisawszy, miała prawo nim rozporządzać wedle woli — i dawno się do tego przygotowywała... W istocie o testamencie swoim mówiła często i mocno on ją zajmował.
Dobra Zakrzew z przyległościami, na skraju żyznego Wołynia położone, ceniono bardzo wysoko...
Trochę długów ciążyło na nieh dawniej, a, choć za życia podkomorzynej nie przybyło ich, jednak, starania o oczyszczenie majątku były próżne, bo ledwie jeden dług zepchnęła, gwałtowna potrzeba zmuszała nową zaciągnąć pożyczkę.
Dom był po staroświecku utrzymywany na tej stopie pańskiej, najkosztowniejszej u nas, bo wymagającej liczby sług ogromnej, która po pradziadach pozostała tradycyjną. Całe gromady różnego nazwiska i kwalifikacji, sług, posługaczów, robotników, oficjalistów, dworaków, rezydentów, inwalidów, gracjalistów karmić musiała podkomorzyna. Niektórzy z nich całemi rodzinami żyli na jej chlebie...
Wszystko to pobierało pensje, ordynarje, podarki, gratyfikacje, a nie robiło prawie nic, często tylko przeszkadzało drugim do roboty.
Gdy kto doradzał nieboszczce zmniejszenie liczby ludzi tak znacznej, żyjących jej kosztem, odzywała się wzdychając.
— Ale gdzie się to biedactwo podzieje! Oni tu nawykli, do tych kątów przyrośli. Jam nie długowieczna, dopóki ja żyję niech już sobie tak zostanie, a potem, Bóg łaskaw, zaopiekuje się niemi.
Tak jak u dawnych rzymian, niewolnicy się familją nazywali, u podkomorzynej, w jej sercu, starzy słudzy rodzinę stanowili.
Każdy rok niemal pomnażał liczbę rezydentów, a gdy jeden z nich zmarł, na jego miejsce opróżnione zaraz się kilku kandydatów zjawiało.
Stary, wygodny dom, zwany pałacem, choć powierzchowności odpowiedniej temu tytułowi nie miał, obszerny, dobudowywany, restaurowany — przy nim oficyny, dworki, domki, ledwie mogły pomieścić wszystkich należących do dworu i do serca nieboszczki.
Na pozór niepłonne były rachuby starszych szczególnie i zasłużonych krewnych i sług, że podkomorzyna, nie mająca bliższej familji, gromadkę swoją w testamencie pomieści.
Sama ona dawała do zrozumienia wielekroć, że ostatnia wola za nią dług wdzięczności i serca zapłaci.
Chora, w ostatnich latach prawie bezwładna, otoczona była troskliwością jaknajwiększą sług i przyjaciół... Czuwano nad nią ciągle. Tymczasem zgon nadszedł wcale niespodzianie, gdy zdrowie napozór się nawet polepszać zaczęło.
Można sobie wystawić jakie wrażenie na otaczających uczyniła śmierć ta nagła, jaki popłoch rzuciła... — co się tu działo po zgonie...
Polały się łzy, rozległy narzekania. Bliższa rodzina i dwór zajął się zaraz wspaniałym pogrzebem, a w pierwszej chwili nikt ani wątpił, że testament jest i znaleść się musi. Opowiadano nawet gdzie go szukać potrzeba było.
Zjechał urząd, pozdejmowano pieczęcie, zaczęto przetrząsać wszystko, rozpatrywać papiery — i z przerażeniem ogromnem okazało się, że testamentu nigdzie nie było — ani śladu, ani skazówki.
Tymczasowa opieka urzędowa nad majątkiem rozciągniętą być musiała.
Któż policzy ile łez wycisnęły zawiedzione okrutnie nadzieje?
Szukano ciągle, wznawiano najdziwaczniejsze przetrząsania komórek, mebli, łóżek, — lecz zawsze nadaremnie.
Naostatek zwolna zrozpaczona rodzina, rezydenci, część sług nawet rozpraszać się zaczęła i szukać sobie innego kąta.
Losy spadku i majątku długo były niepewne; upominali się Osmólscy — gdy nagle Deus ex machina zjawił się graf galicyjski, którego prawa niewątpliwe, czyniły jedynym spadkobiercą.
Rodził się on z siostry rodzonej pani Podkomorzynej, z którą stosunki były zerwane oddawna, ale to prawa do sukcesji nie nadwerężało.
Hr. Adalberta i hrabiów Widawów w ogóle nikt tu nie znał. Podkomorzyna, urażona przeciw siostrze nigdy o niej i jej familji ani wspomniała. Najstarsi słudzy nie pamiętali, aby kiedykolwiek zbliżyły się ku sobie dwie rodziny.
Hr. Adalbert przybywał tu z tak niewątpliwem prawem do spadku, iż mu go nikt nie mógł sporzyć ani zaprzeczyć.
Dla każdego innego w tych warunkach przybywającego tu spadkobiercy, wieleby było do czynienia, hr. Adalbertowi przypadało do rozwiązania zadanie, nad jego siły. Samo obeznanie się z tem co miał objąć wymagało czasu wiele i pracy. Lecz do pewnego stopnia — dawniejsze zajęcia kontrolą i rachunkami w Brodnicy ułatwiały to Adelbertowi... Hr. Albin i Sokalski przestrzegali tylko aby się ze swoją umiejętnością rachmistrzowską nie zdradzał, bo by go, jako hrabiego — kompromitowała!
Kilka folwarków było w długoletnich dzierżawach, inne pod zarządem ekonomów i zaufanych ludzi — a w sprawy ich oddawna nikt nie wglądał...
Papiery, regestra, kasa, nie znajdowały się w takim porządku, czy się w nich łatwo było rozpatrzeć.
Podkomorzyna miała tę fantazję, iż chciała niby sama o wszystkiem stanowić, papiery zabierała, trzymała je długo, powierzała tajemniczo do rozpatrywania — wiele ich się zawieruszało — i korzystano z tego...
Parę słów starczyło hr. Adalbertowi do przekonania się, że trzeba będzie z gruntu wszystko podejmować i badać!
Od pierwszego dnia, równie jak na Parola, oczy wszystkich zostały zwrócone na dziedzica, każde jego słowo, ruch, wejrzenie, tłumaczono sobie — strach ogarniał...
Godzili się wszyscy na to, że człowiek był zagadkowy, zamknięty w sobie i — straszny — każde jego pytanie obracano na wsze strony, ciągnąc z niego wnioski, krok wszelki tłumaczono... — Samo milczenie wydawało się groźnem.
Dodawszy do tego nader poważną i imponującą postać kamerdynera — który tylko wszędzie zazierał — w istocie ludzie do łagodnej podkomorzynej nawykli, nastraszyć się mogli. Przewidywano już następstwa najokropniejsze.
Ale, pierwszych dni sam stary pałac, długiemi laty do trybu życia podkomorzynej zastosowany dziwacznie, dostarczył dość zajęcia, nim się z nim przybysze obeznali.
Apartamenta nieboszczki — gościnne opróżnione przez zbiegłych rezydentów i familją — wszystko stało pustkami i czekało nowego przeznaczenia. Od lat trzydziestu nic się tu prawie nie zmieniało, nagle miał nastąpić — przewrót zupełny!
— Co to będzie? co to będzie? — szeptała służba po kątach...
Część pokojów była umeblowana niegdyś kosztownie i wystawnie, czas odjął nieco blasku tej okazałości, lecz zawsze było to za paradne dla hr. Adalberta, który ani się myślał tu wprowadzać.
Cały szereg sal, pokojów, gabinetów — pozostał niemy i smutny... Nie rozporządził hrabia niczem... Obojętnie też przyjął spisane teraz inwentarze, wykazujące wielkie zasoby sreber, kosztowności, pamiątek i t. p.
Podkomorzyna rozdarowywała wiele, ale też kupować lubiła, a były rzeczy z któremi rozstawać się nie chciała.
Hr. Adalbert okazał tylko zdziwienie nad mnogością sprzętów nieużytecznych... Rozmaitego usposobienia rezydenci potrzebowali mnóstwa rzeczy, które się dla nich tylko sprowadzały. Było więc kilka fortepianów, dwa bilardy i rodzaj biblioteczki, złożonej z dzieł najosobliwiej dobranych. Obok senników znajdowały się traktaty o muzyce, filozofji i ulubione Adalbertowi „Tysiąc i jedna nocy”.
Że tu się potroszę rządzili wszyscy i wszyscy przysługiwali, każdy wedle swego smaku i po swej myśli, nazbierało się najrozmaitszych rzeczy niepotrzebnych i dziwnie od siebie odbijających. Roboty włóczkowe, koszyczki obszywane stały obok kosztownej starej porcelany.
Właśnie w kącie jednego z gabinetów na gerydoniku spostrzegł Sokalski z podziwieniem przepyszną wazę chińską (vieux chine), którą lepiej niż hr. Adalbert umiał ocenie, gdy Parol w czasie podróży zaprawiwszy się do ścigania myszy, postrzegł przemykającą się pod ścianą i niepowściągliwy rzucił się na nią, potrącił o gerydon, obalił go; stare, kosztowne naczynie spadło i rozbiło się na drobne kawałki, a mysz uciekła.
Hrabia zamiast ubolewać nad stratą pięknego wazonu, naprzód poskoczył obaczyć czy się co Parolowi nie stało — i nieuspokoił się, aż psa wesoło znowu podskakującego zobaczył.
Małej wagi wypadek ten, dał pobudkę do wyciągania różnych wniosków nad charakterem pana i nad przywiązaniem jego do faworyta, który w oczach wszystkich urósł do nowej potęgi.
Wiedziano już, że na Parola szczególną uwagę zwracać należało, żeby się panu hrabiemu stać miłym.
Przez cały jeden dzień tak prawie hr. Adalbert w towarzystwie Sokalskiego, Parola i służącego z kluczami, obchodził wszystkie kąty, zaglądał, rozpytywał, nieokazując ani zdumienia, ani uciechy, a raczej pewien rodzaj zakłopotania i znudzenia.
Podany mu, na żądanie spis wszystkich sług, oficjalistów, gracjalistów — obudził w nim widoczne zdumienie, podziw, niemal niedowiarstwo, tak liczba ich była znaczna.
Nieuszło i to ciekawych oczów, tak jak wszystkie poruszenia, najważniejsze słowo wyszłe z ust milczącego hrabiego. Opisywali go jedni drugim dopatrując się cech i znamion charakteru, który się odgadnąć niedawał.
Łagodny wyraz twarzy nawet, wytłomaczony został jako rodzaj pogardy i lekceważenia. Nie wyrokowano jeszcze — lecz wróżono więcej złego niż dobrego.
Chodzący za nim jak cień kamerdyner Sokalski, jeszcze smutniejszych domysłów był przedmiotem... Nie wątpiono o jego przewadze i wpływie na hrabiego, równającym się, co najmniej — znaczeniu Parola — ale nie umiano jeszcze rozwiązać, kto z nich znaczył i mógł więcej.
W części tej pielgrzymki po pałacu, towarzyszyła także dziedzicowi panna Felicja z kluczami od szaf i komód, przybrawszy minę tembardziej pańską i dystyngowaną, im skromny hrabia mniej się pozornym wydawał. Ubrała się umyślnie dla niego nie jaskrawo, ale bardzo starannie i smakownie, dla okazania na jakiej stopie była w tym domu i pozostać się spodziewała, dając uczuć przy objaśnieniach, że się nie uważała za sługę.
Hrabia wyzywany na dłuższe odpowiedzi zachował się nader dyskretnie, mówił mało i wołał słuchać, nie objawiając swego zdania. Kiedy niekiedy zwracał badające wejrzenie na kamerdynera, porozumiewał się z nim oczyma milcząco i kroczył dalej.
Chociaż niebadana o to, panna Felicja miała sobie za obowiązek wiele mówić o nieboszczce, jej dobroci, trybie życia, dobroczynności dla rodziny i domowników — ale jakie tem wrażenie uczyniła na hrabi, nie wiedziała sama...
Sokalski więcej daleko okazywał zajęcia, ciekawości i ożywienia, a Parol, choć ostrożnie po kątach sznurkował.
Przy końcu tej wędrówki, hrabia, słysząc wymienione nazwiska Rzęckiego i Leszczyca — rzucił nieśmiałe pytanie, jakby o nich pragnął się objaśnić nieco.
— Możeby — dodał górnym stylem swym Sokalski — możeby pani była łaskawa o tych dwóch osobistościach cokolwiek panu hrabiemu powiedzieć. — Oba podobno mieli być w łaskach u nieboszczki, a Rzęcki jej wychowańcem...
Panna Felicja bardzo sobie życzyła stać się potrzebną i zbliżyć poufałej do hrabiego, choćby nawet za pośrednictwem Sokalskiego, którego jednak jako człowieka pośledniej kondycji uważała. Na rzucone pytanie chciała odpowiedzieć wyczerpująco, lecz, co do pana Ewarysta — zachodziły okoliczności, które pannie, choć dojrzałej, utrudniały powtórzenie legendy, chodzącej po świecie o... pochodzeniu jego.
Przyczyny dla której ś. p. podkomorzyna tak się opiekowała opiekowała Ewarystem, z twarzy nieboszczyka syna jej przypominającym — nie mogła panna Felicja otwarcie objawić.
Zakłopotała się tem nieco. — Możeby w ostatku jednemu z dwóch na osobności coś mogła o tem napomknąć, przy nich obu jakoś jej to przez usta przejść nie chciało.
— Co do Ewarysta Rzęckiego — przebąknęła — jakim sposobem dostał się na opiekę ś. p. pani, nie wiem dokładnie, bo mnie tu wówczas niebyło. — Może dla tego stał się jej miłym i przywiązała się do niego, że go od dziecka pielęgnowała. — Sierotą jest, rodzina mu wymarła, o ile wiem, majątku też nie ma żadnego. Chłopak jest zdolny, pracowity, uczciwy. — Wszyscy go tu lubili... Zajęcia oznaczonego nie miał, ale gdzie go nieboszczka użyła, wszędzie się umiał znaleźć dobrze.
— A Leszczyc? — podchwycił Sokalski z uśmieszkiem nieco złośliwym.
Pierwsza odpowiedź panny Felicji zawarta została w bardzo znaczącem wejrzeniu.
— O panu Leszczycu, doprawdy, jeszcze mniej chyba powiedzieć potrafię — odezwała się, kluczyki przebierając. — Trzymał się on zawsze zdala od nas wszystkich, jak to mówią z swoim dworem, robił wszystko na swoją rękę — a o nas niewiele się troszczył. Pani podkomorzynie czasem bywał potrzebnym, musiała się i nim posługiwać, a przypochlebić się umiał.
Nasza dobrodziejka była aż nadto pobłażliwą dla każdego, więc i jemu wstrętu nie okazywała.
My tu wszyscy od niego staliśmy zdaleka, a on się też zbliżać nie myślał. — Dość długo żyliśmy razem, a mało się znamy.
Hrabia i kamerdyner nieznacznie spojrzeli po sobie. Pierwszy zaczął obracać językiem w ustach i poruszać wargami, jakby się zbierał coś powiedzieć — ale popatrzywszy na Sokalskiego, mruknął na niego i ten wyręczył pana.
— Cóż ten Leszczyc zrobił, że go tu nie lubiono? — zapytał.
Panna Felicja się uśmiechnęła.
— Proszę pana — rzekła, więcej się zawsze zwracając do hrabiego niż do Sokalskiego — czasem trudno bardzo wytłumaczyć dlaczego jeden ma mir u ludzi, a drugi go sobie zjednać nie umie. Ja tam o ludziach sądzić nie chcę, a zwłaszcza gdy mi się kto niebardzo podoba... Może ma co za sobą. Nie wiem.
— Możnaby sądzić, widzi pani, — odezwał się Sokalski — że bardzo będąc wiernym pani, pilnując jej dobra, mógł się tem ludziom narazić.
Panna Felicja nie odpowiadając parę kroków odstąpiła.
— My to inaczej sądziliśmy — rzekła obojętnie. — Podkomorzyna miała zbyt miękkie i dobre serce, dla niej dosyć było postrzedz, że we dworze kogo nie lubiono, nie wchodziła w przyczyny, a starała się to łaskami swemi wynagrodzić. Myliła się nieraz na ludziach, i obsypywała tych co nie zasługiwali na jej względy...
Kamerdyner spojrzał na hrabiego — zamilkli.
Gdy drugiego dnia oglądanie domu, z pomocą panny Felicji zbliżało się do końca, wyjrzawszy oknem przewodniczka odezwała się półgłosem:
— Zdaje mi się, że nasz ks. kanonik tu idzie, zapewne z uszanowaniem do pana hrabiego — możeby...
Hrabia poruszył się żywo, niechcąc widocznie uchybić kanonikowi... Nawykł był do poszanowania duchowieństwa — i pośpieszając ku drzwiom, odezwał się niespokojnie:
— Chciałbym wyjść na przywitanie kanonika... którędy bliżej?
Panna Felicja wskazała drogę, a graf, obejrzawszy się na swe skromne ubranie, potem na ciągle mu towarzyszącego Sokalskiego, pożegnał pannę Felicję ukłonem i pośpieszył naprzeciw ks. Soliny.
Kanonik na ten dzień powitania kollatora przybrał wcale nową postać; wdział odświętną, odpustową sutannę, kapelusz, rękawiczki, i buty miał doprowadzone do zwierciadlanego połysku.
Rzadko miejscowi mieli przyjemność widywać proboszcza swego, starego i ociężałego, tak wystrojonym i ożywionym, chociaż suknie te nowe cisnęły go, ciążyły mu, a i buty cokolwieczek zeschłe i ciaśniejsze nogom nabrzękłym nie były wygodne... Tym razem jednak wszystko to musiał przywdziać, przez uszanowanie dla dziedzica i na szyję włożyć swe distinctorium, które kładł tylko na największe uroczystości.
Z postawy i pośpiechu hrabiego widać było iż się czuł wiernym synem kościoła i miał sobie za obowiązek duchownych szanować.
Począł od tłumaczenia się skwapliwego, że sam chciał złożyć atencję kanonikowi, ale ks. Solina dokończyć mu nie dając, winszował kollatorowi szczęśliwego przybycia, i składał życzenia, aby mu tu, przy błogosławieństwie Bożem, wiodło się i szczęściło..
Stali tak jeszcze naprzeciw siebie, kłaniając się, gdy Sokalski, który czasu powitania zatrzymał się był u drzwi — zniknął za niemi.
Siedli — przyczem hrabia chciał na kanapie posadzić kanonika, ale po małym sporze, zajął on miejsce w krześle, a dziedzic naprzeciw niego umieścił się skromnie na taborecie.
Po chwili ks. Solina widząc że hrabia wymownym nie był, musiał wziąć na siebie zagajenie, rozpoczynając od nekrologu nieboszczki. Graf słuchał w skupieniu ducha.
Dwaj ci ludzie zupełnie sobie obcy od pierwszych słów poczuli pewną sympatję wzajemną.
— Zdaje się jakieś poczciwe człeczysko — myślał kanonik.
— Dobry jakiś starowina — dumał hrabia.
— Cieszym się wielce z przybycia pana hrabiego do nas — dodał kanonik... bo smutnoby było gdyby Zakrzew miał opustoszeć. Zamieszkajcie z nami, panie hrabio, kąt spokojny, kraj żyzny, ludzie niegorsi niż gdzieindziej.
Zostaniecie z nami, nieprawdaż? — dodał ks. Solina.
Pytanie to zmieszało zagadniętego, który odprostował się, zająknął i zawołał:
— Doprawdy — jeszcze sam nie wiem... Sam nie wiem, zależeć to będzie od okoliczności.
— Ja nie wiem czy gdzie na świecie lepiej i wygodniej być może — dorzucił kanonik — pałac zakrzewski i najliczniejszą pomieści rodzinę.
Oczy hrabiego niespokojnie się rozbiegały po pokoju, jakby w pomoc sobie Sokalskiego szukały — ale nie było go pod ręką. Zostawiony sam siłom własnym, hrabia zawahał się, spuścił głowę i zamruczał.
— Co się tyczy rodziny — to jest bliższej — ja, ks. kanoniku — nie mam wcale.
To mówiąc, wzrok jego mimowolnie padł na Parola, który w pewnem oddaleniu siedział nie naprzykrzając się nikomu. W istocie ten poczciwy pudel — dla niego dotąd stanowił jakby najbliższego powinowatego, rodzinę całą: hr. Albin był ekscelencją i panem, którego nawykł szanować, a nie śmiał pokochać.
Nastąpiło milczenie i przestanek, ks. kanonik nie chciał się naprzykrzać natrętnem badaniem o przeszłości, hrabia nie śmiał ze zwierzeniami się narzucać...
Więc rozmowa zwróciła się znowu na nieboszczkę. Kanonik głosił cnoty tej, która przez zgon swój tyle sług i przyjaciół osierociła, dodając, że należało mieć wzgląd na biednych ludzi, gdy nieboszczka jak się okazuje, żadnego nie zostawiła rozporządzenia...
Wymownie, chociaż nie odzywając się, potwierdził to hrabia, składając ręce i podnosząc je do góry.
— Co do mnie — wybąknął cicho — niech ks. kanonik będzie pewnym, uczynię wszystko co tylko zdołam, aby wola jej poszanowaną była — ale o tem proszę!!
Tu palec położył na ustach...
Księdza uradowało to zwierzenie się, ale tajemnicy, jaką do niego przywiązywał hrabia — nie zrozumiał.
— Ks. kanoniku — dodał tym samym tonem, zniżywszy głos i pochylając się ku niemu hrabia — różne wieści chodzą o testamencie... Bardzobym rad wiedział... czy on w istocie istniał, i — jaki go los mógł spotkać, że go nie wynaleziono??
— O tym testamencie — począł kanonik otwarcie — nasłuchałem się i ja wiele, przez długie lata. Byłem pewnym prawie, że podkomorzyna go napisać, podpisać i opieczętować musiała... tymczasem jakby się ziemia pod nim rozstąpiła — westchnął głęboko.
Hrabia smutnie oczy wlepił w ziemię.
— Musiało to być wolą Boga — dokończył świątobliwy staruszek — niezbadane są wyroki Jego.
— Ja — ja — wierzcie mi — dorzucił prędko hr. Adalbert — anim się dobijał tego spadku, anim kiedy rachował i marzył o nim. Był dla mnie niespodziewanym...
Nie dokończył, a na twarzy jego odmalował się frasunek jakiś, troska raczej, niż radość. Był niby zawstydzony tem niezasłużonem szczęściem swojem, a po chwili szepnął:
— Kto to jeszcze wiedzieć może?
Tyle mówiono o tym testamencie, ukryty gdzieś, złożony — jeszcze się znaleźć może... Jak się zdaje ks. kanonikowi?
Staruszek, który nie mógł ani posądzić hrabiego o nieszczerość, zdumiony był tą obojętnością względem testamentu, tem przebijającem się niemal w słowach życzeniem, aby go odszukano. Ujęła go bezinteresowność i dobroduszność nowego dziedzica...
— Żeby się mógł znaleść teraz jeszcze testament — rzekł — gdy go już niemal pod ziemią szukano, a tyle osób go sobie mieć życzyło, bardzo wątpię... To prawie niepodobna...
W chwili zgonu nieboszczka była otoczona familją mnogą, służbą, która cała miała interes własny w tem, żeby się rozporządzenie znalazło i nie zatraciło...
Wszyscy potem na wyprzódki urzędnikom pomagali w szukaniu tego testamentu... Strzęsiono dom cały, sprzęty, schowki, dowiadywano się, sznurkowano gdzie tylko było można. Przy tylu staraniach jeżeli był, znalazłby się pewnie... jakże tu przypuścić ażeby teraz się miał, cudem jakimś nagle zjawić? któżby go ukrywał, dlaczego?
Kanonik ruszył ramionami.
— Stało się co się bardzo często dzieje... Zacna matrona mówiła o rozporządzeniu a odkładała je od dnia do dnia, mając niepotrzebną obawę śmierci, do której poczciwem życiem dobrze była przygotowaną... Bóg tak chciał!
Hrabia słuchał z natężoną uwagą, głową dawał znaki przyzwolenia, i zamilkł zadumany. Zaczęto mówić o mniejszej wagi rzeczach, potem o kościele, o jego wyposażeniu, potrzebach, o sąsiedztwie i o rodzinie a służbie...
— Ojcze kochany — chwytając go za rękę odezwał się hrabia, czując szczególny pociąg i zaufanie do staruszka — bądźcie mi pomocą i radą... Ludzi nie znam, będę nieraz potrzebował skazówki, aby nie pobłądzić... rachuję na was...
Kanonik począł rozrzewniony dziękować za zaufanie, tak że aż do serdecznego przyszło uściska, który postrzegłszy Parol, miał sobie za obowiązek bliższą też z kanonikiem zrobić znajomość. Wprost jednak do niego się zbliżyć nie śmiejąc, ostrożnie spiął się do leżącego na krześle kapelusza i delikatnie go obwąchiwać zaczął.
Badanie to musiało być zaspakajającem, gdyż pudel cofnął się po cichu i zajął dawne miejsce obserwacyjne opodal.
Na twarzy hr. Adalberta trochę wesela, błysk jakiś lepszej nadziei zajaśniał. Ks. Solina uradowany był także, galicyjskiego grafa, którego sobie wyobrażał dumnym pankiem, znajdując tak prostodusznym, łagodnym i sympatycznym, a nad wszelkie spodziewanie nieinteresowanym.
— Miałżeby pan Bóg nam zesłać jakąś wyjątkową istotę? — mówił w duszy.
Rozmowa wreszcie miała się ku końcowi, ks. Solina sięgnął po kij i kapelusz!
— Panie hrabio — rzekł — ponieważ mnie zaszczyciłeś ufnością swoją — chciej że moje usługi przyjąć i odwoływać się do nich jak najczęściej. Jestem na rozkazy... Wiek uczynił mnie ociężałym, trudno mi przy nogach opuchłych daleko za probostwo. Siedzę więc, modlę się, a gdy mi każecie — zawszem gotów w czem mogę służyć...
Rozpatrzcie się dobrze i w ludziach i w majątku... a nie spieszcie z sądem o nikim, ani ze złym ni z dobrym. Ja tu już niemal pół wieku siedzę, a nie mogę powiedzieć abym wszystkich znał — i widział wszystko...
Hrabia dziękując poprowadził kanonika aż do ganku i tu go drugi raz pożegnawszy, wrócił lżej oddychając...
W salonie już czekał na niego Sokalski; lecz odszedłszy niedawno z twarzą wypogodzoną, spokojną, powracał blady, poruszony i niezmiernie zakłopotany, tak, że ukryć tego nie mógł. Postrzegłszy to hrabia zląkł się i na twarzy jego niepokój wyraził się dobitniej jeszcze...
Zbliżył się do Sokalskiego.
— Co ci jest? na miłego Boga — co się stało?...
Zamiast odpowiedzi, kamerdyner obejrzał się dokoła, trwożliwiej niż był zwykł, dał znak hrabiemu i poprowadził go z sobą milcząc do pokoju, który był na sypialnię wybrany.
Nie odznaczał się on elegancją, gdyż za czasów podkomorzynej służył za gościnny... Dlaczego Sokalski wolał go dla swego pana nad inne, sam on chyba nie wiedział.
Niebardzo przestronno w nim było, umeblowanie miał nader skromne i odznaczał się tem chyba, że leżał odosobniony, w zakątku, nie mając sąsiedztwa, z któregoby podpatrzeć lub podsłuchać było można. Hrabiemu i Parolowi pokój ten się podobał może dlatego, że skromne pomieszczenie się we dworku mógł przypominać.
Coraz śpieszniej zdążając ku sypialni, hrabia i Sokalski zaledwie się w niej znaleźli — Adalbert zwrócił się natychmiast do goniącego za nim kamerdynera.
Niepokój hrabiego łatwo się dał tłumaczyć, gdyż zwykle zimny i obojętny Sokalski był blady, pomięszany, twarz miał zmienioną, a z niej ledwie nie katastrofy jakiejś domyślać się było można.
Oglądał się trwożliwie na drzwi.
— Ale cóż się to stało? mów? — drżącym głosem zawołał hrabia, porywając go za rękę. — Co cię mogło tak strwożyć! na miłość Bożą!
Zamiast odpowiedzi Sokalski sięgnął do kieszeni i nim z niej dobył rękę, szepnął po cichu.
— Mam zwyczaj sznurkować... no — i oto w śmieciach zgarniętych do komina w jednym pokoju, a naprawdę w komórce na tyłach... bo to licha izdebka, ot co — ot co wyciągnąłem...
Hrabia schylił się ciekawie...
Sokalski trzymał w ręku trzy kawałki rozdartego papieru, pomiętego, zbrukanego, nadpalonego.. Widać było, że rzucony w ogień, nie miał czasu zgorzeć, gdy go czemś przysypano.
Były to resztki rozszarpanej opieczętowanej koperty, na której kobiecą ręką, głoskami wielkiemi stało wypisane:
„Ostatnia wola moja, testament przy świadkach sporządzony, dnia.... roku....”
Tu brakło reszty zgorzałej koperty, a na innym skrawku stało niecałe imię i nazwisko podkomorzynej.
Na złamanych dwu pieczątkach, których resztki zachowały się nieroztopione w ogniu, dawał się rozpoznać herb nieboszczki...
Hrabia rzuciwszy okiem na papier, który Sokalski trzymał w rękach od wzruszenia dygocących — stanął osłupiały zraził.
Wzroku nie chciał oderwać od niego. Oniemiał — ale zwolna lice mu się dziwnie rozjaśniać poczęło. Szukał oczyma Sokalskiego, który zmięszany mocno, niepewien siebie — patrzał w podłogę.
Stali tak milcząc i dwa tylko przyśpieszone oddechy słychać było.
— To dowód — odezwał się nareszcie hrabia, który się orzeźwił i oprzytomniał pierwszy — że testament był i że ktoś go pochwycił i zniszczył...
Któż wie? może się nawet wynaleźć da jeszcze!
To mówiąc Adalbert potarł włosy, pogładził czoło — i zapatrzył się w okno.
Sokalski dumał, ale zgryziony i zafrasowany — trzymał w ręku papieru szczątki i z niemi, powoli je zwijając, zaczął się zbliżać ku piecowi.
— Co ty myślisz! — podchwycił hrabia niespokojne podchodząc.
— A cóż mam myśleć! — zawołał Sokalski — musiałem wam to pokazać, ale trzymać i chować tych niedopałków niema potrzeby... Należy je zniszczyć, oczywista rzecz... W naszych rękach, licho wie jakie podejrzenie by mogło ściągnąć.
— Czekaj! czekajże! — wyciągając rękę począł Adalbert, pośpiesznie — idąc za nim. Daj mi to zaraz — proszę... — oddaj mi te papiery... proszę bardzo...
Sokalski się wahał, hrabia stanowczo nalegał.
— Na cóż to hrabiemu? — spytał... kamerdyner.
— Na wszelki, nieprzewidziany wypadek chce to zachować — rzekł śmiało hrabia. — Nie pytaj dla czego, muszę zachować..
— Niech się hrabia zastanowi, czy to właściwe? — zaczął Sokalski nie oddając papierów, które ściskał w ręku... Ja — nie radzę — Pan hrabia wie, że J. Ekscelencja dodał mnie jemu do rady i pomocy... Pan hrabia jesteś — niedoświadczony, nie zawsze szczęśliwy w tem co postanowisz... — Otóż ja, jestem za tem aby szpargały te zniszczyć — Znajdzie kto potem je u pana, oczywista rzecz pomyślą że myśmy testament zniszczyli.
Gdy Sokalski mówił to, hr. Adalbert ciągle trzymał rękę wyciągniętą — oczekując na oddanie papierów.
— Wiem doskonale co robię, proszę abyście mi to oddali — natychmiast.
Na tak mocno wyrażoną wolę hrabiego, Sokalski musiał odpowiedzieć, zastosowując się do niej.
Oddał papiery, choć niechętnie.
Hrabia pochwycił te szczątki, ułożył je starannie, podszedł z niemi do stolika, na którym stał cały przyrząd do pisania — wsunął je w kopertę, zapieczętował nic nie mówiąc, na wierzchu datę położył, i — zamknął do pugilaresu...
Sokalski patrzał zniechęcony.
— No — rzekł — ja umywam ręce... Jak sobie kto pościele tak się wyśpi — dodał poufale. — Rób pan jak mu się zdaje — ale po co to chować, nierozumiem — bo nic z tego zrobić nie można...
— Na wszelki wypadek! na wszelki wypadek! — odparł hrabia, który spokojnie, otarłszy czoło poszedł zająć miejsce na krześle.
Sokalski obejrzał się także, znalazł stołek przy drzwiach, i z kwaśną miną, nie pytając o pozwolenie — usiadł także.
Oba sobie w oczy spoglądali, ale wejrzenie hrabiego było spokojne, Sokalskiego chmurne.
— Otóż tedy, mamy już jedno słowo zagadki — począł stłumionym głosem kamerdyner, tym zawsze nieco wyszukanym stylem, w którym dawało się czuć wcale niepospolite wykształcenie — na jakiem hrabiemu zbywało — testament więc w istocie istniał, znalazł się ktoś co miał w tem interes aby go zniszczyć — niepojęta rzecz! kto! dla czego? — Widocznie schwycił go i spalił... a że w takich razach zawsze ślady wszelkie zatrzeć trudno — i jakaś nieopatrzność się popełnia... Opatrzność zachowała kopertę...
Hrabia nie zbyt uważnie słuchając, patrzał za okno...
— Ba! ba! odparł po przestanku... To dopiero początek... Testament jeszcze się może gdzie ukrywa, albo znaleźć się mogą jego świadkowie — może wreszcie odkryje się gdzie w śmieciach tak samo kopja!
Zatarł ręce raźnie i niemal wesoło...
— Nie mogło mnie nic spotkać szczęśliwszego! — rzekł — mam nadzieję, że sprawę sprowadzę do dobrego końca...
Mnie osobiście sukcesja wcale nie jest potrzebną! Po co mi ona do kaduka! chyba abym się zagryzł kłopotami!
Mam lat blisko pięćdziesięciu, chodziłem długo w nieciekawych butach i dobrze mi z tem było... Hrabstwo schowawszy do kieszeni nabrałem smaku do spokoju i życia w kątku błogosławionym, które mi hr. Albin zapewnił! Na co mi te miljony i pałace?
Mówiąc to wpatrzył się w siedzącego naprzeciw Parola i wprost odezwał dobrodusznie do niego:
— Nieprawdaż, Parol? ho?
Uradowany tą interpelacją pies, szczeknął wesoło. Hrabia się rozśmiał.
Sokalski się zmarszczył i skrzywił, — był zgorszony.
— Co pan hrabia mówi? — przerwał. — Nic innego tylko lenistwo, z przeproszeniem, na które pan zawsze chorował, dyktuje mu to... Jeżeli miljony te panu na nic, zdadzą się dla familji. Nie mogę pojąć jak można patrzeć obojętnie na taką siłę, którą hrabia pozyskujesz... Staniesz się niezależnym, zamiast żyć na łasce hr. Albina, możesz jemu być pomocnym.
Hr. Adalbert tak słuchał roztargniony, jakby nic nowego dowiedzieć się nie spodziewał.
— Wszystko to prawda — rzekł — tak! tak! Są to ładne rzeczy... ale posłuchaj panie Sokalski, co się tyczy tej wdzięczności dla Albina, której się nie zapieram...
Hm! prawda, nie miałem nic, zlitowali się nad sierotą, wzięli mnie, ratując imię własne, które nosiłem, tak, ale wychowania nie dali, a żeby tak bardzo dbali o mnie?
Najlepszym dowodem tego — na co ja w końcu wyszedłem, na prostego oficjalistę, którego schowano do kąta, aby go nikt nie widział... ale tu dopiero — sztuka Opatrzności! Ja, com się miał zwalać w tej dziurze, usłałem sobie w niej gniazdo i tak mi w niej było i jest dobrze, że im pałaców nie zazdroszczę. Do tego co ich przysmak stanowi, ja smaku już nie mam...
Zatrzymał się chwilę i mówił dalej powoli.
— Patrzaj-że, panie Sokalski, z tego jeszcze gotowa urosnąć sprawa kryminalna, nie dziś to jutro. Dopierobym sobie piwa nawarzył! Ani na sumieniu, ani na ramieniu nic mieć nie chcę... Mnie to na co?
Sokalski okazywał że się wcale nie zgadza.
— Nie mów pan hrabia tak — rzekł — póki nie zaprobujesz nowego życia. Zasmakujesz w niem. Nie masz na sumieniu nic, boś się o to nie starał i nie dobijał.
— Mylisz się, Sokalsiu — przerwał hrabia obojętnie. — W moim wieku życia tryb, choćby na lepszy zmieniać, zawsze kosztuje... Ja wzdycham do dworku i gołębi w Brodnicy.
I znowu zwrócił się do Parola:
— Nieprawdaż, Parol?
A pies radośnie potwierdził. Widać było, że Sokalskiemu to wciąganie pudla do rozmowy nie podobało się, ale musiał je znieść.
— Tak! tak! — ciągnął dalej hrabia. — Ja do delikatesów waszego życia pałacowego nie mam zmysłów, wierz mi, nadewszystko cenię spokój, regularny żywot, swobodę i wyzwolenie od grania komedji w salonach, do której powołania nie czuję.
Co mi po miljonach, kiedy zęby wypadają??
Hrabia mówiąc powoli się rozgrzewał, wstał nawet z krzesła, ręce powkładał w kieszenie, przeszedł się parę razy po sypialni — ale po chwili wróciła mu ociężałość — podszedł do krzesła, siadł i zadumał się.
Sokalski spoglądał na niego z pewnego rodzaju politowaniem i uczuciem swej wyższości.
— Słowo panu hrabiemu daję — odezwał się.
Tytuł ten, chociaż się powinien był z nim oswoić Adalbert, tym razem go odczuł mocniej.
— Hrabiemu!! — powtórzył z naciskiem. — Pół wieku się odzwyczajałem od tego... bo hr. Albin wstydził gołego kuzynka... teraz mi przywracają tę fręzelkę, ale ja jej nie potrzebuję!
— Słowo daję panu — poprawił się Sokalski posłusznie — ja nierozumiem go!! Jak to może być ażeby człowiek dlatego się wyrzekał dobrodziejstw losu, że one przychodzą późno?
Sukcesja przecie zapewnia panu swobodę tą, której pragniesz i zupełną niezależność.
Adalbert się uśmiechnął.
— Panie Sokalski — rzekł — widzę, że ślepo wierzysz w to co słyszysz, a do gruntu rzeczy nie trutynujesz... Myślisz że bogactwo daję swobodę?
Słuchaj. — Ja teraz, jako oficjalista hr. Albina, z pensyjką, która mi wystarcza — mam spokój i głowę swobodną. Fraka i rękawiczek wdziewać, na salony iść, gdy mi się w domu chce siedzieć, niemam potrzeby. Jem mój krupnik, robię co chcę, żyję z kim mi się podoba.
I tego chyba waćpan nie rozumiesz, jak ja dławić się i męczyć będę musiał, gdy mi przyjdzie bez francusczyzny i pięknej manjery występować w salonach... a patrzeć i słuchać jak się ze mnie wyśmiewać będą...
Naostatek Albin, który nawykł mną komenderować, gwałtem gotów mnie ożenić z jaką wyranżerowaną baronówną, która mi przyprawi rogi i będzie mną pomiatała... A to mi dopiero piękne szczęście!!
Prawda Parol?
Pies, który ciągle w oczy mu patrzał, szczeknął, a Sokalski się skrzywił i wydął usta...
— No, no — rzekł — ją tam się z panem hrabią sprzeczać nie myślę, ale muszę przypomnieć, że — koniec końcem do woli hr. Albina zastosować się trzeba...
Dziś się to panu może wydawać niesmacznem, ale później będziesz błogosławił zmianę. Daremna rzecz, bogactwo ma swój urok, który i lenistwo zwycięży.
Mamże powtarzać żeś się pan nie dobijał o ten spadek. Sam przyszedł — na sumieniu nic nie masz.
Adalbert już nic nie odpowiedział, głaskał Parola i dumał. Zwolna, trochę na chwilę ożywiona jego fizjognomja — do dawnego zastygnięcia powracała. Nie patrzał już na Sokalskiego.
Znaleziony szczątek i dowód istnienia testamentu, z jednej strony przynosił nadzieję, że się może dokument ten znajdzie — z drugiej niepokoił sumienie...
Walczył z sobą aby drogę dalszego postępowania obmyśleć.
Sokalski widząc go tak zatopionym w sobie — popatrzał na niego i opuścił sypialnię, udając się do swojego pokoju przy kredensie.
Tu, rozpiąwszy swój tłomoczek podróżny — kamerdyner hrabiego Albina dobył z niego jeden tom Kromera podróży po Włoszech, siadł przy oknie i z wielkiem zajęciem czytać począł. — Jakim sposobem samouczek ten, od młodu spełniając lokajskie i kamerdynera obowiązki, przyszedł do takiego zamiłowania w literaturze i obeznania się z nią, że mógł w końcu studjowad Kremera — trudno wytłumaczyć.
Są takie cuda wytrwałości i pracy, którymby się wierzyć nie chciało, gdyby się ich nie dotknęło. Sokalski w szkołach nie sięgnął dalej nad klasy elementarne, a później chwytał książki bez wyboru, jakie mu się nastręczały. Czytał wszystko co napadł chciwie, wiele rzeczy nie rozumiał. Ale miał naówczas tyle żelaznej wytrwałości i uporu, iż po dziesięć razy sylabizował jedno, dopóki myśli nie dociekł... Przychodziło mu to samouctwo powoli — ale na czasie mu nie zbywało. Zajmowała go praca i czuł, że ona go wyszlachetniała.
Goście hrabiego Albina, nawykli byli śmiać się znajdując czasem w przedpokoju Jego Ekscellencji, kamerdynera z książką... On dozwalał się im z siebie naśmiewać.
Mógłby był później może obowiązki swe zmienić na inne, mniej upokarzające, lecz przywykł do tego domu, do ludzi, miał u hrabiego względy i niechciał mieniać tego co znajdował znośnem, na coś nieznanego i niepewnego.
Jego Ekscelencja hrabia Albin tak wierzył w rozum i takt Sokalskiego, że zmuszony zaopiekować się kuzynem, dziwakiem nieporadnym — nie znalazł dla niego lepszego opiekuna w zastępstwie nad „nieoszacowanego” Sokalsia.
Był to zarazem i honor wielki dla kamerdynera, wystąpić w roli Mentora, ale i odpowiedzialność też ciężka, za — nieuchronne bąki, jakie Adalbert miał strzelać.
Wzdychał biedak, pocieszając się, że przecie zbyt długo to trwać nie może.




Niebyło w Zakrzewie jednozgodniej znienawidzonego człowieka nad Leszczyca — nie miał tu za sobą ani jednej żywej duszy...
Za życia podkomorzynej podejrzewano go, że u niej wszystkim szkodził, donosił, o sobie tylko pamiętał — i wytłumaczyć tego nie umiano, jak tyle święta i dobra pani, mogła mieć słabość do człowieka fałszywego, wstrętnego i niezręcznego pochlebcy.
Staruszka się z tego wytłumaczyć nie umiała. Obawiała się go może... Probowano go wysadzić różnemi sposoby, żalono się podkomorzynie, słuchała obojętnie zarzutów, potrząsała głową, dodawała czasem — ale ja to wszystko wiem — i Leszczyc się na swem stanowisku w łaskach utrzymywał.
Chodziły wieści, że z lasów bardzo rozległych niemałe korzyści ciągnął potajemnie dla siebie — że drzewo sprzedawał, które wywożono za granicę... na skórkach i na zwierzynie zarabiał bardzo wiele, ale na jawnem nadużyciu nikt go pochwycić nie mógł, a doniesieniom niechętnych pani podkomorzyna wiary nie dawała.
— Dajcież wy mnie pokój, — mówiła śmiejąc się — z temi lisiemi skórkami, ja dla nich się oficjalisty nie pozbędę, aby potem drugiego dostać gorszego!
Leszczyc przed wielu już latami znalazł się w Zakrzewie, niewiadomo zkąd przywędrowawszy. Był pomocnikiem przy starym Kwapskim, a po jego śmierci leśniczowstwo na niego spadło. Mówiono nawet, że bezdzietnego starego kawalera, pilnując w ostatniej chorobie, Leszczyc obrał z grosza, tak, że się po nim nad paręset złotych nie znalazło.
Później, gdy się tu mocno zasiedział, łaski sobie zaskarbił, a i drugim zaczął szkodzić — poszukiwano jego przeszłości i pochodzenia i — nic się dowiedzieć nie umiano.
Złośliwi utrzymywali, że ów samozwaniec Leszczyc, był synem prostego chłopa — że gdzieś u Wilgów miał rodzinę — on zaś sam głośno się z tem chwalił i rozpowiadał dumnie o wielkiej prazepji szlacheckiej, wiódł się od Leszczyców jakichś, którzy gdzieś nawet tytuł mieli hrabiowski.
Pochwycony tom jakiegoś herbarza, służył Leszcycowi za podstawę jego genealogji. Ale ani wychowanie, ani twarz pospolita i brzydka, pochodzenia tego nie potwierdzały... Przebiegły, zręczny, pracowity —- choć się z tem zdradzał, że niewiele umiał, w praktyce życia, dawał sobie radę z wielkiem szczęściem i zabiegliwością.
W tych obowiązkach łowczego, czy głównego leśniczego, przebywszy już lat sporo w Zakrzewie, przy coraz lepszej pensji, podarkach i zyskach pokątnych, frymarcząc końmi, życie prowadząc bardzo oszczędne — utrzymywano, że pieniędzy musiał się dorobić znacznych... Nie zdradzał się jednak z niemi.
Rezydencja w Zakrzewie, z latami się coraz rozrastając — miała dla pomieszczenia mnogich oficjalistów liczne dworki i domki, w różnych stronach powznoszone. W ulicach prowadzących do pałacu stały one, ze swemi ogródkami, rzędami jedne przy drugich.
Leszczyc dawniej tu przybywszy, po starym leśniczym, objął mieszkanie w murowanej Baszcie, która niegdyś albo do nieistniejącego już zameczku należeć musiała, lub mogła być skarbczykiem czy Zbrojownią.
Był to budynek niewielki, w samym końcu ogrodu, na tak zwanych Wałach, wznoszący się nad przekopem.
Wały te porastały drzewa — i niegdyś zameczek może w pośrodku nich się mógł mieścić, ale dziś tu jedna tylko Baszta została. Ściany jej składały się z bardzo grubych murów, szczególniej u dołu, szkarpami silnie obwarowanych. Sklepiona piwnica, kilka izb na dole służących na skład narzędzi ogrodniczych i starego sprzętu, kilka izb sklepionych na piętrze, do który wschodki z zewnątrz przez galerję ze trzech stron otaczającą budowę, prowadziły — stanowiły całą Basztę, ukoronowaną łamanym dachem...
Wyglądała z daleka w środku drzew, bardzo malowniczo, ze swemi wąskiemi, jak strzelnica okienkami, głęboko w mur wpuszczonemi.
Kto inny by tu może z trudnością w tej pustce, zdaleka od ludzi, samotnie chciał zamieszkać — a Leszczyc wielce sobie basztę upodobał i trzymał się przy niej uparcie — choć podkomorzyna, chciała mu na skraju lasów porządny dwór nowy kazać postawić.
Stajnię dla koni miał przy folwarku, tu zaś stara gospodyni, na jedno oko ślepa Andruszkowa, i chłopiec sierotka Misiuk, składali cały dwór jego...
Dla siebie Leszczyc miał dwie tylko izby, z których jedna była dla przychodzących do niego przystępną, druga zawsze się na klucz zamykała, i do tej on tylko sam wchodził, zamieść w niej nawet nie pozwalając.
Z urządzenia mieszkania człowieka poznać było można. Oprócz łóżka wąskiego i twardego, które klasztorne przypominało, stolika przy niem, kilku stołków, a na ścianach strzelb i torb — nie było więcej nic. Przy drzwiach, na drewnianym stołku, bez poręczy, stała miska, a obok wisiał szary ręcznik na ścianie.
Uderzało tu nie jednego rzadkie w naszym kraju zjawisko, iż nad łóżkiem leśniczego nie było ani krzyża, ani obrazka, ani palmy, ni wianuszka, a w całem mieszkaniu żadnego znaku.
Na stole leżał kalendarz, do pisania przyrząd jaknajprostszy, pod stołem rzędem kilka par butów, którym snadź w drugiej izbie za wilgotnie było.
W nogach łóżka prawie, w murze wgłębione widać było drzwi kute do drugiej mniejszej izdebki, do której nikt nigdy nie zaglądał. Ciekawy Misiuk napróżno okiem przez dziurkę od klucza chciał zbadać tajemnice tej kryjówki — okazało się, że otwór z drugiej strony był zasłonięty.
Naprzeciw mieszkania była kuchenka a przy niej izba starej kucharki Andruszkowej, gdzie na piecu lub pod piecem, na swym barłogu sypiał Misiuk.
Myliłby się ktoby sądził, że ten dwór pana leśniczego, (alias łowczego, bo go dwojako zwano) lepiej był dla swego pana usposobiony od innych mieszkańców Zakrzewa.
Stara jednooka, pobożna Andruszkowa tak się nim brzydziła i nienawidziła jak inni, utrzymując, że Boga w sercu nie miał — ale ust otworzyć nie śmiała przed ladakim, bo się go obawiała mając za czarownika. Misiuk drżał na widok Leszczyca i cierpieć go nie mógł. Z nimi Leszczyc obchodził się tak szorstko jak z innymi.
Drugiego dnia po skończonym oglądaniu rezydencyj, pan łowczy znajdował się w izbie i mierzył ją krokami szerokiemi, rozmyślając pewnie nad tem jakich mógł spodziewać się skutków ze spotkania z hrabią w powiatowem miasteczku — gdy na dole pod basztą usłyszał piskliwy głos Misiuka, odpowiadający na jakieś pytania. Pobiegł do okna i spojrzawszy na dół spostrzegł stojącego u wschodków kamerdynera Sokalskiego, który ciekawie się budynkom przypatrywał.
Nie był pewnym, czy zechce wstąpić do niego lub pójdzie dalej — gdy uszu jego doszło pytanie zadane Misiukowi, czy łowczy się w domu znajdował. Oczywiście więc widzieć się z nim pragnął.
Twarz mu się rozjaśniała, chociaż zakłopotał się razem i zamyślił jak go ma przyjmować — obejrzał się po swojem mieszkaniu... Misiuk po wschodach prowadził już kamerdynera.
Leszczyc tymczasem siadł już był przy stolika i, na chybił trafił — rozłożył kalendarz i papiery. Gdy w progu pokazał się Sokalski, łowczy cały się zdawał zatopiony w jakiejś regestraturze. Wstał pośpiesznie na powitanie gościa.
Pan hrabia polecił mi obeznanie się z miejscowością — odezwał się przybywający, grzecznie ale trochę z pańska traktując Leszczyca — przepraszam jeśli panu przeszkadzam. Bardzo sobie osobliwe obrałeś mieszkanie w tych murach... no — ale tu waćpanu nikt się śledztwem nie naprzykrza...
Leszczyc już stołek przysuwał i oczy mu coraz jaśniej połyskiwać zaczęły... Domyślał się, że będzie potrzebnym, radowało go to.
Sokalski dodał.
— O, nie mało rzeczy pytaćbym potrzebował, bo my tu obcy, nie wiemy do kogo się zwrócić.
— Ja do usług gotów jestem... przerwał Leszczyc — proszę wierzyć... co tylko pan graf zażąda.
Sokalski siadł na podanym mu stołku — oglądał się.
— Mieszkasz waćpan jak pustelnik jaki — dodał.
— Samo to tak z siebie jakoś przyszło — odparł Leszczyc głosem stłumionym — ale mnie z tem dobrze...
Wolałem się usunąć i być sam niż między tymi ludźmi, którzyby mnie wszyscy radzi w łyżce wody utopili.
Sokalski milczał.
— Taka dola uczciwych ludzi — dodał łowczy wzdychając — kto wiernie służy panu, nieprzyjaciół sobie zrobić musi. Ja uprzedzałem już i pana grafa o tem, że we dworze, gdyby kogo spytał, poczciwej nitki na mnie nie zostawią, bo się obawiają i wiedzą, że mnie niczem nie skorumpują. A ja, jak ono jest to jest, przyrosłem już do Zakrzewa i radbym tu pozostał. Jak służyłem wiernie ś. p. podkomorzynie, tak i na przyszłość całą duszą dobra pana grafa pilnować będę...
Sokalski słuchał jakoś obojętnie tych zapewnień, rozpatrując się po izbie ogołoconej i pustej. Łowczy ciągnął dalej:
— Jeśli jw. graf potrzebuje jakich informacji, ja tu wszystko znam na wylot, bo mojego oka nic nie uszło.
— Zapewne, że hrabia zechce korzystać z tego — odparł Sokalski powoli. — Ludzi zastaliśmy tu do zbytku, przyjdzie wybór zrobić, a niewiele wiemy o nich, waćpan ich znasz wszystkich...
— I jak! — podchwycił Leszczyc.
— Jesteś tu już oddawna, jak mówiłeś — spytał Sokalski.
— Od bardzo dawna, tum, mogę powiedzieć, przeżył najlepsze lata młodości — odezwał się leśniczy. — Niech państwo spytają kogo zechcą, skłamać nie mogą w żywe oczy, choćby mnie wszyscy ztąd wysadzić chcieli — nie zaprzeczą, że ś. p. podkomorzyna miała we mnie zaufanie i obejść się bez Leszczyca nie mogła... Kradli ją i obdzierali wszyscy, a jam jeden mówił prawdę.
Sokalski słuchał z natężoną wielce uwagą. Łowczy mówiąc coraz się stawał odważniejszym.
— Nie dosyć na tem, że korzystali z dobroci nieboszczki za jej życia — rachowali jeszcze na testament... a na tem się zawiedli. Figa!
Rozśmiał się z takim wyrazem zemsty zaspokojonej, iż Sokalski, który na niego spojrzał, uląkł się niemal wejrzenia, które spotkał.
— My tu ciągle coś słyszymy o tym testamencie — przerwał po chwili kamerdyner. Wiesz waćpan iż możnaby wnosić z tego, że on przecie musiał istnieć, ale co się z nim stać mogło?
Leszczyc aż się rzucił słysząc to, krzesło, na którem się opierał, podskoczyło w jego rękach — i krzyknął żywo bardzo:
— Testamentu na świecie nie było! Jako żywo! Nigdy! Imaginacja, kłamstwo! Staruszka roiła o nim, ale odkładała od dnia do dnia. Radziła się wszystkich — a nie zrobiła nic... Testamentu nie było!
I chwilkę podumawszy Leszczyc dodał:
— Ja to wszystko, proszę pana, przewidywałem zawczasu, bo nieboszczkę lepiej znałem niż inni. Wiedziałem że na testament nie było co rachować — i wcale nie liczyłem na niego.
Szczęście moje, że gdy nieboszczka ciągle pieniędzy potrzebowała, a ja jej moją krwawicą służyłem i com miał oddawałem — zawczasu mi się choć obligi wziąć udało. Byłoby i to przepadło...
Łowczy wygadawszy się tak, urwał nagle, ręką po czole pociągnął, westchnął, splunął i widać było, że pożałował zbytniej swej otwartości.
— Ja na żadne testamenty i dobrodziejstwa się nie oglądałem — dodał — dość mi tego com zapracował!
Sokalski poczekawszy nieco, uczynił pytanie:
— Więc nieboszczka tak czasem bywała żądną grosza, że aż pożyczać musiała? Pokażą się więc długi na majątku?
Leszczyc nie zaraz odpowiedział na to pytanie.
— Wielkich pewnie długów niema — spokojniej rzekł łowczy. — Staruszkę trzeba było znać. Obawiała się dużych sum pożyczać, a drobne chwytała tu i owdzie, w tej nadzieji, że je wprędce spłaci... Ja tam nie wiem, pewnie się tego nie zbierze wiele...
Łowczy mówiąc to spuszczał oczy i okazał zakłopotanie.
— Pan hrabia długów nie cierpi — rzekł Sokalski — rad je zaraz spłacić, ale myśmy z sobą kapitałów nie przywieźli, w kasie pono pustki — waćpan ze swym obligiem pewnie czekać będziesz musiał.
— E! o to tam mniejsza — prędko odparł Leszczyc — ja przecie naglić nie myślę. Radbym się tylko na miejscu utrzymać, bo na starsze lata nowych bogów szukać — ciężko.
Sokalski jakby nie słyszał tej insynuacji, nie odpowiedział na nią, ale po milczeniu dłuższem zagadnął.
— Byłeś waćpan w czasie śmierci podkomorzynej?
— Ja? — przebąknął Leszczyc z pewnem wahaniem się. — Ja? Sam niewiem jak mam odpowiedzieć, bom był, a tak jak niebyłem. Niedopuszczano mnie, zamykano drzwi przedemną, że się nie było sposobu docisnąć, bo to wszystko nieprzyjaciele moi.
— Zmarła nagle? — badał Sokalski.
Leszczyc zamyślił się nad odpowiedzią.
— Tak jak nagle — rzekł cicho. — Gdy dali znać, że zachorowała i po doktora posłaliśmy, już potem mowy nie odzyskała...
Stałem ciągle to w przedpokoju, to w sąsiednich pokojach, czekając czy mnie nie wezwą, nie poślą, ale mi drogę zagradzali.
Westchnął mocno Leszczyc i otarł suche powieki.
— Utrzymujesz waćpan — rzekł Sokalski pomilczawszy — że testamentu nie było. To osobliwa rzecz, bo tu wszyscy są innego przekonania. Różnie się trafia z testamentami; nieraz się zdarzało, że ktoś taką ostatnią wolę starał się zniszczyć...
Tu zaś, niepodobna dojść, ktoby w tem miał jaki interes...
Leszczyc wysłuchawszy tej uwagi, dziwnie jakoś, złośliwie śmiać się począł — mocno poruszony znowu, zawołał wybuchając gwałtownie.
— Jako żywo, nigdy testamentu nie było! Nie było!! A któżby go tu chciał kraść i niszczyć, kiedy on im wszystkim miał posłużyć... a nikomu szkodzić nie mógł! Pan ma słuszność — kto miał w tom interes? Nikt...
Sokalski wstał ze stołka.
— Ale, ba! zawołał. — My tu jasno jeszcze nie widziemy w tej sprawie... Jest tajemnica jakaś na dnie... Pan sam powiadasz, że nikt nie miał korzyści w zniszczeniu testamentu — to prawda, ale sam waćpan pierwszy, szkody przez to nie poniosłeś, boś się nic zyskać nie spodziewał.
To mówiąc spojrzał mu bystro w oczy.
Leszczyc stał osłupiały — zbladł... zabełkotał coś niewyraźnie, twarz mu się cała pofałdowała...
— Czybym się głupio wyraził — odparł — bo, co prawda, nie rachowałem na testament, ale gdyby on był zrobiony, tak dobrze jak drudzy mogłem się czegoś spodziewać w nim. Podkomorzyna nieboszczka była dla mnie bardzo łaskawą...
Kamerdyner nic nie odpowiadając, przeszedł się po izbie. Tymczasem Leszczyc zdawał się rozmyślać czemby mógł służyć i przypodobać się Sokalskiemu.
— Jaśnie wielmożny graf, alboli też pan szanowny — odezwał się — nie myśliwi?
— Graf? — ruszając ramionami odparł z uśmieszkiem Sokalski — on hoduje chętnie różne stworzenia, ale jak żyw żadnego nie zabił.
— A pan? — pochwycił Leszczyc.
— Ja też strzelec nie tęgi — rzekł kamerdyner — no i wiosna, nie pora do łowów.
— Na cietrzewie, na toku — mruknął Leszczyc trochę zniechęcony i powoli ostygając.
Sokalski, jak gdyby już dowiedział się tego co chciał wiedzieć i nie spodziewał więcej — zakręcił się obchodząc izbę parę razy, wyjrzał jednem oknem i drugiem — zamruczał coś i pożegnał Leszczyca, który w milczeniu, z uszanowaniem wielkiem aż do wschodów na galerję go przeprowadził.
Powróciwszy do izby chmurny, nie rad z siebie, łowczy drzwi za sobą zatrzasnął gwałtownie, za głowę się pochwycił i jakiś czas trzymał ją tak w dłoniach ściśniętą. Wprędce jednak ostygł zupełnie ze wzruszenia — i zadumał się spokojnie. Upłynęła dobra chwila nim powstał znowu, drzwi wchodowe od galerji zaryglował i z kieszeni dobywszy klucze, poszedł otwierać alkierz... ale ręka mu drżała i nierychło zamek znalazł... Dwa wschodki prowadziły do tej izby sklepionej, którą tylko jedno, małe, wązkie, zapylone oświecało słabo okienko. Komórka to była szczupła, w której stało skrzyń i kuferków kilka, na ścianach wisiała odzież i wyprawione skórki lisie i borsucze.
Woń stęchlizny, skór, wilgoci, zamknięcia — z trudnością tu oddychać dozwalała.
Leszczyc wszedłszy, wprost naprzód podążył do dużej skrzyni kutej, stojącej w głębi, otworzył wieko, rękę głęboko zapuścił, chciał cóż dobyć — potem jakby rozmyśliwszy się, cofnął dłoń próżną, przymknął wieko i powrócił wolnym krokiem ku progowi.
Doszedłszy do niego, raz jeszcze się zakręcił, jakby niepewien co pocznie, poszedł znowu do skrzyni, wziął wieko zwolna, ruszył ramionami, spuścił je, i nic nie tknąwszy — spokojnie się ku pierwszej izbie skierował, drzwi zamykając troskliwie za sobą.
Siadł znowu na stołku, patrząc na rozsypane papiery.
W tem Misiuk zapukał do drzwi zaryglowanych i łowczy musiał mu pójść otworzyć.
— Czego się ty dobijasz... ty? — Zapytał gniewnie patrząc na chłopca.
Misiuk wskazał nic nie mówiąc na galerję.
Nieopodal od wnijścia stał oparty o poręcz słusznego wzrostu mężczyzna, blady, twarzy smutnej i surowego oblicza. Okrywała go suknia duchowna, sutanna czarna z grubej, prostej tkaniny. Buty kozłowe, w ręku gruby kij, na plecach szara chustka w kilkoro złożona, odzież zapylona i pomięta kazały się domyślać podróżnego przybywającego zdaleka.
Leszczyc spostrzegłszy gościa drgnął, nieprzyjemnego doznając jakiegoś wrażenia, twarz mu się jeszcze bardziej zasępiła — czoło całe sfałdowało. Gość, który okiem obojętnem patrzał z galerji na ogród i wały — posłyszawszy szelest obrócił się do Leszczyca.
Powitanie było dziwne. Gość z czułością się rzucił do niego, łowczy przyjął go zimno i niechętnie — natychmiast do izby wprowadził.
U progu ksiądz się zwrócił zaraz do gospodarza.
— Mój kochany Leonardzie — rzekł głosem, w którym brzmiało wzruszenie — przebacz!! Wiem, że ja ci nigdy miłym gościem nie jestem, ale od śmierci podkomorzynej, wierz mi, sam nie wiem czemu, jakiś niepokój i obawa o ciebie mnie ogarnęły. I w snach i na modlitwie ciągle cię widziałem w niebezpieczeństwie jakiemś, w utrapieniach. Nie mogłem wytrzymać dłużej!!
Leszczye się zżymnął cały.
— Dzieciństwa! przywidzenia — zawołał gwałtownie. Co mi ma grozić? Za co? Czy ja twojej opieki potrzebuję? smarkacz jestem? dziecko. Jak Boga kocham...
Łowczy zapędziwszy się tak, dokończył gestem ręki rozpaczliwym. Gniew mu tryskał z oczów...
Ksiądz nieodpowiadając poszedł naprzód do dzbanka, nalał sobie wody, napił się jej i spokojnie usiadł przy stole, składając na nim swoje podróżne przybory.
— Jeżeli mnie próżna obawa tu zapędziła — odezwał się — dziękuję panu Bogu, iż to było złudzenie mojej braterskiej miłości dla ciebie... Bądźcobądź, cieszę się, że cię widzę i sądzę, znając ciebie od dzieciństwa, że troskliwość moja zbyteczną nie jest.
— Mój Leonardzie...
Leszczyc mówić mu dalej nie dał...
— Mój księże — odparł szorstko, nie dawaj mi nauk, proszę, nie potrzebuję ich... I troszczysz się o mnie nadaremnie. Mam swój rozum i nim się rządzę.
Westchnął ksiądz i zwrócił rozmowę.
— Skarżyłeś się ostatnim razem, żeś miał tu wielu nieprzyjaciół. Skorzystają teraz pewnie — utrzymasz się na miejscu czy nie?
Leszczyc dumnie śmiać się zaczął.
— Myślisz że ja się ich obawiam, tych nieprzyjaciół? Umiałem się im bronić dawniej, potrafię i teraz. Nie bój się!!
Szybkim krokiem przeszedł się po izbie — milczeli chwilę oba, ksiądz pilno go ścigał oczyma.
— Chwała Bogu, jeżeli ci z okazji tej śmierci nowych kłopotów nie przybyło — odezwał się — Bóg wie, może to były sny marne, ale mi ciągle stałeś na oczach, wołający pomocy, łamiący ręce, w rozpaczy...
Łowczego rozgniewały te słowa...
— Daj że ty mi pokój z temi swemi snami — dziecinnemi... Co ja ci się mam tłumaczyć z tego jak mi jest, dosyć, że widzisz, iż nie skarżę się i nie wypędzają mnie. Nic mi się nie stało i stać nie może. Czego ty się znowu tak troszczysz o mnie...
— Wiesz że ja nianiek nie potrzebuję.
Ksiądz wysłuchał cierpliwie i odpowiedział łagodnie.
— Mój Leonardzie, przecież mojej braterskiej troskliwości za złe mi mieć nie możesz... Com uczynił to mi serce dyktowało... Niepokoję się o ciebie, nie bez przyczyny, bo wiem, iż w nienawiści miary nie masz, a w religji dla siebie wskazówki postępowania nie szukasz... O duszę mi twoją chodzi, o szczęście twoje.
Leszczyc słuchał ochłonąwszy trochę, ale się uśmiechał szydersko.
— Ty jesteś klecha — odparł — dlatego wszystko inaczej rozumiesz i sądzisz, my się z sobą nie zgodzimy nigdy. Daj ty mnie pokój... Wszak ja się nie troszczę kiedy z tej mizernej wikarji wyjdziesz na probostwo... Nie słuchałem ciebie nigdy i niebędę... Na złe mi to nie wyszło...
— Cóżeś na tem zyskał? — zapytał ksiądz wzdychając.
Łowczy stał trochę, niepewien odpowiedzi, popatrzył na drzwi i rzekł cicho.
— Com zyskał? choć tyle, że gdyby mnie ztąd jutro wypędzono, nie pójdę o kiju i z torbami.
— Dorobiłeś się?? — zapytał zdumiony duchowny.
Leszczyc głową kiwnął potwierdzająco.
— A na sumieniu nie masz nic? — zapytał ksiądz.
Gospodarz odpowiedział śmieszkiem szyderskim. I znowu milczeli oba.
— U nas słychać — rzekł ksiądz po przestanku — że ś. p. podkomorzyna testamentu nie zrobiła. Tyś mi mówił dawniej, żeś się po niej czegoś spodziewał?
Z rodzajem pogardy spojrzał łowczy na brata i, mówić mu dalej nie dając, przerwał.
— Ja nie potrzebowałem tego testamentu, ja na niego nie rachowałem, wiedziałem, że go nie będzie. No, i niema... Mam tę wielką pociechę, że łajdaki te co mnie prześladowali, wszystkie wrogi moje, poszli z próżnemi rękami, a długiemi nosami!!
Zatarł dłonie...
— Gdybym nawet sam miał na tem stracić, że testamentu nie znaleźli, począł żywo — zawód, jakiego doznała familijka i zausznicy zapłaciłby mi za to sowicie. Wielka to satysfakcja patrzeć na upokorzonych wrogów... o! wielka!
Ja z nich drwię teraz...
Ksiądz przypatrywał się mówiącemu z politowaniem i grozą razem.
— Mój bracie — odezwał się łagodnie — zła to radość gdy się człowiek cudzą szkodą cieszy. Daj Boże, abyś i ty nie doświadczył kiedy, jak boli urągowisko nieprzyjaciela...
Ale cóż to za zmiany zaszły — dodał ciszej — których nie rozumiem. Gdyśmy się widzieli ostatnią razą obiecywałeś sobie wcale co innego — rachowałeś na jakąś kuzynkę podkomorzynej, której serce chciałeś i spodziewałeś się pozyskać. Familja ci nie była tak nieprzyjazną — sądziłeś, że się z nią połączysz... Nie miałem w to wielkiej wiary, przyznam ci się, że się obawiałem tych zuchwałych myśli, ale ty zdawałeś się najpewniejszym swego.
Gdy to mówił, twarz Leszczyca coraz się groźniej marszczyła, ogorzałe policzki zarumieniały się mocno, począł drżeć i rzucać się niecierpliwie.
— Tak było — odparł — ale dziś o tem niema mowy. Te łajdaki zwodziły mnie i oszukiwały. Sędzina Szardwowska, której córunia głowę mi głupio zawróciła, uśmiechała się i dawała do zrozumienia, że bylebym jej u podkomorzynej pomagał, mogę się wdzięczności spodziewać. Panna trzpiot bałamuciła mnie, a ja stary wróbel dałem się wziąć na plewy...
Od tego czasu wszystko do góry nogami się przewróciło, dzięki temu gagatkowi Rzęckiemu, który mnie z łask sędzinej i panny wysadził... Ale ja jemu, i im wszystkim co mi w drogę włażą dam się we znaki. Poznają mnie oni... poznają!
Ksiądz nic nie odpowiedział, wciąż na brata spoglądając z politowaniem. Nim się zebrał usta otworzyć, leśniczy, któremu ta rozmowa nie była przyjemną, przerwał, głos podniósłszy.
— Tyś pewnie głodny. To bieda, bo u mnie zapasu żadnego nie ma, a baba ogień wygasiła i nim się zbierze co zgotować!!! Ja nie miałem w domu obiadować.
Chcesz kieliszek wódki z kawałem chleba, sera i kiełbasy?
— Radbyś się mnie pozbył prędzej — odpowiedział ksiądz ze smutnym ale łagodnym uśmiechem. — Wódki ja nie piję, a chleb i ser na głód mi starczą. Dziś post.
— Bo ja — przerwał niespokojnie Leszczyc, idąc do szafki w ścianie po chleb i ser które przyniósłszy postawił na stole — bo ja mam zajęcie pilne. Posil się, odpocznij, ja rychło na koń muszę i do lasu... Nie ma dozoru, we dworze zamięszanie, ludzie z tego korzystają...
Muszę się pilnować, abym miejsca nie stracił. Jeszcze tu mam co robić. W milczeniu, nieskwapliwie ksiądz się wziął powoli do skromnej przekąski nie odpowiedziawszy bratu.
Leszczyc tymczasem z kołka zdejmował strzelbę, torebkę i śpieszno się gotował do odjazdu, jakby na gościa wcale nie zważał.
— Jeżeli chcesz — mruknął w końcu — możesz tu sobie spocząć jaką godzinę, a choćby i na łóżku się położyć. Ja nie wiem nawet czy na noc powrócę, ale i ty nie masz co tu siedzieć długo...
Gość milcząc wciąż okiem litościwem patrzał na brata.
— Pozbywasz się mnie — rzekł poczekawszy nieco i widząc jak Leszczyc niecierpliwie się odziewał i zapinał. — Wola twoja, nie będę ci natrętnym. Wiem, że morały moje i nawracanie ci nie smakują, a jednak, Leonardzie, przydałyby ci się bardzo. Jako duchowny, a krwią z tobą najbliżej związany, choćbyś mnie odpychał, czuję się zmuszonym mówić ci słowa prawdy.
A! bracie! bracie! trapisz mnie... boję się o ciebie, nie prostą idziesz drogą.
Im lepiej ci się wiedzie, tem niepokój mój o ciebie rośnie, bo wiem, że w środkach nie przebierasz...
— Ale czego ty chcesz! czego odemnie chcesz? — ofuknął niecierpliwie łowczy. — Na kryminale mnie nikt nie załapał, nieskarżę się, daję sobie rady... Co ci zresztą do mnie!!
— Bratem jestem i duchownym, to dosyć... Słyszę, że się odgrażasz zemstą... że się skarżysz na nienawiść... to dosyć.
— At! głupim był, gdym się starał ich sobie pozyskać, a teraz gdy nienawidzą — swobodny jestem... Wolę nienawiść, bo mi ręce rozwiązuje...
To mówiąc Leszczyc biegał ciągle, zbierając się do podróży i znosząc co mu było potrzeba. Brat go nie wstrzymywał, ale sam się nie wybierał, czując się zmęczonym bardzo i potrzebując wypoczynku.
Rozmowa z nim przykrzyła się widocznie łowczemu, który więcej dla pozbycia się jej niż z potrzeby dom opuszczał.
— Spocznij sobie tu — powtórzył, czapkę wkładając — ja muszę do lasu... A gdy będziesz powracaj, jeżelibyś tu w Zakrzewie kogo spotkał, bo teraz i proboszcz i wiele innych osób około dworu się włóczy — proszę ja ciebie, — gdyby cię kto zagadnął, nie spowiadaj się żeś mi bratem.
Mów żeś znajomy, czy co tam sobie chcesz. Z tego braterstwa, jak ludzie zaczną sznurkować, wietrzyć dochodzić — dojdą co my za jedni jesteśmy. A ja tego nie chcę. Ty sobie opowiadaj żeś chłopskim synem, ale ja — muszę być szlachcicem...
Ksiądz pomimo łagodności, z jaką wszystko przyjmował, oburzył się nareszcie.
— O Boże! — zawołał ręce łamiąc — tyś się gotów nawet rodziców zaprzeć i wstydzić dla marnej próżności. Chcesz kłamstwem żyć! Zastanówże się — tą drogą nie zajdziesz daleko.
Leszczyc, który już do drzwi szedł, zawrócił się.
— Cicho! — zawołał groźno — wara mnie uczyć co mam czynić. Ani mną ani sumieniem mojem proszę się nie opiekować. Sto razy ci to powtarzałem, nianiek nie potrzebuję!
Przecież szkodzić mi zamiaru nie masz, a kto mi szyki pomięszał, temum nigdy nie darował.
Bywaj zdrów!
To mówiąc wyszedł łowczy trzaskając drzwiami, stojącemu na galerji Misiakowi przykazawszy, aby gościowi dał spocząć, nikogo nie puszczał, a potem izbę zamknął i na krok jej nie odstępował.
Pozostawszy sam, ksiądz który nie wiele jadł i wkrótce odsunął przekąskę, zadumał się, westchnął, przeżegnał i dobywszy z kieszeni małego brewjarzyka, spokojnie modlić się zaczął.
Ale tłumnie cisnące się myśli nie dozwalały mu ducha zwrócić ku Bogu — książka opadła na kolana, pot ocierał z czoła, łzy z powiek.
Przesiedział tak z godzinę nieruchomie na krześle, nie kładnąc się, nie myśląc o spoczynku.
Wiedział że podróż była chybioną i że z bratem, jak dawniej tak teraz nic począć nie było podobna.
W serce jego wstąpiła wszakże nadzieja że w przyszłości może, gdy życie zaciąży, nadzieje zawiodą, grzesznik się nawróci.
Nie bez ofiary ze swej strony, zrobiwszy na wozach chłopskich; od wsi do wsi najmowanych, dobrych mil kilka dla zobaczenia się z bratem, musiał myśleć o powrocie. Czekać tu nie mógł i nie miał na co. Nie żałował tego że się trudził, ale bolał nad stanem duszy Leonarda.
Niechcąc nocować w Zakrzewie, potrzeba było pospieszać, aby zapewnić sobie okazję do powrotu na plebanję, gdzie go nazajutrz oczekiwano.
Wstał więc z siedzenia, zabrał swoje węzełki podróżne, wziął kij do ręki i w duchu pobłogosławiwszy dom braterski, poleciwszy go straży aniołów — zabrał się do powrotu.
Misiuk czekał na niego w galerji, pocałował w rękę księdza i przeprowadził na dół baszty. Spytany pokazał najbliższą do wioski drogę.
Ksiądz Kalikst przywykły był do pieszych wycieczek i umiał się orjentować łatwo — znalazł więc drożynę po za ogrodem do wsi prowadzącą. Przechodziła ona około muru otaczającego probostwo.
To czego się Leszczyc najbardziej obawiał, miało właśnie spotkać jego brata. Ks. Solina, stał w podwórzu, wyszedłszy, choć o kiju dowiedzieć się o swe ulubione kasztanki. Był niedaleko wrót gdy ks. Kalikst je pomijał. Podróżny nie mógł starszego wiekiem kapłana nie pozdrowić a ks. Solina poznawszy w nim księdza, zawołał natychmiast.
— Reverendissime! a cóż to plebanję pomijacie? przecie się to nie godzi, przecież to gospoda nuta dla braci w Chrystusie.
I, choć mu na nogach ciężko się było z miejsca na miejsce przenosić — proboszcz podreptał naprzeciw ks. Kaliksta.
— Zkądże to, bracie? dokąd? — zapytał ciekawie.
— Po drodze, chciałem tu znajomego odwiedzić — odparł pamiętny napomnienia brata wikary.
— Kogo? — spytał proboszcz.
— Leśniczego Leszczyca.
— Nie zastaliście go?
— Owszem, ale służba zmusiła jechać w las, a ja też muszę w drogę...
Ks. Solina był ciekawy, a nie przypuszczał, aby cel podróży być miał tajemnicą.
Dokądże? — spytał.
Wikary wymienił o mil kilka odległą parafję swą, w miasteczku na Polesiu.
— Proszę! proszę! — odezwał się kanonik — to wy jesteście przy moim przyjacielu ks. Semenowiczu? No, jakże się stary trzyma? Bodaj odemnie lat parę ma więcej, a ja, jak widzicie, ledwie się włóczę — nogi jak kłody.
— Nasz ks. Semenowicz zdrów — odparł wikary. — Pokaszluje, ale w późniejszym wieku trudno aby się bez czegoś obeszło.
— A! tak! tak! na starość kaszlemy wszyscy i cherlamy — dodał Solina.
To mówiąc zbliżył się do wikarego i przypatrywał mu z ciekawością sympatyczną, zabierać chcąc go na plebanją.
— Jakże się myślicie dostać do domu? — zapytał.
— Sądzę, że tu znajdę furkę do wsi najbliższej i tak, od jednej do drugiej powędruję. W ostatecznym razie choćby przyszło per pedes apostolorum zrobić jaki kawałek...
Ks. Kalikst mówił to śmiejąc się z taką łagodną rezygnacją, a uboga jego skromna powierzchowność i twarz uspokojona, tak księdza Solinę ujęły, że go puścić nie chciał, nie ugościwszy.
— Wszystko to dobrze, pięknie — odparł kanonik — ale to nie przeszkadza abyście u mnie postnego kleiku i karasia nieskosztowali. Tymczasem postaramy się wam i podróż dalszą ułatwić.
Mam sprytnego chłopaka, który na wieś pobiegnie i furkę wyszuka. Spoczniecie u mnie.
Chciał się wymawiać wikary, ale nic niepomogło, ks. Solina rad gościowi, rozmowie, wiadomości o ks. Semenowiczu, pociągnął ks. Kaliksta na plebanję.
Przy bardzo skromnym postnym obiadku rozmowa potrąciła i o łowczego Leszczyca. Kanonik mówiąc o nim z pomiarkowaniem — bolał że nie miał tu przyjaciół i pozyskać ich się nie starał.
— Wiem ja o tem — odparł wikary. — Znam go od bardzo dawna i radbym na inną drogę skierował. Starania moje dotąd jednak nadaremnemi były. Dziś, widziałem się z nim bardzo krótko. Sądziłem że śmierć pani podkomorzynej wywoła tu zmiany, a Leszczyc sobie może gdzieindziej miejsca szukać będzie musiał — ale, z tego co mi mówił, wnoszę, że spodziewa się na posadzie utrzymać.
Proboszcz głową potrząsnął.
— Kto to dziś wiedzieć może jak się tu rzeczy obrócą? — rzekł. — Nowy dziedzic, człowiek, zdaje się, dobroduszny i skromny, dopiero się rozpatruje w tem co na niego spadło...
Bóg wie! Bóg wie! nikomu źle nie życzę, ale gdyby się Leszczyc utrzymał, boją się, że wielu innych wyleci, co rodziny mają... Gryzie się ze wszystkimi...
Ks. Kalikst unikał dalszej w tym przedmiocie rozmowy, po obiedzie doszła furmanka ze wsi i z pomocą proboszcza, nakarmiony przez niego, wikary puścił się w dalszą drogę... Nazajutrz powróciwszy do baszty Łowczy, dowiedział się od Misiuka, że brat na probostwie odpoczywał, co go w wielką pasję wprawiło...




Wiadomość o przybyciu spadkobiercy do Zakrzewa — rozpierzchłą dalszą rodzinę podkomorzynej, jej rezydentów, protegowanych, wszystkich którzy się czegoś po niej spodziewali, poruszyła i zaniepokoiła.
Wstąpiła w nich, na niczem nie oparta nadzieja, że może ten nieznany, a tak od losu ubłogosławiony człowiek, którego hrabiowski tytuł zdawał się możnego z siebie zapowiadać pana — zechce choć w części spełnić to, co śmierć nieboszczce dokonać nie pozwoliła...
Każdy z tych zawiedzionych myślał, że może mu się coś dla siebie uda wyzyskać. Ich zdaniem, odziedziwszy tak znaczne posiadłości, coś był powinien dla ubogiej familji uczynić.
Rodzina ta zubożała, wprawdzie bardzo słabemi węzłami była połączona z nieboszczką podkomorzyną, a niektóre, liczące się do niej osoby z trudnościąby były mogły dowieść rzeczywistej koligacji, ale przyjmowanie, pobyt w Zakrzewie, datki podkomorzynej, starczyły za inne tytuły.
Poczciwa staruszka wszystkich ugaszczała, a może i obiecywała więcej niż mogła uczynić...
Począwszy od łowczynej Fryczewskięj, która się także do familji zaliczała, a z nieboszczką razem wychowywała się i znaczniejszą cześć życia spędziła, od panny Felicji, która była z nią spokrewniona, osób będących na liście kandydatów do obdarzenia, liczba znaczna bardzo groziła najazdem na Zakrzew.
Gromadka ta, zamiast się połączyć w jedną falangę, działała każdy na swoją rękę. Tajono się z nadziejami przed sobą, wypierano podróży do Zakrzewa i wszelkich starań, ale wszyscy zamierzali tu szczęścia próbować, wzajem na siebie nieufnemi patrząc oczyma.
Zbyt dobre i miękkie serce podkomorzynej, podeszły wiek potrzebujący towarzystwa, rozrywki, posługi i ruchu około siebie — rezydentów i protegowanych liczbę w ostatnich latach ogromnie zwiększyły.
Każdemu z tych faworytów, faworytek zdawało się, że miał największe prawo do wyposażenia, do indemnizacji za nadzieje spełzło na niczem.
Gdy się to gotowało zdala, w Zakrzewie staruszka łowczyna Fryczewska, która się ztąd ruszać nie myślała, ani miała dokąd — siedziała spokojnie z panną Felicją, w przekonaniu, że graf, znając jej położenie, wyrugować jej niezechce.
Fryczewska dopóki jej siły starczyły, wyręczała podkomorzynę, była jej prawą ręką, o wszystkiem co się tyczyło interesów była najlepiej uwiadomioną. Skutkiem długoletniego związku ze swą dobrodziejką, przejęła jej obyczaje, myśli, sposób życia, do tego stopnia, że ją za żywy wizerunek nieboszczki wziąć było można.
Obezwładniona, jak ona, przez cierpienie reumatyzmowe i astmę — od lat kilku siedziała w krześle, prawie się nie ruszając z niego, z pończochą w ręku, z twarzą białą chusteczką obwiązaną, zawsze czyściutko ubrana, mając przy sobie na stoliczku książkę do nabożeństwa z okularami. Modliła się, bawiła drutami i słuchała raportów panny Felicji.
Wiek i cierpienie dawną żywość umysłu odebrały Fryczewskiej, ale jej pozostała pamięć doskonała, sąd o ludziach zdrowy choć bardzo pobłażający i powaga matrony...
Hrabia, którego proboszcz objaśnił o pozycji jaką tu łowczyna zajmowała — po naradzie z Sokalskim, nietylko ją odwiedził pierwszy, ale wielkie okazywał uszanowanie.
Od pierwszego dnia czekała na to staruszka, sądząc, że się to jej należało. Zwłoka mocno ją dotknęła. Spłakała się po cichu, czując się na łasce hrabiego.
Panna Felicja już się gotowała wybuchnąć, czając krzywdę wyrządzoną cioci, z powodu, że się jej hrabia nie pośpieszył politować, ale wszystko naprawiła zapowiedziana wizyta...
Sokalski oznajmując o niej, dodał zręcznie, że pan jego musiał się wprzódy rozsłuchać, wcale nie znając stosunków.
Fryczewska od bardzo dawna zajmowała w odległym końcu pałacu apartamencik prawie tak wygodnie, dodatnio i ładnie urządzony, jak samej podkomorzynej. Można się tu było sądzić w dostatnim domu szlacheckim, nie u zarządzającego dworem.
Łowczyna przyjmowała w swym saloniku gości, około niej grupowała się rodzina, rezydenci, oficjaliści; wszystko co się pani zalecić pragnęło. Bez jej protekcji nic się nie robiło, a przynajmniej bez jej wiadomości — podkomorzyna albo przez cały szereg pokojów kazała się do niej przenosić, lub łowczyna, z pomocą sługi i panny Felicji, przychodziła do niej.
O tem wszystkiem proboszcz zawiadomił hrabiego, a Sokalski zbierający plotki gdzie tylko mógł, potwierdził wiadomość...
Hrabia natychmiast postanowił odwiedzić starą Fryczewską i pragnął z nią najlepsze zawiązać stosunki. Zapewnił proboszcza, iż będzie mogła pozostać spokojnie w dawnych prerogatywach, co i Sokalski uznawał właściwem... Zakrzew nie mógł przyjść bez pewnych ciężarów — na to się gotować zawczasu musiał nawet hr. Albin.
Wszedłszy do starej łowczynej, która wiele miała w obejściu się dystynkcji i powagę swą umiała utrzymać godnie — hrabia uczuł się maleńkim, biednym, zakłopotanym, tak jakby on od niej, a nie ona od niego zależną była.
Łowczyna wcześnie się przygotowała z tem co mówić mu miała. Ze łzami w oczach odmalowała nieboszczkę, pożycie z nią swoje, miłość jaka je łączyła, od dzieciństwa, sławiła jej serce i cnoty, a w końcu rozpłakała się, rozrzewniła... i musiała zamilknąć łkając...
Hrabia milcząc słuchał z pokorą niemal... Nakoniec Fryczewska ochłonąwszy z żalu, nie odkładając sprawy o którą jej najwięcej chodziło — odezwała się do hrabiego.
— Poczciwa moja, święta Leosia, nie potrafiła podobno zrobić żadnego rozporządzenia — czy też — Bóg jeden wie co się z niem stało... Wszyscyśmy sądzili, że oddawna było podpisane.
Blisko osiemdziesiąt letnia, jestem teraz na łasce pana hrabiego... ale się nie trwożę. Choć żadnego nie mam prawa tu pozostać, nie może to być abyś mnie wyrzucił.
Hrabia Adalbert zarumienił się, zmięszał, pośpieszając zapewnić panią łowczynę, że niema się czego obawiać i może pozostać nie zmieniając trybu życia...
— Będę się za was modliła, panie hrabio — odpowiedziała ocierając oczy staruszka, a nasza święta Leonia z niebios ci za to pobłogosławi.
Hr. Adalbert uspokoiwszy tak Fryczewską, sam też uczuł się swobodniejszym i lżej odetchnął.
Łowczyna przypatrywała mu się, przysłuchiwała z ciekawością wielką i zdumieniem, że hrabia ten nic w sobie pańskiego nie miał.
— Pan graf — dodała po chwili, nie w jednej rzeczy potrzebować będziesz informacyj, pozwól-że abym ja stara, nad grobem stojąca, mogła mu nią służyć. Usta się moje nigdy fałszem nie splamiły — nieboszczka nie miała dla mnie tajemnic. Znałam jej interesa, myśli, intencje i co o ludziach otaczających ją trzymała.
Pani łowczyna też — wtrącił hrabia — najlepiej wiedzieć musisz czy ten testament, o którym ja tu ciągle słyszę, a który się dotąd nie znalazł... istniał w istocie?
Fryczewska popatrzyła na hrabiego, który mówił o tem z krwią bardzo zimną, zdawała się namyślać trochę, złożyła pończoszkę, skrzyżowała ręce na piersiach i poczęła powoli:
— Powiem hrabiemu najotwarciej to co wiem — nie mam potrzeby, ani pan chcesz abym co taiła. Lepiej zawsze prawdę wiedzieć całą.
Moja święta Leonia, jako my wszyscy starzy, o śmierci i co się z nią wiąże, mówić wiele nie lubiła, ja też unikałam drażliwej rozmowy... przez samą delikatność.
Ale przed laty — trzema, jeśli się nie mylę, jak dziś pamiętam, kazała się tu raz do mnie przynieść z krzesłem i z rozjaśnioną twarzą szepnęła mi — powtarzam co do słowa: Moja Fryczesiu, raz tedy, Bogu chwała, mogę być spokojną, testament zrobiony, los tych, którzy mi są drodzy, zapewniony. Zrobiłam com była powinna, co mogłam.
Cóżem na to odpowiedzieć miała? Zmilczałam, ona też zaraz potem na inny przedmiot zwróciła rozmowę. Z tego wnosić było można, że w istocie ostatnią wolę swoją spisała i zapewniła jej ważność, tymczasem...
Potrząsnęła głową staruszka.
— Któż to wie? — dodała — może tylko ponotowała sobie, a formalnie nic zrobionego nie było.
— Powinnyby się więc były wynaleźć notatki — wtrącił hrabia — a tu dotąd o żadnych nie słyszałem...
Fryczewską milcząc oczy otarła.
— Tak — dorzuciła odpocząwszy — rzecz niepojęta, ale taka była wola Boża, panie hrabio, abyśmy biedni wystawieni byli na próbę ciężką...
Hrabia, który zarówno to czul jak łowczyna, bo i dla niego było to próbą — westchnął.
Panna Felicja, która była świadkiem rozmowy, suwając się po pokoju, aby być pomocą ciotce — dołożyła z cicha, że wiele osób korzystając z tego, iż testamentu i notatek nie znaleziono, mogą rościć dziwaczne pretensje i naprzykrzać się hrabiemu — ale właśnie w tem łowczyna (i naturalnie ona też) może dać sumienne wskazówki co do usposobień nieboszczki.
— Nie znasz mnie panie hrabio — dołożyła Fryczewska z powagą wiekowi właściwą — stojąc nad grobem, fałszem ust nie zmażę, dowiesz się odemnie prawdy zawsze.
Hrabia Adalbert całą tą rozmową, widokiem staruszki, uczuł się poruszonym i zmieszanym razem... Dziękował łowczynie, zapewniając ją, że ze wskazówek nie omieszka korzystać.
Mówiono jeszcze trochę o Zakrzewie, o gospodarstwie, o domu, a w końcu nowy dziedzic tak pokornie i skromnie, jakby był oficjalistą, pożegnał staruszkę, przeprowadzony do sieni przez pannę Felicję, której próżno chciał tę grzeczność zbytnią wyperswadować.
Po wyjściu jego Fryczewską naprzód złożywszy ręce odmówiła pobożnie dziękczynną modlitewkę, a gdy panna Felicja powróciła i stanęła przed nią, oczyma dopytując o wrażenie jakie na niej hrabia uczynił — długo potrząsając tylko głową, na odpowiedź się zebrać nie mogła.
— Widziałam — odezwała się w końcu — widziałam dużo różnych hrabiów po świecie, ale takiego nigdy. Mniejsza o to — dodała — że mu z tym tytułem nie do twarzy, że zdaje się nie nawykły go nosić i jakby się wstydził, ale, co gorzej, ja o człowieku nie wiem jak się wyrazić. Zamknięty w sobie, tak że dobry czy zły jest, weredyk czy fałszywy — kto go wie?
Zawsze bywało na mnie każdy nowy człowiek robił impresję jakąś złą lub dobrą, choć mogłam się omylić — a teraz, czym zestarzała, czy ogłupiałam, czy to jest taka zagadka... hrabia, od którego los mój zależał — nie mogę powiedzieć, aby na mnie staruszce uczynił wrażenie. Tak dobrze nie wiem teraz kto on jest, jakbym go lata nie widziała.
Panna Felicja, której hrabiego milczące zachowanie się, coraz się mniej podobało, odparła łowczynie.
— Niema w tem nic dziwnego, moja dobrodziejko. Dla wszystkich on taką samą zagadką — ni z pierza ni z mięsa... kto go wie czem się w końca okaże!?
— Cicho, cicho — przerwała Fryczewska — przecież wypędzać nas ztąd nie myśli — to już dobrze... Za to pana Bogu dziękować...
— Byle słowa dotrzymał — szepnęła panna Felicja, poruszając ramionami.
Byłyby tę rozprawę o domniemanym charakterze hrabiego przeciągnęły zapewne, gdyby jedna z sierotek służebnych, których nieboszczka podkomorzyna utrzymywała z pół tuzina, nie przybiegła dać znać, że pani sędzina Pardwowska z córką przyjechała i — niepytając nikogo ulokowała się w oficynie, w której dawniej za życia podkomorzynej mieszkać była zwykła.
— Otóż masz! nie mówiłam! — wykrzyknęła panna Felicja kwaśno — zaczyna się procesja. Byłabym o zakład poszła, że Pardwowska, numer pierwszy, innych wyprzedzi.
Staruszka palce położyła na ustach, hamując w czas siostrzenicę, gdyż w progu już zapowiedziane panie się pokazały.
Przodem biegła nie szła, małemi kroczkami, niesłychanie chuda, mała i płaska, sucha, skóra tylko i kości — z żółtą twarzyczką trupiej główki — sama pani sędzina, z otwartemi szeroko rękami, przypadając do kolan staruszki.
Postać ta mówiła tak o sobie, że dość na nią spojrzeć było, aby się domyśleć charakteru. — Było to żywe srebro (tak ją zwano), które nigdy na chwilę, spokojnie się utrzymać nie mogło... Język jej nie spoczywał na chwilę...
Tuż za nią powolniejszym krokiem, zręczne, ładniuchne, świeże, pełne wdzięku młodocianego, z różową twarzyczką, przypominającą matkę, ale nieskończenie piękniejszą — postępowało uśmiechając się dziewczę strojne bardzo, pieszcząco wyelegantowane. Była to córeczka sędzinej, Emma, pospolicie zwana Musią.
Chociaż pokrewieństwa między matką a córką domyśleć się było bardzo łatwo — ostatnia czyniła wrażenie daleko milsze, sympatyczniejsze, miała w sobie coś dziewiczego, szczerego niemal dziecinnego.
Była to cudowna laleczka, na której wzrok z przyjemnością spoczywał i z trudnością się od niej mógł oderwać. Można się było domyślać, że gdziekolwiek się ona pokazała, musiała zdobywać serca i zawracać głowy.
— Otóż ja znowu u nóżek twoich, moja łowczyno — prędko cieniuchnym głosikiem znużonym zaczęła trzepotać matka, podchodząc do staruszki, która grzecznie, ale nieco zimno ją witała...
„Pod twoją obronę, uciekamy się” — dodała pokazując na stojącą tuż córkę, która, wedle zwyczaju i instrukcji sięgała po rękę łowczynej do pocałowania.
Hrabia — ten straszny hrabia nadjechał, słyszę, a testamentu jak niebyło tak niema...
Ależ to nie może być aby ten jeden jakiś obcy człek miał wszystko zagarnąć, a wszystkich z próżnemi puścić rękami! — Moja dobrodziejko — co to za człowiek! co on myśli!
Sędzina raz puściwszy kołowrotek wstrzymać go już nie mogła. Znano ją z tego. Pytała, i nieczekając odpowiedzi, coraz nowemi zarzucała zapytaniami. Łowczyna, nawykła zapewne do tego, czekała cierpliwie aż przejdzie burza.
Gdy naostatek Pardwowska na chwilę nie ucichała, Fryczewska powoli i cicho zaczęła.
— Hrabia tylko co wyszedł ztąd... Niemogę inaczej powiedzieć, tylko że się łagodnym zdaje i skromnym człowiekiem. Pańskiej powierzchowności nie ma... Lat średnich, nie tak już młody...
— Żonaty? — wtrąciła pośpiesznie sędzina.
— Powiadają, że nie — z nieznacznym uśmieszkiem odpowiedziała Fryczewska.
Sędzina zmęczona przysiadła, niesłysząc jak panna Felicja w nawiasie dodała.
— Nie żonaty, ale ma pudla faworyta!!
Dowcipu tego nikt nie ocenił...
— Moja łowczyno, dobrodziejko, łaskawczyni, — ciągnęła dalej sędzina, której siły powróciły — mów, zlituj się! Goreję z ciekawości. Co słychać? co mówią? Z kim się widział? Poznał się już z proboszczem, był tu kto z sąsiadów?
Musia roztargniona tym czasem po pokoju oczkami biegała, dla niej hrabia zdawał się dosyć obojętnym.
Fryczewska uśmiechała się.
— Moja sędzino — rzekła — nie pytaj mnie o nic, jak tak jak nic nie wiem. Choroba mnie przykuwa do krzesła; a zdaje mi się że i Felisia i drudzy co hrabiego widują, nie wiele więcej nademnie powiedzieć mogą. Nie łatwy do poznania!!...
— Jąkto? nawet panna Felicja? — odwracając się ku niej zawołała chuda pani — panna Felicja, która ma wzrok tak trafny?
— Oh! — ruszając ramionami odpowiedziała zagadnięta. — Ja też mało widziałam tego pana... ale pudel bardzo ładny.
Wzmianka o pudlu zmięszała sędzinę, która zamilkła, poruszając się tylko niespokojnie na siedzeniu...
Westchnęła.
— Przyznam się łowczynie, dobrodziejce — rzekła — że jechałam tu w nadziei, iż znajdę położenie trochę wyjaśnione.
Ulokowałam się w oficynie na dawnej kwaterze. — Mój Boże! co za wspomnienie — o małom się nie rozpłakała... Ja, tutaj — jak gość, jak obca!! — ach! to okropne.
Rękę przyłożyła do serca.
Gdy się to działo w apartamencie pani Fryczewskiej, kamerdyner Sokalski ciągle będący na czujnej straży, zobaczył zaraz przybywających gości, i niezwłocznie postarał się o nich dostać języka... Wiedział już kto była sędzina, słyszał o pannie sędziance, łaski jakie ładne dziewczę miało u nieboszczki były mu wiadome... i — wiele innych drobnych szczegółów...
Hrabia Adalbert zobaczył także z okna, iż ktoś się w oficynie rozlokował — i bardzo go to zakłopotało... Tak go wiele zawsze kosztowało nowe robić znajomości, tak trudno mu się było przejednać z tem położeniem, które mu spokoju nie dawało...
Przychodzący z doniesieniem Sokalski został mocno zatrwożonym...
Tarł ręce chodząc po pokoju, a Parol odczuwając jego troski, cicho stąpał za nim, spoglądając mu oczy.
Nastąpiła godzina obiadowa...
— Co tu robić? odezwał się hrabia — obiad? — Prosić na obiad czy nie? Sokalski dumał.
— Ale pan hrabia oficjalnie o tych damach nie jesteś zawiadomiony — rzekł po namyśle... Poszły one naprzód do Fryczewskiej — może sobie u niej jeść będą.
No — dziś to się jakoś obejdzie, ale później — rzecz naturalna, hrabia je przyjmować musisz...
— I co — zapytał Adalbert — co?
Zamilkł trochę...
— Naturalnie, że nie przybyły darmo... będą czegoś żądać — mówił dalej, a ja nie wiem co dać!!
Miłe położenie, panie Sokalski — nieprawdaż? A hr. Albin nie dozwala mi się cofnąć...
Zatarł włosy biedny i chodził po pokoju.
— Radź mi, mruknął — boję się strzelić bąka, bom do takich ceregielów nie przywykł — i okrutnie już jestem zmęczony. Gdyby nie Albin — ba!
Machnął ręką nie dokończywszy.
Kamerdyner litościwie i protekcjonalnie jakoś spoglądał na tego pana, który był pod jego dozorem. Bawił się łańcuszkiem od zegarka i przestępował z nogi na nogę...
— Cierpliwości — rzekł, panie hrabio — cierpliwości. Wszystko się to jakoś musi rozwiązać, zawsze z pożytkiem dla pana. Nawet gdyby się ten przeklęty testament znalazł, coś otrzyma hrabia...
— Daj mi z tem pokój! — oburzył się Adalbert.
Ja niczego nie pragnę, tylko spokojnego powrotu do dworku.
Myślisz, że grosza łaknę? ciągnął dalej — mnie on na co? Dla mnie i dla Parola to co miałem starczyło. Jeść ani pić nie lubię, ambicji nie mam za trzy grosze, a na kobiety nie patrzę już.
Schylił się do pudla. — Prawda Parol.
Pies nawykły do odpowiadania, szczeknął wesoło. Sokalski trochę niecierpliwie ramionami poruszył.
Przybycie gości, zapowiedź nowych znajomości i ceremonjalnych przyjęć, musiały mocno hr. Adalberta poruszyć, gdyż mruczał ciągle.
— Wszystko to mi się na nic nie zdało — a męczy! Cichy kąt, regularne życie, to wszystko, czego ja potrzebuję, a tu muszę tańczyć jak te lalki na postronku, które dzieciom pokazują...
Sokalski uznał właściwem powagą swą skarcić ten wybuch pana hrabiego.
— Co to pan mówi? rzekł — do czego się to zdało? Pan hrabia wie, że tu trzeba dotrwać do jakiegoś końca. Więc po co narzekać daremnie...
Kamerdyner dodał nareszcie.
— Zobaczysz pan, zwolna, zwolna, zmienisz gusta, nawykniesz do lepszego bytu — zgodzisz się z przeznaczeniem.
— Nie głupim!! zamruczał hrabia — oho! Piękniebym wyszedł! Zacząć żyć po pańsku, a gdy się testament znajdzie — retro do dziury, gdzieby już nic nie smakowało!!
Sokalski się uśmiechnął.
— Nie bój się pan — rzekł — testament ten znaleźć się na żaden sposób nie może. Kto miał interes go podchwycić, ten go trzymać będzie...
Przybity i nieszczęśliwy hrabia, znowu z pudlem po pokoju przechadzać się zaczął. Myślał o obiedzie, obawiał się gości.
— Sokalsiu, serce moje — rzekł czule zwracając się ku niemu. Nie zapraszaj ich do stołu... Niech sobie jedzą u Fryczewskiej... albo sami... Ja... ignorować będę dopóki można... mogę być niezdrów? mogę mieć ból głowy? migrenę?...
A! mam już Zakrzewa — dopóty!!
Ponieważ Sokalski nie odpowiadał, ośmieliło go to mówić dalej.
— Proszę cię — do gości? codzień się ogolić potrzeba!! Patrzajże... codzień najnowszy surdut... a...
Co to mówić!! Sto razy mi w Brodnicy lepiej było... Tam ja do gołębi i kur ani o stroju, ani o występowaniu myśleć nie potrzebowałem... Dnie płynęły tak cicho, tak jednostajnie...
Kamerdyner począł się już śmiać na dobre...
— Gołębie i kury możesz sobie hrabia tu zaprowadzić — rzekł — jeżeli mu to do szczęścia potrzebne.
Adalbert stanął jakby uderzony tą myślą.
— Ba! — odparł — takich jak moje gołębi i kur... o takie nie łatwo. Pan Sokalski się na tem nie znasz... Takich czarnych łapatych i białych pawiaków nie łatwo gdzie zobaczyć...
To mówiąc spojrzał na Sokalskiego, zobaczył uśmiech na jego ustach, zawstydził się sam swej naiwności, spuścił oczy jak dziecko i zamilkł. Kamerdyner nie drażniąc go już, wyszedł po cichu, wydać rozkazy co do obiadu.
U pani Fryczewskiej siedziała jeszcze ciągle sędzina, ale miała zapewne coś z nią do pomówienia na cztery oczy, bo zwróciwszy się do Musi, szepnęła jej słówko na ucho, a dziewczę pierzchnęło natychmiast, niezmiernie uradowane z danej swobody...
Sędzina z córką tak często i tak zawsze długo tu przebywały, że Zakrzew i wszystkie jego kątki znały jak dom własny. Musia tęskniła pewnie za pięknym i w całym wiosennym blasku i rozkwicie stojącym ogrodem, bo wprost z ganeczku zamiast do oficyny, wbiegła na ścieżynkę, do szpalerów wiodącą...
Wiek szczęśliwy nie dozwalał jej być smutną, chociaż ten powrót do miejsc dawniej tak dobrze znanych, dziś obcych, mógłby ją był zachmurzyć... Podskakując jak ptaszę, dostała się w ciemną ulicę.
Kilkanaście zaledwie kroków postąpiła, gdy, jakby na zawołanie, ukazał się Ewaryst Rzęcki... Wybiegł z bocznej uliczki, w której czatować musiał. Twarz miał rozpromienioną, usta uśmiechnięte, mówić nie mógł ze wzruszenia, ale obie ręce ku Musi wyciągnąwszy, nim się zbliżyła, przyklęknął.
— Na miłość Boga! co pan robisz! Nuż kto zobaczy! Wstawajże natychmiast... Jak było można tak obcesowo...
Chciała mu czynić wymówki, ale na ustach jej zamarły, uśmiechnęła się łagodnie, pan Ewaryst rękę jej pochwycił i całował — całował.
Dziewczę wyrywało ją słabo...
— A! nareszcie widzę pannę Emmę — zawołał Rzęcki — o! mój Boże, jak długie wieki czekać było na to potrzeba...
— Nie wiem czy pan bardzo tęsknić mogłeś — przerwała Musia — miałeś dosyć do myślenia...
— A! prawda, kłopotów było i jest nie mało, ale co mnie one wszystkie obchodzą... — rzekł Rzęcki — kiedy myślą o pannie Emmie.
Musia wejrzeniem sympatycznem odpowiedziała tylko, szli powoli dalej ulicą.
— Widziałeś pan tego hrabiego? — zapytała.
— Kilka razy — począł Rzęcki, nie odwracając już od niej wejrzenia — zawoływał mnie do siebie, rozmawiał, wypytywał. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko że był dosyć uprzejmy... ale na to wiele rachować nie można. Ze wszystkimi jest tak samo...
— Cóż to za człowiek? — spytała Musia.
— Nieumiem pani powiedzieć — cicho szepnął Rzęcki. — Grzeczny, łagodny, nieśmiały prawie, ale ludzie tu wszyscy twierdzą, że temu obejściu się łagodnemu i pozornej dobroci jego wierzyć nie trzeba...
— Dla czego?
Ewaryst nie odpowiedział...
— Na długo tu panie? rzekł po chwili.
— Niewiem, niewiem — poczęła Musia. — Mama powiada, że siedzieć będzie dopóki nas nie wypędzą... dopóki coś tam nie wyrobi... bo miała obietnice i zapewnienie od nieboszczki... Ja się gniewać nie będę — szczebiotała dalej — jeśli w Zakrzewia posiedziemy...
A! żebyś pan wiedział, jak mi po nim tęskno było...
— Po Zakrzewie? Spytał Rzęcki. Musia się trochę nasrożyła.
— Po ogrodzie, po domu, po tem życiu tak miłem, jakie tu pędziłyśmy! nieboszczka babcia mnie tak kochała — mówiła Musia. — Było nam tu dobrze...
— A, panno Emmo — rzekł Ewaryst — na tych co kochają nigdy pani zbywać nie będzie... Nie jedna podkomorzyna tu tak ją kochała...
Musia się obejrzała niespokojnie, po za szpalerem szelest jakiś słychać było...
Zawróciła się ku pałacowi...
— Muszę iść do oficyny — rzekła — tam już mama niespokojna gotowa czekać na mnie... A gdy nas kto razem zobaczy...
— To co? — odparł Ewaryst żywo — przecież nie grzechem jest, że ja panią spotkałem i przywitałem...
Musia mu pogroziła... Szli teraz, wymknąwszy się ze szpaleru, pomiędzy klombami ku oficynie. Była to taż sama, w której końcu mieszkał Rzęcki.
Rozmowa cichszą się stała i poufalszą. Musia nie śpieszyła bardzo; oglądała się bojaźliwie niekiedy, czy ich kto nie podpatruje, ale nie widać było dokoła nikogo...
Ewaryst odprowadził ją tak do samych drzwi, skinęli sobie poufale głowami i Rzęcki cofnął się szybko...
W dali widać było z po za szpaleru wyglądającego Leszczyca, który natychmiast skrył się w gęstwinie ogrodowej.
Musia zastała już matkę, która się ubierała, w nadziei może, iż hrabiego wkrótce zobaczy.
— Gdzieżeś ty była? — spytała ją żywo. — Zmiłuj się, włosy trzeba zapleść jeszcze, sukienkę przygotować... a ty...
— Mamciu nie gderz — przerwało całując ją dziewczę — wybiegłam do ogrodu... tylko powąchać...
— Nie spotkałaś nikogo? podejrzliwie dodała sędzina. Musia się zarumieniła.
— Tu... już pod oficyną...
— Przysięgnę, że Rzęckiego — wtrąciła niecierpliwie matka. — A! ten nieznośny Rzęcki.
Musia zagryzła usteczka...
— Mamciu! — szepnęła — ty wiesz, że on dla mnie jest znośny...
— A ja dla tego właśnie go nielubię — mówiła szybko matka. — Jak on śmie, ten gołysz, oficjalista, podrzutek jakiś...
— Mamo! — przerwało gwałtownie dziewczę, któremu łzy w oczach stanęły — mamo... ani słowa więcej...
Sędzina spojrzała na córkę bystro, i ręce załamała.
W przestanku milczenia, lekkie pukanie do drzwi pierwszego pokoju słyszeć się dało. Sędzina szybko narzuciła wielką chustkę na ramiona, bo nie była jeszcze ubraną i wyszła...
— Kto tam?
Uchyliły się drzwi. Ubrany staranniej niż zwykle, z włosami przyczesanemi, ale tak brzydki i odrażający jak zawsze, pokazał się ze skrzywioną do uśmiechu twarzą, Leszczyc.
Sędzina nieznacznie skrzywiła się, zobaczywszy go, ale natychmiast uśmieszek zastąpił jej kwaśną minę.
— A! to pan... ale my się ubieramy... przepraszam bardzo...
Nie zważając na to ostrzeżenie wsunął się Leszczyc i zbliżył do ucałowania ręki, której końce z pod chustki musiała dla niego dobyć sędzina choć niechętnie.
— Chciałem tylko panią dobrodziejkę przywitać — odezwał się łowczy, prostując i poprawiając kołnierzyki, a oczyma szukając w pokoju panny sędzianki. — Chciałem złożyć atencję i oświadczyć, że z naszym nowym dziedzicem, chwalić pana Boga... mam już dobrą znajomość — może lepszą jak inni tutaj — no i naturalnie, jeżeli będę mógł służyć czem...
Sędzina bystro spojrzała na niego, twarz jej przybrała wyraz łagodniejszy.
— Naprawdę, potrafiłeś się zbliżyć do niego? — zapytała.
Leszczyc tylko głową potwierdził co mówił i szepnął ciszej:
— Niech pani sędzina wierzy mi... ja go wprzódy znałem niż ktokolwiekbądż... Długoby o tem było mówić, aby wytłumaczyć... I dodam tylko, że komu zechcę pomódz to potrafię, a komu szkodzić także — i dam rady!.. Ale o tem potem, jeśli pani się ubiera... Życzę tylko ostrożnie stąpać... a nikomu nie ufać tylko tym co dawno pani dowiedli, że jej życzą dobrze...
To mówiąc raz jeszcze pocałował w rękę sędzinę trochę zmięszaną i zakręciwszy się — wyszedł.
— Zabiegasz ty, gagatku — mówił do siebie — potrafię też i ja, zobaczymy kto z nas prędzej do mety dobieży.
Będę miał dziewczynę czy nie, ale i tobie jej nie dam! możesz być pewnym, choćby przyszło kryminał popełnić!
Uderzył się w piersi i wolnym krokiem szedł dalej przez ogród ku oficynie.
— Wiem, że ja dla sędzinej zamałą rybą jestem, a panienka woli tego pasternaka niż mnie, ale na to wszystko rada jest. Bezemnie one tu nic nie zrobią... Hrabia się mnie dopytuje, będę wiedział co i jak mu powiedzieć. Sokalski u niego prawa ręka, a on też nie stąpi aby mnie nie pytał!
Uśmiechnął się sam do siebie.
— Albo ona się mnie dostanie, albo Rzęckiego djabli wezmą. Ani mnie, ani tobie! Niedoczekanie jego, żeby mnie ten gołowąs wyprzedził i ubiegł.
I z głową podniesioną wszedł na galerję basztową, nucąc piosenkę.




Zaledwie pani sędzina Pardwowska z córką miały czas się przebrać w oficynie, gdy stary koczyk, powiązany sznurkami przy resorach i mocno już zębami czasu nadwerężony, wtoczył się na dziedziniec. Wychudłe konięta w uprzęży biednej ledwie go wlokły. Z tyłu na tłumoku garbatym trzymała się jak mogła służąca, chwytając za rzemyki do budy przytwierdzone. Przy woźnicy stary sługa w długim surducie szarym, mocno wynoszonym, zajmował miejsce niewygodne na wąskim koziołku.
Wewnątrz powozu widać było twarz kobiecą, osłoniętą szczelnie woalikiem zielonym, a obok niej głowę wyrostka w studenckiej czapeczce.
— A co! nie mówiłam! — powtórzyła stojąca w oknie znowu panna Felicja — a co! procesja się rozpoczęła. Mamy już pytel, tę sędzinę z córką, a oto skrzypiące koło, które piszczy wiecznie, Trocka z Pardwowskich, Osmólskich tylko co nie widać. Będziemy ich tu mieli wszystkich.
Nie omieszkała Trocka zabrać Jaśka, aby bajki Krasickiego deklamował.
Fryczewska, zanurzona w fotelu, z oczyma spuszczonemi na pończochę, obojętnem głowy poruszeniem odpowiedziała.
Koczyk zataczał się przed oficynę.
Stary sługa poszedł naprzód na zwiady o dawną kwaterę swej pani, a znalazłszy ją zajętą, powrócił z flegmą do powozu, z którego Trocka nie wysiadała. Nastąpiła narada, nowa instrukcja, poszukiwanie pomieszczenia i po kwadransie oczekiwania wysiadła jejmość w zielonym woalu, za nią studencik... i znikli w oficynie.
Sokalski, który z filozoficzną rezygnacją patrzył z ganku pałacowego na przybywających, uśmiechał się ze wzgardą i politowaniem.
Hrabia wyjrzał oknem także i ręce załamywał.
— Parol... czy my tu wytrzymamy? — szepnął do psa, który go polizał po ręku. A — Parolu mój — nasze dobre czasy minęły! Przy gościach tych nawet, nie wiem czy wejść będziesz mógł do salonu, zanudzisz się biedny, a za kuchcików nie ręczyć, żeby ci jakiego figla nie spłatali.
Pies, jakby chciał pana pocieszyć, wesoło mruknął i poskoczył.
W duszy Adalbert przeklinał hr. Albina.
Tymczasem godzina obiadowa się zbliżyła, Sokalski nawykły do regularnego pańskiego życia u hr. Albina, spoglądał na złoty zegarek, który dobył z kieszonki, gdy wcale niespodzianie piękny, świeży, jaskrawo wylakierowany powóz otwarty, zaprzężony czterema rosłemi końmi, których by i w stolicy nie trzeba się wstydzić, ze służbą w liberji z akselbantami, ku gankowi pałacowemu zawrócił.
W pośrodku siedział rozparty, pięknej twarzy mężczyzna już nie młody, z miną wielkiego pana — spoglądający przez złote okulary na pałac Zakrzewski.
Powóz przy klaskaniu okrutnem z bata, zatoczył się wprost przed kolumny.
Sokalski spojrzał na siebie czy dosyć przyzwoicie wyglądał, by hrabiemu wstydu nie zrobić i postąpił kilka kroków naprzód dla przyjęcia gościa.
Jeden rzut oka przekonał go, że miał do czynienia nie z prawdziwym arystokratą pierwszej próby, ale z wiejskim okazem arystokracji, która się wysilała na to, aby o sobie wielkie rozumienie natchnęła...
Siedzący w powozie pan, podniósł się nieco, dobył pugilaresiku z kieszeni, wysunął z niego kartę wizytową i pochyliwszy się, nic nie mówiąc, wręczył ją kamerdynerowi.
Na karcie u góry wielkich rozmiarów stał w paludamencie, z mitrą książęcą herb źle narysowany, a niżej napis:

Heliodor książę.....

Sokalski wiedział już o księciu mieszkającym w Sokołowie, o miedzę od Zakrzewa i słyszał, że był ścisłemi stosunkami z podkomorzyną związany. Mówiono mu też, że chlubiący się dostojnością swą i rodem książę, był zresztą prostodusznym, dobrym i nie do wielkiego świata wychowanym człowiekiem. Dlatego wolał swe księstwo na wsi dźwigać, niż się z niem produkować po stołecznych salonach.
Z tego co słyszał kamerdyner nie było się co j. ks. mości obawiać nawet nieśmiałemu hr. Adalbertowi.
Nie wątpiąc o przyjęciu sąsiada, Sokalski wprowadził księcia do salonu, a sam z biletem poszedł do hrabiego.
— Pan hrabia dziś trochę niedysponowany — rzekł uprzedzając milczącego księcia, który się w zwierciadle przeglądał i kamizelkę obciągał — ale wkrótce służyć będzie.
Książę w pięknie ułożonej pozie, jakby do portretu siedział, zajął fotel przy kanapie. Zdawało się z ust lekko się poruszających, że zawczasu gotował mozolnie obmyślany kompliment, którym chciał powitać nowego sąsiada.
Między innemi spostrzeżeniami jakie uczynił Sokalski było i to, że książę mimo stosunkowo rannej godziny, frak miał na sobie; potwierdziło go to w przekonaniu, że z wieśniakiem miał do czynienia.
Hrabiego Adalberta zastał w rozpaczliwym niemal stanie, przerażonego tą wizytą. Widział przez okno ekwipaż i liberję.
— Boże mój! — zawołał zobaczywszy Sokalskiego w progu — któż to znowu? Czego on chce? co ja z nim będę gadał! A! to nasłanie! a to kara Boża!
— Ale, słowo daję, nie ma nic strasznego — obojętnie rzekł Sokalski, to taki książę jak pan jesteś hrabia — wiejski sobie i nie straszny. Nie masz się co pan obawiać, tylko trzeba występować śmiało. Wszystko weźmie za dobrą monetę.
— Pewnie? — zapytał nieco uspokojony Adalbert.
— Wierz mi pan... ja nigdy nie zwodzę... śmiało tylko — dodał Sokalski.
Pomrukując dał sobie włożyć nowszy surdut hrabia. Parolowi przykazał zostać w sypialni u łóżka, co mu było nie do smaku — i zmięszany wyszedł do salonu. Sokalski go, jak pod szupasem prowadził. Nie było rady.
W istocie ten książę Heliodor, który dla tytułu czuł się obowiązanym występować zawsze, jakby otoczony paludamentem — był cokolwiek próżny, trochę śmielszy, ale w gruncie dobre człeczysko.
Oszczędny, gospodarny — miał tylko tę jedną chorobę swego księstwa i krwi wielkiej, którą w sobie szanował, a ta mu nieraz ciążyła. Mało co wykształcony, bo szkół nawet niedokończył, gdy majątek obejmował — pozostał na wsi, bo mu tu księstwo było dźwigać łatwiej i mniej kosztowniej.
Nie żonaty — bo mu się jakoś nie udało ożenić po myśli — prowadził życie spokojne i jednostajne. Szlachta go Jaśnie Oświeconym tytułowała... było mu na tem dosyć.
Nadchodzącego skromnego hrabiego Adalberta, książę powitał szumną, na pamięć wyuczoną przemową, w której weneracją swą dla nieboszczki wyraziwszy, oświadczał, że się czuł w obowiązku spadkobiercy złożyć uszanowanie i t. d.
Hrabia wybełkotał jąkając się podziękowanie, zapewniając, że samby był służył pierwszy, gdyby nie rozmaite okoliczności...
Chociaż nie do rzeczy, książę mówił dużo, głośno, z pewną prozosepcją, z mimiką, z łatwością wielką, przerywając sobie — dla namysłu — to śmiechem, to kaszlem... chciał w tem wprawę okazać i rozmowa oszczędnie podsycana przez hrabiego, jako tako się potoczyła.
Główną jej treścią był nekrolog i wspomnienia zmarłej pani. Rozpływał się z pochwałami dla niej książę. Cieszył się potem z tego, iż Zakrzew, zamiast popaść w jakieś ręce niepewne... dostojnej rodzinie hrabiów Widawów przyszedł... W drzewie genealogicznem księcia dwakroć stały hrabianki tego imienia. To, obyczajem arystokratycznym upoważniało do zwania się kuzynami...
Hr Adalbert potniał, kłaniał się, dziękował i siedział jak na mękach.
Po półgodzinnej konwersacji, chociaż hrabia przez grzeczność usiłował gościa zatrzymać na obiad, — książę stanowczo oświadczył, że natrętnym być nie chce, powracać musi, a wstąpił tylko po drodze.
Zabierał się już żegnać i hrabia oddychał, gdy drzwi salonu z trzaskiem się otworzyły i — przebojem prawie wpadła wystrojona sędzina Pardwowska z córką.
Wielkim a niskim, pełnym uszanowania dygiem powitawszy naprzód hrabiego — zwróciła się uśmiechając się do księcia — i — in medias res od razu wkroczyła — wołając.
— Skorzystałam z bytności księcia Heljodora, który mnie tu spotykał ciągle przy nieboszczce podkomorzynie, aby on był łaskaw mnie panu hrabiemu przedstawić i poświadczyć jakie miejsce u jej boku i w jej sercu zajmowałam...
Książę, który już się był pożegnał, zamruczał tylko coś niewyraźnego, wielce zakłopotany i natychmiast się ku drzwiom zrejterował, a że hrabia go przeprowadzać musiał — została wiec Pardwowska z córką wśród salonu — w dosyć nieprzykładnem położeniu.
Mówiliśmy, że i ona i córka były już ustrojone tak, jak, jak do przedstawienia się hrabiemu uznały za właściwe...
Musia szczególniej, śliczna laleczka, pieszczotka matki, która wiedziała, że jest piękną, bo jej to sędzina codzień wielokroć powtarzała — i lubiła się stroić — wystąpiła świetnie i była w istocie w całym blasku rozkwitającego pączka — porywającego oczy. Jej wesołego humoru nic nie mogło zachmurzyć, hrabia nie wydał się bynajmniej strasznym, ale sędzina cała była z gniewu rozpłomieniona na księcia, który nie raczył ani chwilki poświęcić, dla polecenia jej hrabiemu. Stała jeszcze nadąsana wśród salonu, gdy gospodarz powrócił z sieni i grzecznie siedzieć ją poprosił.
Pardwowska ochłonąwszy nieco, zaczęła się dopiero przypatrywać hrabiemu, którego sobie wcale inaczej wyobrażała.
Wydał się jej takim jakimś prostym człowiekiem tak pospolitą kreaturą, iż wszystko to, z czem przygotowaną była wystąpić przed nim, wydało się jej teraz niestosownem. Puściła więc językowi wodze — na zgubne imie.
— Niech się pan hrabia nie dziwi i nie gniewa — rzekła, że my go tu tak napadamy. Popsuło nas serce podkomorzynej, która była dobrodziejką dla całej rodziny — a my się do najbliższej liczymy.
Tu Pardwowska szybko bardzo wyrecytowała genealogję całą, z której hrabia nic a nic nie pochwycił.
— Byliśmy niegdyś bardzo zamożni — dodała — nieszczęśliwy skład okoliczności...
Tu nastąpiła powieść historyczna o wielkości i upadku Pardwowskich, na których się losy spiknęły.
Musia tymczasem pięknemi oczkami, a właściwą sobie odwagą, przypatrywała się bardzo natarczywie hrabiemu, zajętemu słuchaniem pilnem opowiadania. Nie spostrzegła też, gdy niedomkniętemi drzwiami salonu, skradając się pomalutku, jak winowajca, który zna, iż się dopuszcza przestępstwa, a oprzeć mu się nie może — Parol wysunąwszy się z sypialni i zatęskniwszy za panem — podszedł i zbliżył się do towarzystwa.
Do charakterystyki Parola dodać należy, iż miał talenta, z któremi jednak rzadko się kiedy popisywał. Naówczas tylko, gdy się czuł wielce winnym, gdy usiłował przebłagać swego pana, albo bardzo mu przypodobać, uciekał się do tych sztuk, których go w dzieciństwie uczono. Parol służył, jak prosty szpic, aportował, zdejmował czapki, przeskakiwał przez kije...
Groźny wzrok hrabiego, strwożył go tak, że przyplusnął do ziemi pokorny. Musia, która go zobaczyła a wszystkie stworzenia lubiła bardzo i dziecinnie się bawiła z niemi, uśmiechnęła się do psa i wyciągnęła ku niemu rączkę, jakby go brała w obronę. Parol rad, że znalazł w niej sprzymierzeńca, podniósł się z podłogi, zwrócił ku niej i usiadłszy na dwóch łapach — począł służyć.
To wywołało uśmiech na ustach hrabiego i usposobiło go nadzwyczaj korzystnie dla Musi, gdyż instynkt psa uważał za nieomylny. Sędzina zmuszoną była przerwać opowiadanie, a córka w głos się śmiać zaczęła...
Hrabia z początku chciał Parola za drzwi wyprowadzić i skarcić, ale Musia prosić za nim zaczęła. Parol wesoło zaszczekał czując, że mu w pomoc przychodzą i pozostał.
Epizod ten, który nie był bez wpływu na stosunki przyszłe nowego dziedzica z Pardwowskiemi, chociaż na chwilę powódź słów płynących z ust sędzinej powstrzymał, nie zdołał jednak zamknąć jej ust, dopóki wszystkiego co miała na sercu nie wylała.
Łatwym był do wyciągnięcia wniosek, iż przybywała do spadkobiercy, aby on choć w części wolę nieboszczki spełnił i Musie wyposażył a sędzinie dopomógł.
Nie możemy ręczyć za to, że hrabia wszystko słyszał i rozumiał, daleko bowiem żywiej obchodziły go zawiązujące się przyjazne stosunki pomiędzy Musią a Parolem, niż wszystko co jaknajdobitniej wygłaszała sędzina.
Gdy nareszcie zakaszlała się ze zmęczenia, a na hrabiego przypadła kolej dać jakąś odpowiedź, zdobył się tylko na to, że wcale jeszcze nie miał czasu w położeniu i interesach się rozpatrzeć, a zatem prosi o cierpliwość, ręcząc, iż starać się będzie o ile możności spełnić wolę podkomorzynej.
Formuły tej nie był hrabia autorem — nauczył go Sokalski nieustannie mu ją powtarzając, ażeby tem zbywał natrętów.
Sędzinę, gdy raz mówić zaczęła, niełatwo było powstrzymać, zabrała głos znowu, wykaszlawszy się. Dosyć niezręcznie wpadła na przedmiot drażliwy, na inne osoby rodziny, o których starała się po swojemu hrabiego uprzedzić, przypinając im łatki nieznacznie. Ciągnęło się to zbyt długo, hrabia kręcił się na siedzeniu. Musia też była znudzona, chociaż jej czas ten posłużył do zrobienia bliższej znajomości z Parolem, który, bez wstrętu łapę jej podawał.
Hrabia nie wiedział już jak radzić sobie, gdy czuwający nad nim Sokalski wsunął się do salonu, i z wielkiem uszanowaniem, półgłosem przypomniał mu, że czas było — wziąć lekarstwo.
Tym sposobem usiłował go wybawić od sędzinej, która pytlowała ciągle, ale wystąpienie kamerdynera zmusiło ją przerwać opowiadanie. Ofiarowała się sama jeść tego dnia obiad u Fryczewskiej.
Tak tedy jeden akt męczeństwa biednego hrabiego zakończył się szczęśliwie, ale gdy się ruszyli i wstawali, drzwi się otwarły niespodzianie i pani Trocka weszła z synem. Osoba wymuszenie poważna, z resztkami piękności, zeszpeconej nielitościwym trądem — dumnego i kwaśnego wyrazu.
Strój jej i syna ubogi, mówił o położeniu w jakiem się znajdować musiała. Duma w postawie, wejrzeniu, w ruchach śmiesznie majestatycznych, odbijała tem wyraziściej przy tych oznakach niedostatku. Zobaczywszy ją Pardwowska, która już miała odchodzić, zatrzymała się nieco, a Trocka tymczasem w krótkich niewielu słowach się zaprezentowała, jako najbliższa krewna nieboszczki podkomorzynej, synka polecając łaskawemu kuzynowi.
Chłopak zbliżył się do ucałowania ręki, której hrabia podać się wzdragał, a Parol też był temu przeciwny. Zwiastowało się przykre położenie znowu, od którego sędzina starała się wybawić hrabiego.
— Pan hrabia chory i bierze lekarstwo — odezwała się poufnie do Trockiej — więc niech kuzynka na później rozmowę odłoży. Właśnie i ja miałam z tego powodu odejść, to może razem, byśmy poszły do pani łowczynej.
Ponieważ hrabia Adalbert nie zaprotestował przeciwko temu — pani Trockiej, już i tak nadąsanej że ją sędzina uprzedziła, nie pozostawało nic nad cofnięcie się tymczasowe — ale z zaciśniętych ust i pomarszczonego czoła widać było jak okrutnie miała za złe Pardwowskiej tę interwencję.
Wyszły więc obie razem, a hrabia jak student od lekcji wyswobodzony pobiegł do swego pokoju, poprzedzany przez szczekającego wesoło Parola.
W chwilę potem zastał go tu Sokalski, chodzącego wielkiemi krokami, mruczącego pod nosem i walczącego z sobą. Wzburzony był i poruszony... Dwie jejmoście przybyłe wyczerpały cierpliwości ostatek...
— Panie Sokalski — zawołał ręce wyciągając — zlituj się! Ja temu nie wydołam! To nad moje siły... Gotówem dać komu pełnomocnictwo, niech robi co chce, niech się dzielą spadkiem, a mnie zostawią w spokoju!... Panie Sokalski, napiszę do Albina...
Ręce rozpostarł błagająco...
— Nie, nie, słowo daję, ja mogę sfiksować... Coraz nowe figury! Tchnąć mi nie dadzą, a to jeszcze nie koniec...
Sokalski słuchał cierpliwie, jakby był przygotowanym na to.
— Bądźże hrabia spokojnym — rzekł — nie bierz tak do serca i ludzi i rzeczy... Przecież jesteś panem swojej woli, robisz co chcesz, możesz gości przyjmować lub nie... Zamknąć się, życie uregulować jak się podoba. Hrabia zestarzałeś w tym spokojnym dworku nie obeznawszy się z życiem. Wielkie nieszczęście!...
Ruszył ramionami kamerdyner.
— Tylko dla familji pamiętać trzeba, aby się nie skompromitować.
— Jak? — zapytał ostygając hrabia.
— Postępując w sposób, który nie przystał pańskiemu imieniu i hrabstwu — dodał Sokalski. — Dziwakiem wolno być i hrabiemu, ale godność trzeba zachować... Hrabia Albin wielokroć mi to powtarzał.
Westchnął ciężko Adalbert, twarz mu się zasępiła, skrzywiła, ale z Sokalskim do walki występować nie mógł. Uznawał jego wyższość nad sobą.
— Bóg zapłać, panie Sokalski — rzekł — żeś mnie zrobił chorym. Każ mi dać cokolwiek jeść tu do pokoju, poprostu serwetką przykryć, bez żadnych przyborów... No... i dla Parola...
Ostatnie wyrazy dołożył nieśmiało i cicho.
— Otóż widzi hrabia — odezwał się z powagą mentor-kamerdyner — serwetką nakryć, talerz zupy przynieść, to dobre dla mnie... Hrabiemu muszą nakryć ze wszystkiemi szykanami i wazką srebrną podkomorzynej, na srebrnej tacce podadzą. Lokaje przyjdą posługiwać, ja nadzorować, inaczej byłbyś hrabia skompromitowanym, a i ja w dodatku...
Ja urządzę wszystko jak się należy.
Tak dokończywszy Sokalski wyszedł, nie czekając odpowiedzi. Hrabia usiadł zrezygnowany, twarz mu się rozjaśniła... Parol położył mu głowę na kolanie.
Sokalskiego nauka trafiła do przekonania. Postanowił nie brać nazbyt do serca utrapień, jakie go spotykały, szukać rozrywki i pewnego modus vivendi, resztę zostawująć losowi.
Obiad przyniesiony zjadł z apetytem człowieka, który nawykł oddawna głód bezmyślnie zaspakajać...
Gdy słudzy odeszli, zbliżył się do Sokalskiego swobodniejszy.
— Mój dobrodzieju — szepnął — zatem hasło, że ja jestem chory, ale to nie przeszkadza, żebym sobie powoli się po ogrodzie przechadzał...
Kamerdyner się skłonił...
W pół godziny potem, gdy z kolei Sokalski zasiadał do obiadu, hrabia wymknął się bocznemi drzwiami z Parolem, któremu zalecił sprawowanie się cicho i kazał mu iść — przy nodze.
W wielkim ogrodzie pusto było — i cicho... aż miło...
Oddychał piersią całą.
Ogród, park razem, z oranżerjami, ananasarnią, inspektami, trejbhauzami był dla mego zanadto pyszny i pański, ale nic nie zmuszało się trzymać w jego granicach.
Przerznąwszy się więc wzdłuż niego trafił ze ścieżką na jakąś furtkę za wałami, otworzył ją i znalazł się po za obrębem dworu, w polu na drodze, która tędy prowadziła do folwarku.
Wcale przyzwoicie wyglądający ekonomski dwór widać było już niedaleko. Coś pociągało ku niemu i hrabia sam nie wiedział jak się znalazł u wrót jego... Wprawdzie nad dachom folwarcznym zobaczył już zdala unoszące się stadka gołębi... Kury i gołębie były jego słabością...
Przypatrując się ptakom tym, w których rozpoznawał różne odmiany ulubieńców, stanął naprzód pod płotem, potem u furtki, a naostatek razem z Parolem u nogi, znalazł się w środku podwórza.
Tu, nietylko że gołębi było mnóstwo, ale całe stado kur, najrozmaitszej maści, przechadzało się gdacząc i grzebiąc w piasku.
Pomiędzy kurami hrabia z przyjemnością rozpoznawał swoje znajome, białe bez ogonów, z czubami, maleńkie, które bardzo lubił, do kuropatw podobne, i kilka rzadkich odmian co do pierza i kształtów.
Miłośnik wielki tego ptactwa, nie mógł się wstrzymać, żeby się nie zbliżyć dla lepszego rozpatrzenia się. Widok gołębi i kur przywrócił mu humor dobry i przypomniał lepsze czasy.
Któż wie co tam w Brodnicy działo się z jego stadkiem? czy miało ono zawsze dość ziarna i opiekę należną?
Westchnął stęskniony.
Pani ekonomowa Zawistowska stała właśnie w oknie, po obiedzie i kawie wykałając ząbki — gdy gość ten niespodziany pokazał się w dziedzińcu.
Niewidziała dotąd hrabiego i niedomyśliłaby się go w tym niepozornym człowieczku, który w jej podwórku gospodarował, gdyby nie Parol, o którym słyszała.
— Co to jest! — zawołała do męża się zwracając, który z fajką odpoczywał w krześle. — Ktoś mi tu sobie około moich kur się uwija... Ale to chyba ten wasz dziedzic, hrabia, bo z pudlem... patrzaj no!
Zerwał się ekonom tak żwawo aż mu z ręku fajka wypadła i pobiegł do okna.
— A, tak! jak Boga kocham! to hrabia. On sam — krzyknął nastraszony.
— Co ty mówisz? — przerwała żona machinalnie poprawiając włosy i spoglądając na szlafroczek.
— Jak Boga mojego kocham! hrabia — potwierdził Zawistowski.
— Cóżby on około kur robił!
— Albo ja wiem...
Stali chwilę w niemem osłupieniu, przypatrując się jak hrabia około kur chodził i gołębie wabił ku sobie.
— Słuchajno, Kasiu — przerwał ekonom. — Okazuje się, że może ten dziwak albo ptactwo lubi, albo chce we wszystko tak w początku wglądać. Wyjdź do niego.. poznaj się, pokłoń. Nie zaszkodzi a zdać się może.
— Ubieraćbym się musiała...
— Po kata, toż go kokietować nie potrzebujesz... Idź jak stoisz... Idź prędzej, a bądź jak to ty umiesz, kiedy chcesz.
Ekonomowa pobiegła jednak do zwierciadła, przygładziła włosy, chusteczkę narzuciła na szyję i — śmiałym krokiem wyszła, zbliżając się ku hrabiemu, tak zajętemu kurami, że jej nie zobaczył, aż gdy stado począwszy ją, całe go odbiegło.
Podniósł głowę i dosyć grzecznie pozdrowił ekonomową.
Przemówił pierwszy:
— Mogę pani powinszować — rzekł — niektóre kury wcale ładne. Te białe kuse, choć się nie niosą dobrze, ale wyglądają pięknie. Małe także nie szpetne... No, a gołębie...
Potrząsł głową.
— Gołębie — rzekł — szkoda mówić, gatunek nie osobliwy.
— A! bo, proszę jaśnie pana — odparła ośmielając się Zawistowska — gołębi tu nikt nie hoduje, one się sobie same mnożą i robią co chcą. Starania koło nich niema, bo by się to nie opłaciło. Tyle tylko, że się czasem coś posypie i na strychu dla schronienia...
— Szkoda — wtrącił hrabia — bo gdy raz są już gołębie, lepiej mieć piękne niż pospolite... Satysfakcja!
Zawistowska z otwartemi ustami patrzała na niego zdumiona.
Hrabia poufale chodził pomiędzy kurami z Parolem, który żadnej nie zaczepił, rozpatrywał się bardzo pilnie.
— Kochinchinów widzę pani nie hodujesz? — zapytał.
— Próbowałam już i tego — odpowiedziała Zawistowska — ale na zimę to trzeba chyba do izby brać, bo nogi i grzebienie odmrażają, takie delikatne.
— To prawda! prawda! — potwierdził hrabia, który w tył ręce założywszy, poufale sobie gospodarował na podwórku, nierównie się tu czając lepiej niż w pałacu. — Delikatne są te kochinchiny, ale aż spojrzeć miło jak to chodzi — i na stół — kto tam je zarzyna, starczy taka bestja za indyka.
Zawistowska, ośmielona, nie chcąc stracić sposobności zbliżenia się do nowego dziedzica, rozpoczęła natychmiast rozpowiadać szeroko o swych doświadczeniach co do karmienia kur kukurudzą, innem ziarnem, resztkami owoców, a nawet przymieszką skorup od jaj, od kur przeszła do indyków, z któremi, zwłaszcza małemi, z powodu miękkich i delikatnych dziobków był, według niej, kłopot wielki w dawaniu pokarmu, bo na twardych deskach rozbijały sobie pyszczki i zdychały. Wspomniała nawiasowo o kaczkach i zakończyła gęśmi, które ceniła najwyżej dla smalcu, pierza, a nawet mięsa.
Wszystkiego tego hrabia słuchał cierpliwie, ale ponieważ z gołębiami tylko i kurami bliżej był poprzyjaźniony, drób inny już go daleko mniej obchodził.
Zakończył rozmowę radą daną Zawistowskiej, aby w hodowli gołębi przedsięwzięła radykalną reformę, co do kur, zalecał tak zwane polskie, które nawet w Aglji jako najlepsze kwoczki, miały reputację wielką.
— Dla oka — dodał — dla satysfakcji, Kochinchiny i Bramaputry nie zawadzą... Te, to choć malować!
Ekonomowa słuchała z kolei, ździwiona, przestraszona prawie, uszom swym niedowierzając, tak, że na żadną odpowiedź zebrać się nie mogła. Hrabia się ożywił, rozruszał, tak mu było swojsko i dobrze, iż ani myślał odchodzić.
Z podwórza już widać było za dworkiem, wcale nie szpetny, mały ogródek, właśnie prawie taki jaki hrabia miał przy tym swoim domku, za którym tęsknił, kilka kroków tylko dzieliło go od niego, furtka tuż stała na wpół otwarta...
Nie mógł się hrabia Adalbert oprzeć pokusie, aby tam nie zajrzeć i podszedł ku ogródkowi, a Zawistowska trochę niespokojna że tak wszystkiego był ciekawy, pociągnęła za nim.
Ekonom Zawistowski który dotąd się nie pokazywał, rozmyślał jeszcze nad tem, czy wypada mu robić honory domu, czy spuścić się na żonę... Zobaczywszy że hrabia z pudlem zawrócił do ogródka — zamruczał.
— Oho! oho! wszędzie nosa wściubić musi! Jucha! ciekawy! Pan z niego będzie nie wygodny. Jemu nie hrabią być ale rewizorem.
Ogródek ekonomski już dawno tu istniejący, miał kilka lip starych wpośrodku, składających rodzaj altany — po bokach kwatery, na których utile dulci połączonem było.
Sałata, kapusta brukselska, kalafiory, trochę maku, cybula i trybuska, dymka, czosnek i groszek, koper i marchewka mięszały się tu, żyjąc w dobrej zgodzie z różyczkami, malwami, agrestem, pożyczkami, poziomkami...
Ekonomowa nie miała czasu utrzymywać zbyt wytwornie swojego ogródka, ale było w nim dosyć czysto i porządnie.
Jedynym znakiem zaniedbania były rozrzucone po kątach narzędzia ogrodnicze i gospodarskie, porozwieszana na krzakach bielizna, schnące na kołkach kładysze.
Hrabia wkroczył tu z uśmiechem.
— Słowo daję — zawołał do idącej za sobą — ogródek macie wcale miły i ładny. Nie trzeba więcej...
Stanął tu prawie rozrzewniony — przypomnieniem swego ogródka w Brodnicy i utraconej swobody. Milcząca już Zawistowska niewiedziała co począć z sobą i tym oryginalnym panem, gdy pospiesznym krokiem nadbiegający zjawił się kamerdyner Sokalski.
Nie znalazłszy po obiedzie hrabiego ani w pokoju, ani w ogrodzie — obawiał się jakiejś niewłaściwej wycieczki, podobnej do tej jaką hrabia z Parolem dokonali...
W obawie o honor hrabiowski, o kompromitację imienia, wybiegł i rozpytując po drodze, na trop natrafił. Musiał czuwać nad powierzonym mu...
Naprzeciwko kamerdynera przybywającego z pośpiechem, wybiegł sam Zawistowski, przystojny chłop z ogromnemi wąsami. — Wiedziano jakie kamerdyner miał znaczenie i obawiano się go.
— Hrabia tu? — spytał Sokalski.
— Właśnie, zaszedł do ogródka.
Ekonom wskazywał furtkę...
— Ma czasem także fantazje swoje szczególne — odezwał się kamerdyner — jakby chciał sam przez się we wszystko wglądać.
Przy furtce stała pani ekonomowa. Sokalski protekcjonalnie ją przywitawszy, wszedł do ogródka.
Hrabia zobaczywszy go, jak dziecko pochwycone na uczynku zakazanej swawoli — zarumienił się i zmięszał.
— Ja pana grafa szukam wszędzie — odezwał się kamerdyner.
— Cóż tam takiego? Miałem powracać właśnie — odparł rozglądając się jeszcze po ogródku hrabia. — Jest tam co?
Sokalski głową tylko poruszył.
— A no, to idziemy.
Skłonił się pani Zawistowskiej, nie śmiejąc już nic mówić ani o kurach, ani o gołębiach i smutny, jak niewolnik pociągnął z folwarku z Sokalskim, od którego bury oczekiwał.
Odszedłszy dopiero dobrze od wrót, kamerdyner zbliżył się do niego.
— Coby to pan hrabia Albin powiedział — odezwał się Sokalski — gdyby pana zobaczył tu za pan brat przestającego z ekonomami... Wszystkoby to spadło na mnie — słowo daję — to niewypada...
Adalbert przyśpieszał kroku.
— Ale nic się tak nadzwyczajnego nie stało — odparł kwaśno. Nudzę się, męczą mnie, musiałem wyjść się rozerwać. Ja mam słabość do ptactwa.
— Tak — a godność hrabiowską trzeba utrzymać, prawił Sokalski. Co ludzie pomyślą, widząc hrabiego tak poufałym. Kołki na głowie strugać poczną. Niech pan ma i nademną litość i nad sobą — co nie można, to nie można.
Tymczasem, gdy pan wędruje po folwarkach, nowy gość czeka w pałacu.
— Boże wszechmocny! Znowu baby! przerwał za głowę się chwytając hrabia.
— No, nie — śmiejąc się począł udobruchany kamerdyner — mężczyzna — ale figura nielada.
Z oka sądząc możnaby go wziąć chyba za aktora jakiej trupy prowincjonalnej — chociaż zaprezentował się jako jeden z tych nieprzeliczonych Pardwowskich. Oj! tego to się panu pozbyć nie będzie łatwo.
Hrabia pośpieszał ku pałacowi, bliżej było wprost, wnijść od dziedzińca, ale Sokalski, ratując honor pański, wskazał przez ogród drogę, aby się wydawało, że hrabia powracał z niewinnej przechadzki, nie z występnej wycieczki do kur i gołębi.
Im Adalbert mniej pańsko wyglądał, tem kamerdyner ściślej musiał form pilnować — okazując mu wielkie poszanowanie.
W ganku od ogrodu widać już było zapowiedzianego Pardwowskiego, oczekującego na hrabiego.
Był to mężczyzna atletycznej budowy, z piersią wydatną, głową do góry podniesioną, dobrze już niemłody — a wcale niezręcznie odmłodzony.
Resztka włosów, wąsy i bokobrody pofarbowane jakąś esencją orzechową — były czarno-rude, twarz zmarszczkami okryta zdawała się pobieloną i zarumienioną sztucznie. Wyraz miał zuchwalca i awanturnika, wcale nie pociągający.
Strój godził się doskonale z obliczem i figurą, wyszarzany był, ale z pretensją do elegancji. Kołnierz wytarty krótkiego bardzo surducika, nie po raz już pierwszy być musiał manszestrem okryty. Na piersiach otworzysta kamizelka dawała widzieć koszulę popielatą w różowe paseczki. W krawacie jasnoniebieskim tkwiła szpilka z kamieniem nadto wielkich rozmiarów, aby on mógł być czem innem nad to, co francuzi zowią „korkiem od karafki”. Popielate spodnie, lakierowane buty, które dużą nogę z ogromnemi nagniotkami uwydatniały, kapelusz jasny, rękawiczki liljowe, dopełniały tej ciekawej karykatury, jakby na parawan stworzonej.
Zdala zobaczywszy nadchodzącego, w którym się hrabiego domyślał więcej po kamerdynerze, który mu towarzyszył, niż z powierzchowności, pan August Pardwowski wyprostował się mocniej jeszcze, głowę podniósł i gotował do wystąpienia.
Sokalski z podełba mu się szydersko przyglądał. Adalbert, który instynkt miał trafny w poznawaniu i przeczuwaniu tych, którzy go męczyć mieli — wzdrygnął się na widok straszydła — a Parol zobaczywszy, gwałtownie szczekać zaczął i z trudnością przyszło mu nakazać milczenie.
Im bardziej zbliżał się hrabia krokiem powolnym, tem August Pardwowski nadymał się i bundiuczył mocniej, chrząkał, z nogi na nogę przechylał się, i skłoniwszy rozpoczął deklamacyjnie.
— Mam honor przedstawić się panu hrabiemu — August Feliks Pardwowski, syn Maksymiljana, rotmistrza — nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności na teraz bezdomny, prosty — prowizorycznie — nauczyciel muzyki w... co szlachcica nie hańbi.
Wyprostował się, odetchnął, włosów poprawił i nim hrabia się mógł odezwać, ciągnął dalej.
— Nieboszczka podkomorzyna łaskawa była na mnie — oceniała talent, miałem w niej dobrodziejkę i protektorkę. Spodziewam się, że hrabia odziedziczysz po niej względność dla krewnego, który nigdy się niczem nie splamił, był zawsze człowiekiem honorowym — bo u mnie honor nadewszystko!!
— Bardzo mi miło przebąknął hrabia, wprowadzając go za sobą do salonu. Siadaj pan.
Niedając się prosić pan August rozsiadł się szeroko, dając sobie niezgrabnie tony spoufalonego za światem wielkim człowieka.
— Pewnie to pana hrabiego dziwić będzie — ciągnął dalej po chwilce, że człowiek taki jak ja, takiego imienia i pochodzenia, nie chwaląc się, wyposażony szczodrze od natury — bo ja do wszystkiego jestem zdolny — gram na sześciu instrumentach — musi na mizerny kawałek chleba w małem miasteczku zarabiać — ale u mnie honor przedewszystkiem. Nikomu się kłaniać nie lubię i wiem, co winienem imieniowi, które noszę. Muzyka jest sztuką wyzwoloną, Fryderyk Wielki grał na flecie i dawał koncerty. Ja daję lekcje nawet żydówkom — ale moją godność zachować umiem, bo u mnie honor przedewszystkiem.
Gdybym miał za co ręce zaczepić, oddawna bym ten chleb nędzny porzucił — oprócz wirtuozowstwa mam w ręku miljony... Znalazłem sposób niezawodny kierowania balonów — ale na wypróbowanie wynalazku potrzeba sum znacznych — a ludzie z pozwoleniem hrabiego są głupi.
Adalbert nic nie odpowiedział, Parol warczał po cichu...
Sokalski, który nie spuszczał z oka ani hrabiego ani Augusta Feliksa — zwolna się po salonie porządkując kręcił i w głowie szukał środków wyswobodzenia swego pana od nieznośnego natręta.
August Feliks rozpoczynał właśnie historję szczegółową swojego balonu, który miał kształt ptaka, gdy Sokalski zbliżył się z poszanowaniem.
— Pan hrabia — rzekł — jest dziś mocno niedysponowany — a pan pewnie po podróży głodny — możeby...
Na wzmiankę o jedzeniu oczy muzyka zajaśniały — Sokalski dawał do zrozumienia, że jest na usługi.
— Jeżeli pan hrabia niedysponowany — przerwał ruszając się Pardwowski, to niech mi wolno będzie rozkwaterować się w oficynie i czekać, dopóki nie będę mógł obszerniej wyłożyć z czem przybyłem.
Skwapliwie potwierdził hrabia Adalbert, że był niezdrów i potrzebował odpoczynku. Z dosyć nie wesołą miną wstał August Feliks — Sokalski mu wskazywał drogę, pewnym będąc, że może go wziąć na siebie i że z nim sobie poradzi.
W istocie, mimo całej prozopopei, z jaką muzyk występował, czuć w nim było biedaka, który da się tymczasowo lada czem zaspokoić.
Kamerdyner grzecznie go wprowadził do jadalnej sali — gdzie już na jedną osobę wcześnie nakryć kazał.
Zobaczywszy wódkę i przekąski, muzyk ręką pożądliwą sięgnął do flaszki — wybrał sobie jaknajwiększy kieliszek, nalał wódki i chciwie ją pochłonął...
Sokalski pozostał przy nim zdala, miał już cały plan ułożony.
— Cóż to jest hrabiemu? chory? — zapytał tonem poufalszym i nieco zmienionym August Feliks.
— Zmęczony i chory — poważnie odpowiedział kamerdyner. — Delikatnej jest konstytucji, musi się szanować a przytem oddawna cierpi, jak wiadomo, na hypochondrję. Czasem po kilka godzin z niego słowa jest dobyć trudno. Bardzo mi żal że pan tu trafiłeś w tak złą godzinę...
Pardwowski, który jadł żarłocznie słuchał razem z uwagą.
— Ja gotowem poczekać aż mu to odejdzie — rzekł z rezygnacją. — Należę do bliskiej familji, widzi pan, nie mogłem chybić i nie zaprezentować mu się. Podkomorzyna wszystkich nas odumarła tak że zawiodła najpewniejsze nadzieje. Rzecz naturalna, gdy na kogo taka miijonowa sukcesja spadnie, że o powinowatych od losu pokrzywdzonych pamiętać musi.
Sokalski nie odpowiedział, patrzał w okno.
Pan August ciągnął dalej.
— Po świętej sprawiedliwości... nie z łaski, ale jużciż nam się należy coś zawsze. Ja się tam nikomu kłaniać nie lubię, bo u mnie honor przedewszystkiem...
— Ale pan hrabia sam jeszcze nie wie co odziedziczył — wtrącił nareszcie Sokalski.
— My też mu damy czas się rozpatrzeć — odparł. — Co do mnie ja naglić ani naciskać nie będę, chciałem się tylko zaprezentować i zapisać w jego pamięci, bo tu na niego się zwalą tłumnie różni pretendenci.
To mówiąc pan August jadł i popijał łapczywie.
— Hypokondryk! — przerwał nagle połknąwszy spory kawał mięsa i oczy podnosząc ku Sokalskiemu. — Na hypokondrję, dowiedziona rzecz, nie ma nic nad muzykę.
Sokalski gwałtownie głową potrząsnął.
— Zakazali mu jej słuchać doktorowie — przerwał — jak największy spokój ma przepisany.
Zmieniano potrawy. Kamerdyner usiadł na krześle w pewnem oddaleniu. Muzyk tymczasem rozmyślać musiał i wpadł na szczęśliwy pomysł, zbliżenia się i zwierzenia Sokalskiemu, którego za faworyta hrabiego uważał.
— Pan musisz mieć całe zaufanie hrabiego — dodał po odpoczynku i namyśle. O! to ze wszystkiego jest widoczne. Bardzo bym był panu wdzięcznym gdybyś chciał mi być pomocą i pośrednikiem.
— Do czego? — spytał Sokalski.
— A! no, rozumie się — rzekł muzyk — abym zapomnianym nie był. Nie ulega wątpliwości że wyznaczyć musi jakąś sumę dla familji. Ja jestem jednym z najbliższych... Ale u mnie honor przedewszystkiem, żebrać nie będę, a nieradbym aby o mnie zapomniał. Tamta pomniejsza familja... to ludzie prości, a ja jestem artystą — i z tego względu zasługuję na protekcję. Mogę familji honor uczynić, bylebym miał za co ręce zaczepić.
Sokalski wstał, zbliżył się powoli, nachylił i począł niemal szeptać poufnie muzykowi.
— Dam panu dobrą, najlepszą radę. Hrabia z powodu hypokondrji od ludzi stroni, nie potrzeba mu się narzucać zbytnio. Złożyłeś mu pan uszanowanie — bardzo dobrze, ale nie trzeba być natrętnym, on to oceni. Spocząwszy najlepiej będzie się usunąć. Hrabia o panu nie zapomni.
Rada ta nie zdawała się bardzo do smaku przypadać Augustowi, a Sokalski dołożył jeszcze.
— On ma takie fantazje — że nie znosi aby go do czego zmuszano. Chce wszystko świadczyć z dobrej woli, pan rozumie?
— No, chociażby tak było — odparł kwaśno muzyk — trudno abym ja zaledwie mu się pokłoniwszy, jak przepędzony fora ze dwora — nie spocząwszy nawet dni kilku, zaraz się miał wynosić gdy drudzy pozostają.
Kamerdyner głową kręcił.
— Jeżeli pan chcesz — rzekł — nic nie przeszkadza, ażebyś w oficynie się pomieściwszy kilka dni nie odpoczął, ja tylko przestrzegam, aby hrabiemu się nie narzucać...
— Więc nawet po parę godzin na dzień z nim konwersować nie będzie wolno?... — zapytał muzyk — To smutna rzecz!...
Nawykłem do zajęcia... co ja tu robić będę. Jest kilka fortepianów... grać chyba...
— Muzyki w pałacu nie znosi hrabia...
August Feliks zadumał się i głowę opuścił.
— Bardzo dziękuję — rzekł — za udzieloną mi radę; będę posłusznym, trudno!... Nie dokuczę hrabiemu, trzymać się będę zdala, ale niechże mi pan powie (bo u mnie honor przedewszystkiem); na jakiej ja stopie mam tu pozostać?...
Czy przynajmniej przypuści mnie z sobą do stołu, bo ja znowu — bo mnie z oficjalistami jeść honor nie pozwala. Jestem Pardowski, syn rotmistrza i wiem com winien imieniowi mojemu, więc choćby głodem mrzeć przyszło — honor — panie!...
Kamerdyner słuchał z szydersko trochę skrzywioną twarzą.
— Mówiłem panu — odezwał się, że hrabia chory jest, więc niewiadomo czy stan zdrowia dozwoli mu przyjmować gości, ale znajdują się już tu pani sędzina Pardwowska z córką, pani Trocka z synem, należący też do familji. Stół dla nich u łowczynej, panuby nie uwłaczało jeść z niemi.
August Feliks nie zdawał się tem zaspokojony.
— Proszę pana — odparł — z kobietami, że go to żenuje, to się rozumie, ale ze mną on nie potrzebuje się ceremonjować.
— Tak — przerwał Sokalski — ale pamiętaj pan, że jest hypokondryk... Na niego przypadają czasem takie fantazje, iż gdy czyje buty skrzypią, gdy kto głośniej mówi, gdy się upomaduje niemiłym dla niego zapachem — wpada w taką pasje... i będzie chorował...
Zachmurzył się słuchający. Było mu wielce nie na rękę stanąć na równi z temi paniami, które zdawna od niego unikały i wzajem na siebie koso patrzyły. Zamilkł przybity. Pasji i gniewu nie chciał obudzać, a pomady, której używał nie był pewien, czy będzie hrabiemu znośną.
— Ha! — odezwał się po głębokim namyśle — cóż robić w ostatku!... Zatrzymać się tu muszę w jakichkolwiek warunkach. Może hrabiemu przejdzie ta hypokondrja, a pan będziesz tak łaskaw zaprotegujesz mnie i wyrobisz posłuchanie.
Odetchnął nieco.
— Widzi pan — dodał, poufnie obracając się ku Sokalskiemu — tu nie idzie właściwie o mnie, ale o interes, mogę powiedzieć całą ludzkość obchodzący! Mam w kieszeni wynalazek, który może zmienić postać świata... Dla siebie ja nie potrzebuję tak dalece, ale dla mojej inwencji...
Sokalski, jako profan, stał zimny.
— Widzi pan — kończył rozgrzewając się muzyk — nieśmiertelną sławę mogę i zyskać i dać... mogę się stać dobroczyńcą rodu ludzkiego... Chodzi tylko o to, aby mieć za co ręce zaczepić. Niech mi pomoże... Zyska sobie imię...
Kamerdyner nic nawet na to nie odpowiedział.
Czuł August Feliks, że dalsze naleganie byłoby zbytecznem, a chwila cofnięcia do oficyny nadchodziła. Wstał powoli, obejrzał się. Brakło mu jeszcze czegoś.
— Za pozwoleniem — dodał, uśmiechając się do Sokalskiego. — Pójdę do oficyn... ale czy nie mógłbym kilka cygar skarbowych otrzymać, bo widzę, żem je z sobą wziąć zapomniał...
Dla pozbycia się dobroczyńcy rodu ludzkiego, Sokalski dałby był chętnie ich setkę — pośpieszył więc służyć własnemi. Muzyk wziął ich kilka, ukłonił się i wyszedł nareszcie.
Tymczasem przybycie Augusta Feliksa nie uszło niepostrzeżone... Panie Pardwowska i Trocka wiedziały już o tym kuzynku nie miłym, a długie jego zatrzymanie na pokojach obudziło niepokój.
Godziły się obie na to (a zgoda między niemi rzadką była) że ten muzyk był zakałą familji, gdyż dowiedziono, że dawał lekcje fortepianu żydóweczkom, a dwa razy do roku, co najmniej, występował na jarmarkach, zawsze z tym samym koncertem Hummla a moll i nokturnami Fielda... i chodził sam sprzedawać bilety na nie.
Sędzina miała małą odłużoną wioseczkę, pani Trocka cząstkę we wsi, obie one zwały się i liczyły obywatelkami, gdy tymczasem ten kuzyn, utrzymywał się nędznie z zarobku i wyrobku... To było oburzającem.
Ani jedna, ani druga z tych pań, nie śmiały występować jawnie przeciwko niemu, ani mu zbrodni tej wyrzucać w oczy, ale unikały go i brzydziły się nim. Sędzina oświadczała otwarcie (gdy go nie było), że na jej pomoc wcale rachować nie mógł.
Wyszedłszy z pałacu muzyk namyślał się czy ma naprzód złożyć uszanowanie Fryczewskiej, czy cofnąć się na drzemkę i medytacje do oficyny... Pierwsze zdawało się właściwszem, łowczyna mogła mieć wpływ i znaczenie.
Znalazł tu nie ją jedną, ale całe towarzystwo przy poobiedniej kawie ze śmietanką — i powitał je tak wesoło i raźnie, jak gdyby rozmowa z hrabią najszczęśliwiej mu się powiodła.
— Wracam właśnie — rzekł — od hrabiego kuzynka.
Spoglądał pożądliwie ku kawie i sucharkom.
— Jak wiadomo państwu jest cierpiący, niedysponowany — ale, mimo to, jak mnie serdecznie, mile, poufałe, bratersko przyjął, nie umiem opisać... Musiałem mu całe moje życie treściwie skreślić... Człowiek co się zowie znakomity — a głowa!... co za głowa!... Gdyby nie ta hypokondrja!...
Kobiety spojrzały po sobie, gdyż o chorobie tej nie wiedziały...
Pan August przymówił się do kawy, którą mu podano, i wziął się do niej tak jakby świeżo obiadu nie jadł.
Hrabia, dzięki opiece Sokalskiego, zabezpieczony od napaści, mógł dnia tego w towarzystwie Parola spędzić wieczór spokojnie; chociaż, położenie w jakiem się znajdował w najwyższym stopniu go drażniło... i czyniło nieszczęśliwym. Wieczorem, siadł poufny list pisać do hrabiego Albina, jako zwierzchnika i głowy rodu, zdając mu sprawę z czynności i wyrażając życzenie aby testament mógł się znaleźć, a on zwolnionym był od sukcesji, której wcale nie pożądał.
Gotów był natychmiast do swoich regestrów, dworku, skromnej pensyjki i dawnego powrócić życia.
Nazajutrz rano korzystając ze swobody, nim Sokalski nadszedł go wziąć pod swoją kontrolę, wymknął się z pałacu na ogród.
W sprawach religji hr. Adalbert był posłusznem dziecięciem kościoła — zachowywał wszystkie jego nakazy i przepisy — ale bez zbytniej gorącości ducha. Pościł, modlił się, spowiadał, modlitwy odmawiał skrupulatnie, nigdy myślą zuchwałą nie świdrował głęboko, nie badał tajemnic, sądząc, że rozwiązywanie ich nie należało do niego, walczyć też nie potrzebował z wątpliwościami. Była to dusza spokojna w zgodzie zupełnej z przykazaniami bożemi...
W tej chwili jednak, zagrożony zmianą życia gwałtowną, która mu się groźną wydawała — hrabia uczuł potrzebę zakołatania o ratunek do Boga.
Pierwszy raz oddawna modlitwa nie obowiązkową mu się wydała, ale pożądaną. Szukał w niej pociechy...
Ks. kanonik Solina wychodził właśnie z zakrystji ze mszą świętą, gdy hrabia wszedł do kościołka i choć mu dziadek wskazywał ławkę kollatorską szkarłatnem suknem okrytą, umieścił się skromnie w kątku.
Swiątyńka wiejska, czyściuchna, świeża, wesoła, wybielona, wyzłocona — ze swemi ołtarzykami w kwiaty sztuczne postrojonemi, chorągwiami, świecami żółtemi, sprzętem skromnym — bardzo mu się podobała.
Msza, którą ks. Solina powoli odprawiał — dała mu się wymodlić jak pragnął. W końcu jej wezwany został do pocałowania pateny i natychmiast potem chciał powracać do pałacu, który na nim czynił wrażenie więzienia — gdy czatujący na cmentarzu, jeszcze w albie kanonik, pochwycił go, usilnie na probostwo zapraszając.
Odmówić nie godziło się, tembardziej, że na dachu zobaczył i tu gołębie do których miał słabość. Pomiędzy niemi dostrzegł łepate, piórami obrosłe i — kapucynki. To go nawet w lepszy humor wprawiło.
Probostwo, żal się Boże — nie grzeszyło elegancją, było prawdziwem wiejskiego kapłana mieszkaniem, gardzącego marnościami światowemi.
Ks. Solina sam chadzał w sutannie wytartej, a około niego wszystko najulubieńsze było stare i zużyte.
Za plebanją znajdował się, mówiący do serca Adalbertowi, ogródek mały — tu znowu spotkał się z tą upragnioną ciszą i spokojem, których tak był żądnym.
Pałac dla niego, ciągnął za sobą wszystkie straszne życia serwituty, ocieranie się o coraz nowych ludzi, których się obawiał, występowanie, przebieranie się za jakiegoś hrabiego, którym być nie przywykł i brzydził się odgrywać jego rolę.
Na probostwie było mu dobrze... Zasiadłszy za stolikiem z ks. Soliną, patrząc jak on swą kawę z chlebem czerstwym smaczno zajadał, od słowa do słowa wciągnięty w rozmowę — rozgrzany — uczuł taką jakąś potrzebę wywnętrzenia się, wyspowiadania, poradzenia, że nie znacznie zdradził wszystkie swe tajemnice, których mu zwierzać się przed kimkolwiekbądź hr. Albin zakazał, czego Sokalski miał pilnować.
Prostota, dobroduszność tego oryginalnego pana hrabiego, ks. Solinę ujęły nadzwyczajnie — trafiły do jego serca.
Adalbert w początkach wahał się z wynurzaniem zupełnem, ale kanonik współczuciem tak go sobie zjednać umiał, iż po półgodzinnych preludjach, nie miał już dla niego tajemnic.
— Mój ojcze — mówił w końcu do łagodnie uśmiechającego się staruszka — niema wątpliwości, że ja tu wam, jako hrabia, nowo nim kreowany, wydam się osobliwszą kreaturą. Sam wiem, że we mnie pańskiego niema nic...
Zkądby się to miało wziąć?
Rodzinie naszej szlacheckiej tytuł ten nadano w zamian za kasztelanją po 1772 roku — gdyśmy do Austrji wcieleni zostali.
Od tego czasu niezbyt zamożna familja się rozrodziła. Jedna gałęź z której dziś głowa jego ekscelencja hrabia Albin — pozostała majętną — mój ojciec miał ledwie małą wiosczynę, a na niej nas synów kilku, z których teraz ja jeden pozostałem — i długi. Hr. Albin wziął mnie w opiekę, ale założył warunek, że tytułu używać nie będę — i skromnym losem się zaspokoję. Do innego nie miałem powołania. Życzył sobie, abym się nie żenił — i wyrzekłem się ożenienia. Może i dobrze się stało. Bóg mnie strzegł ambicji wielkiej, ducha miałem zawsze posłusznego. Dałem z sobą robić co mi kazano. Skończywszy szkoły, hr. Albin wziął mnie do swej służby, przy zarządzie dóbr, do kasy, rachunków i kontroli. Niemogę się skarżyć na to. Nawykłem do skromnego losu oficjalisty, a podstarzawszy nigdym o innym nie marzył. Aż tu, ojcze mój, spada jak piorun na mnie, to nieszczęśliwe szczęście. Sukcesja!
Wszystko odrazu w niwecz poszło...
Do czego mnie to dzisiaj? Chleb kiedy zębów ant apetytu niema. Mnie na samą myśl, że ja tu będę musiał grać rolę wielkiego pana, płakać się chciało. Nie młody jestem, mam nałogi — najdroższa mi swoboda moja i spokój, a to państwo — kajdany!
Opowiadania tego słuchał ks. Solina z wzrastającem coraz zdumieniem, później z rozrzewnieniem, które mu nie dało z początku odezwać się słowa.
Niesłychana bo i niewidziana rzecz była spotkać człowieka, który na fortunę uśmiechającą mu się narzekał i darami jej gardził, nieumiejąc ich ocenić. Hr. Adalbertowi, gdy mówił, łzy chwilami w oczach stawały.
— Mój ojcze, dodał, fortuna ta mi na mało się zdała a tu jeszcze w dodatku na miejscu przekonywam się, że ja innym, potrzebującym, łaknącym odbieram, że testament był pewnie, a ja przypadkowi winienem tylko, iż biorę co mi nie było przeznaczone!
Ks. Solina wtrącał po słówku, starając się poruszonego uspokoić.
— Szanowny hrabio — rzekł w końcu. — Wolę bożą przyjąć potrzeba, jaką ona jest, bo Opatrzność wie co robi. W jej ręku możesz być narzędziem, masz dobrą wolą... bądźże w sumieniu spokojnym — wszystko się ułoży do pożądanego końca.
Jesteś bezinteresownym, zacnym, szlachetnym — łaska boża, że nam tu zesłano ciebie.
Bądź cierpliwym. Rodzina podkomorzynej w istocie uboga jest i żądna grosza, ale wielu z tych biedaków grosz nie podźwignie, a głowy im pozawraca. Ostrożnie więc — i powoli.
Przecierp szanowny hrabio tę próbę, a będziesz miał pociechę, że dobry uczynek spełnisz.
Wierzę, iż życie nowe może zaciężyć mu — ale do niego nawykniesz, a zbytnich wysiłków nie masz czynić potrzeby — niech sobie ludzie mówią co chcą...
Przyjmujcie kogo się podoba, lub nie przyjmujcie wcale — wróćcie do trybu do jakiegoście nawykli... Jesteście tu panem i u siebie.
Potrząsał głową Adalbert.
— Tak się to wam zdaje, księżę kanoniku, westchnął — ale, zważcie, że ja od dzieciństwa w zależności od hr. Albina i w posłuszeństwie jemu się wychowywałem, Niechciałbym, aby się krzywił na mnie, słuchać muszę!
Pochylił się poufnie do ucha proboszczowi, który coraz w nim większe obudzał zaufanie.
— Mam i dozorcę tu z sobą — dodał — kamerdyner Sokalski, został mi do boku przydany, aby mnie pilnował. Nie przeczę, że uczciwy i rozumny człowiek, czyta takie książki, których ja słowa jednego nie rozumiem — ale u niego wszystko na pańską skalę się mierzy — i tchnąć mi nie da inaczej tylko tak jak grafowi przystało...
Westchnął biedny męczennik.
— Mój ojcze — dokończył palec kładąc na ustach — wylałem wam całe serce moje, wyspowiadałem się, bo mnie to cisnęło... ale proszę, zostawcie to przy sobie... Nikomu ani słóweczka...
Gdy sam sobie nie poradzę, a Sokalskiego rada wyda mi się nie dobrą, przyjdę po nią do księdza kanonika... Pozwolicie?...
Ze łzami w oczach — wstał staruszek i ramiona rozwarłszy uścisnął, błogosławiąc hrabiego...
Było coś tak dziecinnego, litość a współczucie obudzającego w całem obejściu się hrabiego z księdzem, iż ks. Solina za cud prawie to uważając, nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia...
— Kochany, szanowny hrabio — odezwał się — rozporządzaj mną, będę ci służył tak jak chrystusowy sługa powinien, nie wedle świata ale wedle Boga — kierując...
— Masz czas — rozpatruj się, ludzi poznaj, oceń ich...
Uspokoiwszy się nieco, hrabia począł rozpytywać szczegółowo, o krewnych i służbę dawną podkomorzynej, kto w jej sercu miał pierwsze miejsce i kto zasługiwał na nie.
Proboszcz zagadnięty — bardzo był oględnym w sądach... Mniej więcej wszystkich znajdował godnymi współczucia i — bodaj zapomogi.
— Sędzina paple dużo — odezwał się zagadnięty o nią — ale gorszy u niej język niż serce, a córka — dziewczę poczciwe i niezepsute... Lubi się stroić jak dziecko, ale w kościele koronkę i różaniec śpiewać się nie wstydzi.
Trocka wiecznie się skarży, ale w istocie biedna, co za dziw, że koło skrzypie gdy nie smarowane...
Hrabia zapytał wreszcie z oficjalistów o Leszczyca.
Zamilkł proboszcz znacząco...
— Hm! — rzekł — nie radbym mu szkodził. Patrzę na niego oddawna, może to moja wina, ale w nim nic dobrego dotąd nie mogłem dojrzeć... O sobie pamięta... Podkomorzynie nieboszczce umiał się przypochlebiać, miał u niej łaski i domyślam się że szkodzić usiłował temu poczciwemu sierotce Rzęckiemu, co mu się nie udało... Rzęckiego łaski nieboszczki może trochę popsuły, nie dosyć pracował, ale chłopak zacny...
Westchnął proboszcz...
— Nie przystało mi domyślać się więcej niż wiem, lecz bodaj Rzęcki — choć nie dobrym węzłem, do familji jest przywiązany... Ludzie mówili różnie... nie chcę plotek powtarzać, ale Ewarysta wam polecam... a z Leszczycem ostrożnym być radzę.
Hrabia, któremu wszelką tajemnicę z trudnością przychodziło zachować, bo do nich nie był przywykłym, na ucho opowiedział proboszczowi, jak mu drogę zabiegł łowczy, innych wyprzedzając i starając się zawcześnie zaufanie pochlebstwem i nadskakiwaniem pozyskać.
Zmarszczył się kanonik...
— To do niego podobno — rzekł — intrygant jest...
Z kolei tak po jednemu przechodzili dwór, sługi stare i rezydentów dawnych, których się też spodziewać należało w Zakrzewie. Proboszcz w niewielu słowach, z miłością chrześcijańską i pobłażaniem charakteryzował ludzi w sposób tak przystępny, że hrabia nie potrzebował zbytnich umysłu wysiłków, aby go zrozumieć.
— Starym sługom, jak poczciwy Brunak — dodał ksiądz — pozostawcie ich leżyska, niech się po świecie nie rozpraszają. Służyli poczciwie i wiernie i dla was będą pożyteczni...
Napomknął Adelbert i o muzyku, Auguście Feliksie, a na wzmiankę o nim proboszcz się rozśmiał głośno.
— A to furfant! — zawołał — ale biedaczysko, a ludzi, którym się na świecie nie powodziło, nie trzeba nigdy sądzić zasurowo.
Nie dawajcie mu się zawojować, bo to kura jest, że jak pozwolisz jej na grzędzie, znajdzie ci się wszędzie. Krótko go trzymać.
Naostatek żegnać się było potrzeba, bo hrabia się obawiał, aby tak jak na folwark, Sokalski tu za nim nie pognał.
Mimo nóg obrzękłych ks. Solina wyprowadził go zwolna o kiju aż do bramy. Tu się pożegnali serdecznie.
Słówko należy zapomnianemu przez nas Parolowi, który w tej wycieczce towarzyszył panu, ale dał dowody i wychowania i temperamentu i rozumu nadpsiego.
Gdy Adalbert wszedł do kościoła, pudel wiedział dobrze, iż nie miał prawa tu mu towarzyszyć. Usiadł przy drzwiach, czuwając i czas ten zużytkował na czynienie studjów nosem i oczyma nad okolicą.
Na plebanję sam ks. Solina, widząc tak posłuszne i skromne stworzenie, zaprosił go. Parol siadł w pewnem oddaleniu i nikomu się nie naprzykrzał. Proboszcz, który w prostocie ducha sądził, że kawałek chleba, jaki on do kawy używał psu być może pożądanym, ofiarował Parolowi obłamek.
Pudel wcale głodnym nie był, a czerstwego chleba nie lubił, jednakże wejrzawszy na pana, jakby odgadywał myśl jego, zbliżył się, chleb przyjął delikatnie, poszedł z nim pod piec i poczekawszy, gdy się proboszcz z hrabią zagadali, nosem wsunął go pod słomiankę. Poczem oblizał się i przez cały przeciąg rozmowy siedział wyprostowany — dwa czy trzy razy tylko poziewnąwszy; bo że się nudził okrutnie, a w plebanji żadnych studjów nie mógł robić — to pewna. Spać zaś kłaść się obawiał, aby gdy znak da hrabia do wyjścia natychmiast być pogotowiu.
W jakich potem susach od bramy probostwa puścił się ku pałacowi, aż miło było patrzeć. Skakał, szczekał, kije chwytał i hrabiemu je przynosił, wróble pędzał — i gdyby stado gęsi trafiło się było gdzie niedaleko, nie można ręczyć czyby go nie rozbił i ścigał.
Szczęściem, skończyły się zbytki te na wróblach...

KONIEC TOMU I-go




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.