Wycieczka na Łomnicę/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rajchman
Tytuł Wycieczka na Łomnicę
Podtytuł Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Niespodziany świst. — Arctomys marmota. — Opis. — Polowanie. — Przygody Wali i Carlierów. — Kamień filozoficzny i tinctura rubra. — Ochrona zwierząt. — Kwestya nazwy doliny. — Droga na Łomnicę. — Chwila niepewności. — Poczta z Łomnicy. — Na szczyt. — „Gdzie droga?“ — Ponętna galeryjka. — Węgrzy w pułapce. — Głos na puszczy. — Urwiska i przepaści.

Zaledwie piérwszy z nas postawił nogę na grzbiecie zkąd widać było dolinę, dał się słyszéć nagle jakiś świst, silny, wysokiego tonu, przeciągły, przenikliwy, a przytém pełny i miękki.
Świst w téj grobowéj ciszy — to coś nadzwyczajnego. Zatrzymałem się.
Zaledwie zdołałem się zreflektować, usłyszałem drugi, trzeci, czwarty...
Sądziłem, że jeden z górali wyprzedził nas i takie znaki daje. Ale świsty ciągle się powtarzały w rozmaitych punktach doliny.
Chciałem się zapytać towarzyszy co to znaczy. Ale jedni odbiegli już naprzód a drudzy jeszcze nie nadeszli.
Błysnęła mi myśl, czy doliny nie obsiedli myśliwi węgierscy, którzy nas ostrzegają, abyśmy im nie przeszkadzali.
Wtém nadszedł jeden z górali.
— Kto tam tak gwiżdże?
— A to świstak.
— A... świstak!...
— Héj.
Gdy który z świstaków zobaczy człowieka, w téj chwili siada na tylnych nogach jak pies, który służy, i świszcze nosem jak lokomotywa. Inne, które dojrzały niebezpieczeństwo, czynią to samo i wszystkie zdążają czémprędzéj do nor. Wzrok ich jest tak bystry, że dojrzą człowieka z odległości tak wielkiéj, iż potrzeba przynajmniéj dobréj lornetki aby je zobaczyć. To też zwykle słyszy się obecność świstaków ale się ich nie widzi.
Już któryś z nich dojrzał nas.
Świstak (Arctomys marmota) należy do rzędu szczurowatych czyli gryzących, odznaczających się głównie tém, że w obu szczękach ma po dwa zęby sieczne czyli przednie, za któremi następuje przerwa oddzielająca je od trzonowych. Za przykład tych zwierząt służyć może szczur i zając. Długość świstaka przechodzi dwie stopy. Postać jego jest krępa, przysadzista, silna, niezgrabna. Grubość każdéj części nieproporcyonalna do długości. Nazwa jego łacińska Arctomys (niedźwiedziomysz) jest rzeczywiście stosowną, gdyż świstak zwięzłością i ciężkością budowy swego ciała rzeczywiście przypomina niedźwiedzia. Głowę ma okrągłą, policzki jakby wydęte, wargę górną przeciętą, a przez nią widać dwa zęby sieczne, brunatno żółte; oczy czarne niewielkie, uszy krótkie, trójkątnie zaokrąglone, do góry przyległe, nos, podeszwy, pazury, czarne, włos szorstki, na grzbiecie brunatno szary, spodem różowo-płowy, na ciemieniu i tyle głowy czarny a na policzkach brudno-płowy, czarno-popruszony, koniec pyska jest siwy. Świstak nie chodzi ale niemal się wlecze. Jednak ciężkość ciała przyroda wynagrodziła mu bystrością zmysłów. O wzroku jużeśmy wspomnieli — zawsze go ostrzeże tak wcześnie, że ma czas do ucieczki. Nie wiele wzrokowi ustępują węch i słuch. Przytém świstak, nie mając lekkości i zwinności, korzysta z okrągłych kształtów swéj tuszy i gdy pośpiech nagli, stacza się z pochyłości jak walec. Gdy go wreszcie człowiek dogoni, pozostają mu jeszcze zęby do ochrony, a dzielnie ich używa. Zabawny ma być widok wtedy, gdy świstak, nagle zaskoczony, nie ma czasu zdążyć do nory. Wciska się wtedy w piérwszą lepszą szczelinę, zostawiając na zewnątrz tylną część ciała, za którą go myśliwi wyciągają.
Świstaki żyją w najwyższych działach Tatr i Alp, gdzie już krzaki nie rosną, gdzie tylko trawy, zioła i mchy przerywają szarą jednostajność kamieni. Tam pasą się one gromadnie na upłaskach, tam ryją sobie nory, które im służą za zamek niedostępny, za sypialnię lub za miejsce zimowego pobytu. Nora zwykle miéwa trzy do széściu stóp długości i kończy się kotliną, w któréj spoczywa cała familia. Korytarz prowadzący do nory nigdy nie bywa prosty; to zagina się w górę, to nadół, to w bok, stosownie do położenia kamieni pod ziemią.
W takiéj kryjówce świstak jest zupełnie bezpieczny od swego największego wroga orła — ale człowiek i tam go znajdzie. Na jesień, gdy świstaki w norze zimowéj, nieco niżéj od letnich umieszczonéj, ułożą się do snu zimowego, który trwa od października aż do końca marca, góral wybiera się z rydlami ku ich legowiskom i wykopuje je odrętwiałe, aby tłuszcz ich sprzedać na lekarstwo od wszelkich chorób, a szczególniéj puchliny. Gdy świstaki się obudzą podczas takiego napadu, wtedy czmychają przez nory, które sobie świéżo ryją, ale nieubłagany prześladowca wnet znajdzie kierunek który obrały i z równą gorączkowością je goni jak one uciekają, tak że często zdziera sobie paznokcie. Mniejsza o nie — za świstaka płacą 10 reńskich.
Rzadko polują tatrzanie na świstaki bronią palną. Jestto polowanie skomplikowane. Trzeba się skradać nadzwyczaj zręcznie i chować za umyślnie ułożoną ścianą kamienną z okienkiem, przez które się strzela, gdy świstaki, obejrzawszy się dokoła u otworu nory, sądzą się być bezpiecznemi i na żér wychodzą. Polowanie takie daje dużo emocyi, ale nie jest korzystne. Głównie więc górale wygrzebują z nor na jesień całe familie, pogrążone w śnie zimowym. Jestto sposób wcale niepoetyczny, nie trzeba się uganiać po nad przepaściami jak na kozice, ale pomimo to przedstawia i on niejakie niebezpieczeństwo. Przedewszystkiém ze strony ludzi. Świstaki mieszkają głównie na stronie węgierskiéj i tam się zakopianin musiał udawać, a więc wchodził na cudzy grunt, gdzie go nieraz za marnego świstaka kulą sprzątano. Taki już tam zwyczaj. Oprócz tego samo wygrzebywanie bywa niekiedy niebezpieczném. Tak np. czytamy w dziełku dr. Nowickiego „O świstaku“ na str. 54 „Jan Krzeptowski nie mógł w Rohaczu (zapewne w Rohaczach) dobrać się z jednéj strony do leżyska. Wysuwa się tedy zpod płyty kamiennéj, by kopać z innéj strony; lecz zaledwie stanął na nogach, skała w téjże chwili cała osiadła, pogrzebując na wieki jego torbę, zamiast niego samego. Nie ostudził i ten wypadek jego rozchciwienia: świstaki padły ofiarą! Wala i Jatur, wybrawszy się za pogody na świstaki, zaskoczeni zostali w halach śniegawicą. Zasypane śniegiem Tatry uniemożebniają im powrót do domu, bo za każdym krokiem grożą przepaści złamaniem karku. Zawierucha nie ustaje, skromny zasób żywności, na trzy dni obrachowany, spotrzebowany, głód dzień po dniu okropniéj dokucza, więcéj jeszcze zimno, bo nie można rozpalić ognia, by rozgrzać kostniejące ciało. Dopiéro jedenastego dnia wraca do domu z towarzyszem Wala[1], już za nieboszczyka w Zakopanem ogłoszony, za którego duszę odprawiono nawet nabożeństwo żałobne. W Genewie, opowiada Tschudi, poszedł w listopadzie r. 1852 niejaki Carlier z synem na świstaki. Ojciec wlazł w norę, a rozgrzebując ją został gruzem zasypany. Syn ratuje ojca, lecz i jego zawala odrywające się rumowisko. Obadwa, ojciec i syn na grzbiecie ojca, wytężają przez dwie godziny swe siły, ażeby się uwolnić, aż wreszcie syn Bogu ducha oddaje. Pod trupem syna doznaje nieszczęśliwy ojciec przez trzy dni okropnych katuszy, aż go wreszcie znajomi odszukują; ale w kilka godzin po uratowaniu pożegnał się i on ze światem.“
Ale cóż z tego! To wszystko nie powstrzyma górali od niszczenia świstaków, jednéj z niewielu żywych ozdób Tatr. Jestto chodzący kamień filozoficzny, tinctura rubra, kwintesencya, eliksir życia, szukane tak długo przez alchemików. Świstaka zamienić można na złoto, na dziesięć guldenów, a sadło jego używa się Bóg wié nie do czego: góral kaszle, — dają mu sadło świstacze; ma boleści w żołądku, dają mu je z wódką, — rodzi się — dają mu z mlékiem jego matki, — stwardniały mu gruczoły, spuchł — smarują go sadłem świstaczém. Pocóż się ci głupi alchemicy tak trudzili!
Oprócz nor — i przyznać należy, że trochę gorzéj niż nory, broni świstaków prawo. Kilku bowiem mężów zamiłowanych w faunie krajowéj, przez kilkoletnie starania wyjednało u rządu zakaz niszczenia zwierząt nieszkodliwych w Tatrach. Ale cóż z tego, kiedy prawo to nie ma mocy na węgierskiéj stronie Tatr — a tam jest najwięcéj świstaków. Więcéj dokonała opinia publiczna: Sabała, Wala, Sieczka, Tatar, Pająk, Roj, którzy niegdyś setki świstaków zgładzali ze świata, już je teraz zostawiają w pokoju. Wogóle nawet Zakopianie, o ile się zdaje, prawie się już na nie nie wyprawiają, bojąc się i kuli Węgrów, i prawa i opinii. Węgry jednak niszczą je niemiłosiernie.
Z góry, na któréjśmy stali, widać było po lewéj stronie, na brzegu, jak się zdaje, tarasu, podłużny stawek zwany Léjkowym (Trichtersee), od którego dolina nosi nazwę Léjkowéj. Ale czyż to nie jest czasem dolina Świszcza, o któréj mówią Rzączyński i Ładowski? Gdyśmy zeszli na dół, napotkaliśmy taką masę nor świstaczych, że i pp. Chałubińscy, którzy zbiegli całe Tatry, i górale którzy w nich niemal mieszkają, utrzymywali stanowczo, iż żadna inna dolina nie może się porównać z tą, pod względem obfitości świstaków. Zapewne o niéj mówili Rzączyński i Ładowski[2].
Sądzę więc, że dopóty mogę ją Świszczą nazywać, dopóki się nie wykaże, iż ta nazwa do innéj się stosuje.
Schodząc na dół, musieliśmy znosić upał nielada. Właśnie stok był odwrócony ku południowi. Słońce jakby krepą białą osłonięte rzucało promienie niezbyt palące, ale bardzo parne. Czuć było burzę nadchodzącą. Ociężali dowlekliśmy się do potoku środkiem doliny płynącego, który się poczynał od wodospadu w górze szumiącego i wpadał do jeziora Léjkowego. Rozłożyliśmy tam obóz i kazaliśmy watrę do śniadania rozpalić. Była godzina wpół do dziesiątéj.
Upał i znużenie ukołysały nas do snu na miękkiéj trawie. Gdyśmy się obudzili, było już po jedenastéj. Czas naglił. Łomnica oczepiła się chmurami. Wypadało się śpieszyć, aby się na nią dostać i zejść z niéj, zanim się chmury na dobre nie rozgoszczą. Była burza w perspektywie, któraby nas na bezwarunkowe fiasco naraziła.
Zmierzyłem okiem odległość szczytu Łomnicy od poziomu miejsca w którémśmy się znajdowali. Nie było już daleko. Na barkach ogromnego, szarego, pokruszonego piedestału wznosił się okazały, skrzesany, krępy, z litéj skały ulany szczyt „królowéj gór polskich“, Łomnicy.
Ogarnęło mną jednocześnie jakieś radosne wrażenie i zwątpienie. Za długom marzył o Łomnicy, aby mi w chwili tak wielkiego zbliżenia się do niéj serce silniéj bić nie zaczęło; za wiele słyszałem o trudności wstąpienia na nią, abym nie poczuł niejakiego zwątpienia o swych siłach. Z turystów zwiédzających Tatry zaledwie jeden na trzydziestu bywa na Łomnicy, a wielu śmielszych wraca się z połowy drogi. Scherner, autor przewodnika po Tatrach, powiada, iż wycieczka ta wymaga: „sehr grosse Kraftanstrengung, und ist nur für rüstige und schwindelfreie Bergsteiger ausführbar.“
Wszyscy ci, którzy o trudnościach opowiadają, udają się na Łomnicę z drugiéj strony, ze Szmeksu, zkąd całę wycieczkę można w jeden dzień odbyć tam i z powrotem. Wychodzą więc z domu ze świéżemi siłami. Ja zaś już trzeci dzień chodzę z doliny na góry, z gór na doliny, od piątéj do ósméj wieczorem. Kto choć raz był we wnętrzu Tatr, wié że takie pochody są bardziéj uciążliwe od forsownych marszów żołniérzy.
Jednakże poczułem, że jakoś są jeszcze siły, że nogi podążą tam gdzie było oko. Zajęty temi myślami szedłem na piedestał Łomnicy, a dobrze żem miał o czém myśléć, bo bezwątpienia znudziłbym się. Stok piedestału Łomnicy od téj strony jest dość spadzisty lecz równy, jednostajny a przytém nudnie długi. O potrzebie zręczności nie ma tam ani mowy. Trzeba tylko uważać, aby nóg nie zbić. Zresztą droga ta nuży tylko długością. Iść przez pięć kwadransów po najwygodniejszych schodach, sprawiłoby utrudzenie nielada — cóż dopiéro mówić o pochyłości gęsto usianéj kamieniami i szczelinami.
O 12 minut 15 stanęliśmy na grzbiecie piedestału czyli na przełęczy łomnickiéj. Zauważyłem, iż nie wadziłoby wcale odpocząć i pokrzepić się. Ale pięć minut leżenia, łyk wina, kęs chleba musiały wystarczyć. Chmury nadciągały.
— Trzeba iść, rzekł profesor — wskazując na niebo.
Chęć odpoczynku była dominującém we mnie uczuciem. Chciałem zgromadzić siły na ostatni akt forsowny. Szczyt jeszcze był wysoko.
Ale nie było sensu stawiać wniosku o przedłużenie odpoczynku wobec nadciągającéj burzy; zacząłem się leniwie podnosić.
— Ale, ale — zawołał nagle profesor, i usiadłszy zabrał się do pisania czegoś ołówkiem na bilecie wizytowym.
Nie rozumiałem co to znaczy, ale kontent byłem, że cokolwiek dłużéj odpocznę.
W minutę list był gotów. Zaadresowany był:
„Do W-go pana Döllera; sekretarza Towarzystwa Karpackiego w Szmeksie.“
Treść zaś jego była mniéj więcéj następująca:

„Z Łomnicy dnia 31 lipca.
Łaskawy Panie Majorze!

Dziś wieczorem z dwoma towarzyszami i 10 góralami przybędę do Szmeksu. Upraszam najuprzejmiéj o zamówienie dla nas mieszkania.

z uszanowaniem
Dr. Chałubiński.“

Ta depesza była konieczną, bo za kilka dni miało się zebrać w Szmeksie węgierskie Towarzystwo Karpackie, którego członkowie zajmują zwykle wszystkie numera mieszkalne tak, że przybywszy tam, moglibyśmy być narażeni na nocowanie w namiocie. A śród domów z komfortem urządzonych, śród setek ludzi nie jest to rzecz przyjemna! Zrobiłem uwagę, że bardzo wygodnie podróżować z profesorem.
Poszliśmy ku szczytowi. Najprzód wstąpiliśmy na wcale nieuciążliwą obszerną pochyłość, wielkiemi głazami zasianą, która wkrótce ustąpiła miejsca perci wiszącéj nad przepaścią. Nagle ta ostatnia urwała się i znaleźliśmy się przed zwieszającém się nad nami występem kruszącéj się skały. Drzemy się nań na czworakach, tyłem obróceni do przepaści, nie wiedząc często gdzie się zwrócić, bo pp. Ch., którzy piérwéj wyszli, wyprzedzili nas może o 50 kroków a Józek tak samo jak ja, piérwszy raz wchodził na Łomnicę. Zatrzymujemy się wreszcie przed jakąś gładką ścianą, zasłaniającą nam cały widok do góry, i wołamy.
— Gdzie droga?
Profesor posłał Roja, aby nam ją wskazywał.
— O! hań, rzekł.
Jak liszki po drzewie wpełzaliśmy na wiszar skalisty, po którym nastąpił drugi, późniéj znowu ściana fantastycznie wyszczerbiona, często wystająca nad nami. Wreszcie zaszliśmy na żleb strasznie pokruszony, piarżysty, spadający w przepaść. Pniemy się po nim już łatwiéj, w całém towarzystwie, tuż przy sobie, aby kamienia na pozostających z tyłu nie zrzucić, i wreszcie zatrzymujemy się przed wązkim gzémsem, do pionowéj prawie skały przylepionym, wiszącym nad przepaścią. Gzéms ten stanowił galeryjkę tak równą i płaską, tak wygodną do chodzenia, tak nęcącą ku sobie, żem sądził, iż nie jest ona przypadkowém dziełem natury, lecz została wykrzesana przez ludzi dla ułatwienia drogi na szczyt. Tymczasem górale zatrzymali się, założyli ręce i zaczęli się namyślać „kandy iść“.
— A bójcież się Boga, rzekłem, wszakże tu tak dobra droga!
— O nie, nie tam! — I Roj, który nas prowadził, udał się w stronę wprost przeciwną, na niewygodne, mało pewne skrawki ściany.
Gdyby się znalazł jaki junak, któryby sam bez przewodnika chciał pójść na Łomnicę, lub wybrał sobie niedoświadczonego przewodnika, co także często się zdarza, to bezwątpienia zaszedłby na ową galeryjkę, podobną do ganku drewnianego w podwórzach starych domów (naturalnie bez baryery), i ztamtąd dopiero szukałby dalszéj drogi. Wtedy bezwątpienia spotkałby go los taki, jak kilku studentów węgierskich przed dziesięcioma laty. Szli oni z pijanym przewodnikiem spiskim, który nie wiele dbał o to gdzie i jak idą osoby, którym winien był opiekę i przewodnictwo. Weszli téż oni na ów ganek. Idą nim, z początku dobrze, lecz późniéj coraz ciaśniéj, coraz gorzéj. Wreszcie ganek zamienił się na skrawek, który się nagle skończył. Pod nim był kawałek płaskiéj skały. Zdawało im się, że trzeba zejść nań, że ztamtąd będzie droga. Uczynili to — lecz znaleźli się w takiéj pułapce, z któréj wyjść nie można. Byli otoczeni gładkiemi skałami i przepaściami. Wrócić się nie można, bo skrawek za wysoko leżał i był od nich przedzielony skałą niedającą punktów oparcia. Pozostał im więc tylko jeden środek ratunku. Zaczęli krzyczéć.
Co znaczy głos wołającego na puszczy — wszyscy wiemy. Lecz tonący brzytwy się chwyta...
Na szczęście, szedł wtedy na Łomnicę Tatar z towarzystwem polskiém. Usłyszawszy wołanie, pobiegł na galeryjkę i wystraszonych Węgrów powyciągał z pułapki za czupryny.
Nie poszliśmy więc galeryjką na lewo, lecz skierowaliśmy się naprawo, ku temu punktowi gdzie się zaczynała: Zawalał ją tam wielki czworograniasty głaz, który trzeba było okroczyć. Nie było to nic trudnego; Roj jednak z nadzwyczajnem zajęciem koło niego się krzątał, szukając nad nim miejsca oparcia dla ręki. — Kamienia się chwycimy, rzekłem, i przejdziemy.
Góral spojrzał na mnie z uśmiéchem i nic nie mówiąc, wskazał na szczeliny, któremi głaz był oddzielony od litéj skały. Dodanie mu ciężaru z boku przechyliłoby go i runąłby z trzymającym go w objęciach. Chwyciłem się więc skały nad nią i przeszedłem wprost na ścianę poszarpaną granitu, z któréj stérczały jakby końce warstw skalistych, tworząc rowy gładkie i bardzo strome. Najczęściéj w rowach tych nie ma na czém nogi oprzéć i trzeba było windować się do góry rękami, chwyciwszy za brzegi warstw wystających.
Odpoczęliśmy raz na drodze, może przez minutę, dla przywrócenia równowagi oddechu, gdyż pracowaliśmy z wielkiém natężeniem. Spojrzałem wtedy na otoczenie: byłem śród poszarpanych turni, jakby wewnątrz lejka z porozrywanemi bokami, mając u stóp straszliwe przepaści.
Byłem zupełnie wynagrodzony silnemi wrażeniami za nudną drogę z doliny Kezmarskiéj na przełęcz Łomnicy.
Przewodnicy nie dobrze pamiętali drogę, bo téż nie podobna jéj pamiętać. Wszystkie rowki są podobne do siebie a fizyognomia ściany zmienia się corok na wiosnę, w skutek kruszenia się skały. Naradzali się więc wzajemnie od czasu do czasu. Józek jednak nie słuchał ich, poprzedzał orszak i sam drogę wynajdywał.
Szliśmy za dwunastoletniém dzieckiem.
Dzielna ta latorośl góralska wdzierając się po nieznanéj sobie drodze, nie poświęcała całéj swéj uwagi szukaniu punktów oparcia. Józek szukał jeszcze mchów. Ale ponieważ ich nie ma na gładkiéj i co wiosnę skrzesywanéj ścianie, więc znalazł zamiast nich... w jakiéjś szczelinie... srébrny kluczyk od zégarka, a potém na gzémsie, na któryśmy weszli, niemiecką monetę niklową dziesięciofenigową. Ci tylko co się po takich ścianach i nad takiemi przepaściami wspinali, zrozumieją nasz podziw i nasze ukontentowanie ze sprytu i uwagi Józka.
U samego szczytu prawie tamował drogę wielki wiszar. Wdzieramy się nań zgięci w pałąk. Z niego, pomiędzy dwiema przepaściami, wchodzimy na inny, zdaje mi się południowy bok Łomnicy, i po wiszących nad ciemną otchłanią urwiskach i wiszarach wdzieramy się na wiérzchołek. Tchu mi już zabrakło. Chciałem odpocząć, ale lękałem się zwolnić natężenie woli i muskułów, oparty na wązkiéj podstawie.
— Już nie precz (daleko), pocieszał mnie Roj.
— Ah! żeby choć trochę wody!
— To na wirchu napiją się, już nie precz!
Ja jednak celu naszego nie widziałem. Zrobiłem jeszcze kilkanaście energicznych poruszeń, na podobieństwo kota wdrapującego się na drzewo, chwyciłem się za jakiś wiszar, wciągnąłem się nań, stanąłem na nim nogami, obejrzałem się... i nic około siebie wyższego nie widziałem...








  1. Ostatnią dwumilową część drogi przebyli na czworakach, gdyż z powodu braku sił już się na nogach utrzymać nie mogli.
  2. Rzączyński w „Historia naturalis curiosa Regni Poloniae“ 1721. I. p. 235, mówi: Post Alpes in Carpathis montibus vallem Świszcza vocitatam, ad fundum regni nostri spectantem, incolunt numerosi... Ładowski zaś w „Historyi naturalnéj kraju polskiego“ 1804, I. str. 40, pisze: „Znajduje się ich wiele w Tatrach na dolinie zwanéj Świszcza (?).“ Cytaty te, jak również opis świstaka wziąłem z pracy dra. M. Nowickiego „O Świstaku“, Kraków 1865.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.