Wully pies owczarski/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Wully pies owczarski
Pochodzenie Zajmujące czytanki przyrodnicze Nr 4
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. Wully
Podtytuł oryginalny The Story of a Yaller Dog
Pochodzenie oryginalne Wild Animals I Have Known
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Gdy śnieg się pojawił, obliczali znowu chłopi straty, jakie wyrządził im ten lis tajemniczy. Wdowa Gelt straciła całe swoje stado, a z nim cały swój majątek, sąsiad jej kilkanaście owiec i t. d. Nie zwlekając więc, wybrali się o brzasku wszyscy poszkodowani, z karczmarzem Jos na czele, na poszukiwanie w śniegu śladów zbója. Rzeczywiście, od chaty wdowy zaczęły się jakieś ślady łap, niezawodnie lisa. Z początku ślad ten widać było wyraźnie, nad rzeką jednak znikł. Widać było, że tutaj zwierzę wskoczyło do wody. Cała gromada przeprawiła się na drugi brzeg, ale tu długo nie znajdywano żadnych śladów. Szli więc wzdłuż rzeki z prądem, aż wkońcu znaleźli nowe ślady na odległości ćwierć kilometra. Tutaj zapewne lis wyskoczył z wody. Stąd szedł ślad aż do wielkiego kamienia pokrytego śniegiem, ale że wiatr zmiótł śnieg, więc znowu śladów rozpoznać nie można było. Nieco dalej pojawiły się znowu na drodze jezdnej, ale tu tak były pokręcone, że zaczęto się sprzeczać: jedni utrzymywali, że lis poszedł na lewo, drudzy że na prawo. Wreszcie Jos przeciął spór i skierował całą wyprawę w stronę zabudowań, gdzie stały owczarnie Dorleya. Tutaj ślad lisa wydawał się kończyć.

Dnia tego Dorley nie wyprowadził stada na pastwisko, Wully leżał więc, leniwie wyciągając się na słońcu. Gdy chłopi zbliżyli się do chaty Dorleya, pies zaszczekał na nich złośliwie i pośpieszył w stronę owczarni. Jos poszedł za nim i rzuciwszy wzrokiem na świeże ślady w śniegu, wykrzyknął:
— Patrzcie, lisa nie odkryliśmy, ale tutaj mamy mordercę!
Cała gromada przystanęła zdumiona: jedni przyznawali mu słuszność, drudzy utrzymywali, że trzebaby dla pewności jeszcze raz przyjrzeć się śladom od początku. W tej chwili wyszedł z chaty Dorley.
— Słuchaj, przyjacielu — odezwał się Jos z całą stanowczością w głosie — pies twój zagryzł tej nocy wszystkie owce wdowie Gelt, ja powątpiewam, żeby to miał być pierwszy jego rabunek.
— Co — zdumiał się Dorley — czyś oszalał? Wszak nigdy nie mialem lepszego psa, wierniejszego stróża, on po owcę gotów w wodę lub ogień skoczyć.
— Tak, tak — mruczał Jos — dowiódł właśnie tego ubiegłej nocy.
Sąsiedzi opowiedzieli Dorleyowi całą wyprawę i starali się go przekonać. Wszystko jednak napróżno. Owczarz utrzymywał, że Wully nie jest winien i że jestto tylko zmową sąsiadów w celu odebrania mu mądrego stróża.
— Wully śpi zawsze w kuchni i dopiero rano wypuszczam go, gdy stado wyprowadzam na pastwisko. Cały rok mam go u siebie i przez cały ten czas pies wiernie mi służy, żadne jagnię nie zginęło mi dotychczas.
Dorley zapalał się coraz więcej w obronie swego psa. Jos z towarzyszami rozgorączkowali się również i byłoby doszło może do bójki, gdyby nie Hulda, która, słysząc to wszystko, zawołała:
— Ojcze, ja tej nocy będę spać w kuchni. Jeśli Wully będzie usiłował uciec, zobaczę to i naturalnie, zatrzymam go. Gdyby jednakże i tej nocy znikły komu owce, będzie to dowodem niewinności naszego psa.
Wszyscy zgodzili się na tę próbę i pozostawili rozstrzygnięcie sprawy do dnia następnego.

Pies przysunął się bliżej, patrzał na nią uważnie i odetchnął głęboko tuż przy jej twarzy.


Wieczorem Hulda posłała sobie na ławce w kuchni i położyła się. Wully spał jak zwykle pod stołem. Po kilku godzinach pies poruszył się niespokojnie, wstał, ale zobaczywszy Huldę, położył się napowrót pod stołem. Wkrótce znowu się podniósł, spojrzał na nizkie okno i na niby śpiącą dziewczynkę. Hulda leżała cichutko, oczy miała przymknięte, oddychała równo, tak jak we śnie. Pies przysunął się bliżej, patrzał na nią uważnie i odetchnął głęboko tuż przy jej twarzy. Nie poruszyła się. Polizał następnie ją w policzek i nastawiwszy ostro uszy, przyglądał się jej bystro. Nic jednakże nie zdołało poruszyć dziewczynki. Machnąwszy ogonem, Wully udał się wreszcie ku oknu, skoczył cichutko na stół, wsunął nos w szparę okna i podważył je tak, że mógł się przez nie prześlizgnąć, a potym wolno zeskoczył, spuszczając lekko okno po swym grzbiecie i ogonie. Widać, że się do tej sztuki długo i zręcznie wprawiać musiał. Po chwili znikł w ciemnościach.
Hulda przyglądała się temu wszystkiemu przerażona. Poczekała chwilę, żeby się upewnić, że pies już się oddalił, i wstała, chcąc ojcu opowiedzieć to, co widziała. Zastanowiwszy się jednak chwilę, postanowiła doczekać powrotu psa. Podłożyła drwa do ognia i położyła się znowu. Godziny płynęły, a Hulda, leżąc spokojnie i wsłuchując się w «tik tak» zegara, rozmyślała, czyżby rzeczywiście ulubiony ich pies był mordercą tylu owiec? Wydawało się jej to, pomimo wszystko, niemożliwością. Po paru godzinach, usłyszała lekki szelest przy oknie. Serce jej biło z niepokoju. Okno otworzyło się i Wully wskoczył cichutko do kuchni. Przy słabym ogniu kominka dojrzała Hulda jakiś dziwny, dziki błysk w oczach psa, a śnieżno-biała pierś jego pokryta była świeżą krwią. Pies wstrzymał oddech, aby się przekonać, czy Hulda śpi, potym położył się na ziemi i zupełnie spokojnie lizał swe łapy i piersi, pomrukując zcicha, jakby na wspomnienie tylko co ukończonej uczty.

Hulda miała już jasny dowód tego, co się stało. Jos miał słuszność. Ten tajemniczy lis leżał u jej stóp. Nie mogła przezwyciężyć uczucia wstrętu i zgrozy. Wstała, spojrzała psu prosto w oczy i zawołała:
— Wully, Wully! a więc to prawda? Ty wstrętny drapieżco!
Głos jej drżący rozbrzmiał w ciszy nocnej. Pies skamieniał, jakby piorunem rażony. Rzucił zwątpiałym wzrokiem na okno zamknięte, oczy jego zabłysły i cały kulił się, jakby spokorniał pod wzrokiem mówiącej. Przytulił się do ziemi i wydawało się, że prosić chce o przebaczenie. Wolno, wolniutko pełznął do jej nóg jakby w zamiarze polizania ich, a gdy już był tuż przy niej, skoczył z wściekłością tygrysa, cicho, bez wydania dźwięku, wprost na piersi przestraszonej dziewczynki.
Było to tak niespodziane, że Hulda zdążyła zaledwie zasłonić się rękami. Pies wpił swe białe, ostre zęby w jej ramię i gryzł.
— Ratunku, ratunku! ojcze! ojcze! — wołała Hulda.
Zanim ojciec przybiegł, Hulda broniła się wszystkiemi siłami i zdołała psa na chwilę oderwać od siebie. Lecz ten znowu się rzucił i gryzł z całą zajadłością ręce, które go dotychczas głaskały i karmiły. Wreszcie przypadł do szyi i już, już zagłębiał kły w delikatne jej ciało, gdy wpadł ojciec.
Pies puścił dziewczynę i rzucił się na niego z równą zaciekłością gryząc mu ręce. Dorley, oswobodziwszy jedną rękę, drugą chwycił leżącą w pobliżu siekierę i zadał cios w kark psa, tak, że ten upadł. Drugie uderzenie — i pies leżał z roztrzaskaną czaszką przed kominkiem, tu, gdzie tyle czasu przeżył szanowany, pieszczony...
W chwilę potym Wully, ten mądry, odważny, wierny Wully, a zarazem ten zdradziecki Wully, wydał ostatnie tchnienie i zamilkł na zawsze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.