Wojna chocimska (Potocki)/Część siódma

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Siódma
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Siódma.


Już dni kilka minęło, jak Weweli siedzi
W Chocimiu, czekający od nas odpowiedzi
Na listy hospodarskie; ani się go dłużéj
Trzymać zdało; niech o nas nikt opak nie wróży.
Jeśli wezyr pokoju życzy sobie szczerze,
Nie gardzić, owszem przyjąć uczciwe przymierze;
A jeśli nam téż tylko pulsu chce pomacać,
Pewnie umrzéć wolimy niźli się opłacać.
Dowiemy się bez kosztu, co on w głowie przędzie,
Tym téż czasem, albo król, albo osieł będzie.
Lecz kogo posłać, długo z myślami się wodzą,
Aże się na Jakóba Zielińskiego zgodzą.
Ten rządził podczaszego koronnego dworem,
Człowiek poważny, mówny, z rozumem, z humorem,
Wszytkim się zdał być godnym legacyéj onéj;
Więc z Wewelim nazajutrz był i wyprawiony.
Który kiedy w namiecie przed Husejmem stanie,
Wnet mu da wedla siebie miejsce na dywanie.
Tam po krótkiém pytaniu, krótkiéj odpowiedzi,
Rzecze wezyr: „Pożal się Boże, że sąsiedzi
Naszy panowie, żywszy w zgodzie czas tak długi,
Dziś światu na dziw przyszli przez domyślne sługi;
Płochość ich Żółkiewskiego, kozacka swawola
Na srogie krwie rozlanie zwiodła w te tu pola“.
Skoro wezyr dokończył, Zieliński téż krótkiéj
I prostéj mowy zażył bez wszelkiéj ogródki:
„Za listem Radułowym, który-m przyniósł z sobą,
I za wolą hetmańską stanąłem przed tobą,
Wszech narodów przywiléj mając, że powrotu
Nikt mi bronić do mego nie będzie namiotu;
Że w méj podłéj osobie i niewyśmienitéj
Będzie cał honor Polskiéj Rzeczypospolitéj“.
Tu Huseim na piersiach położywszy dłoni,

Oczu trochę przymruży i głowy przykłoni.
Toż Zieliński: „Bóg, który sądzi i bez świadków,
Bo jako cnót, tak wiadom ludzkich niedostatków,
Niechaj wstąpi między nas, a kto okazyją
Téj zwady, niech go ciężkie jego plagi biją!
Zawsze polscy królowie, pojźrymy-li dalej,
O waszych się cesarzów przyjaźni starali,
Chociaż na to sarkały chrześcijańskie trony,
A zwłaszcza, który z nami był i spokrewniony;
Nawet nieraz proszeni: woleli być w czyjéj
Niechęci, niżeli iść na was w kompanijéj
Pomniący na przymierze; tedyby daremnie
Przysięgi, które sobie czynimy wzajemnie?
I teraz, kiedy Osman po zmarłym Mechmecie
Ojcowski tron osiadał; jakowy na świecie
Zwyczaj jest u monarchów, kto z kim sprzyjaźniony;
Posyła Zygmunt posła, nowéj mu fortuny
Winszując, żeby długo panował i zdrowy,
Oraz żądał starego przymierza ponowy.
Z czém niż Ożga, starosta trębowelski, zbieży,
Aż goniec Otwinowski ledwie że z odzieży
Nie odarty powraca; Ożga się téż wolał
Wrócić, boby tak cudnéj gościnie nie zdołał.
Aż nam po tym kontempcie zaraz wojne głoszą,
To my winni, że wam kraj Kozacy pustoszą?
A wy nie, co Tatarów nie chcący miéć w karze,
Trzymacie nasze wojsko właśnie jak na szparze?
Czy Kozaków pilnować, czy się ordom bronić,
Nie wiedziéć którą ścianę tém wojskiem zasłonić?
Karać było Tatarów, pewnieby was byli
Kozacy na Bosforze nigdy nie szkodzili,
Których hersztowie zawsze skoro się wracali,
Takiej swojéj odwagi gardłem przypłacali.
To w bunty, to się wiązać i zbierać do kupy,
To do nich wojsko nasze, a z boku psi w krupy.
Wołochów co się tyczy, te krwią naszą stały,
Zawsze od polskich królów hospodarów brały;
Wyście nam ich wydarli, co całemu światu
Jawno, i nie ztrzymali tamtego traktatu,
Gdyście starożytnego wypchnąwszy Mohiłę,
Na jego dali miejsce Tomszę szaławiłę,
Któremu z oczu patrzył zbój, nie państwo raczéj.
Tenci i Żółkiewskiego przywiódł do rozpaczy;

A to jakie uwarzył, takie piwo wypił,
Choć je dzisiaj na cała koronę wyskipił.
Co jeśli was bolało, pierwéj było posłem,
Nie zaraz nas pałaszem obsyłać wyniosłem.
Nie na toć to, nie na to te wasze zawody,
Ale tak się zda; nie mąć-że, baranie, wody!
My jako się raz bozkiéj poruczyli dłoni,
Mamy pewną nadzieję, że nas ta obroni.“
Zadął zaraz Huseim z téj repliki sowę,
Czy mu prawda, czy basza Karakasz wlazł w głowę;
Bo mu właśnie pod ten czas ktoś przyszedszy z dworu
Powiedział, że ten jutro wnidzie do taboru.
Basza-to był z Budzynia, na wezyrat godził;
Przeto ludzi czterdzieści tysięcy przywodził.
Nie rad był emulowi Huseim okrutnie,
Przeto one dyskursy z Zielińskim wskok utnie;
Prosi, żeby się trochę zabawił z Radułem,
Wiedząc, jako należy na hetmanie czułem;
Bo się już słońce w morskie zbierało zatopy.
Z tym Zieliński do sobie naznaczonéj szopy
Odchodzi i wołoskiéj zażywszy wieczerzy,
Da się Bogu w opiekę i do wczasu mierzy.
Nazajutrz skoro czarna noc ustąpi dniowi,
Karakasz się z swém wojskiem pisał Osmanowi.
Dobrych przywiódł i prawie żołnierzów wybranych,
A zkąd pochwały godni, jeszcze nie strwaganych;
Którzy pełne tryumfów z węgierskiego zboju
Ręce przynieśli, znać ich z koni, znać i z stroju.
Potém ludzi posławszy na ich stanowisko,
Wita cara całując szatę jego nizko.
Prawieś mi pożądany przybył — Osman rzecze —
Tak długo mi się wojna uprzykrzona wlecze, Om
Že mi się żywot przykrzy; cale świata kręgi
Jużby Selim zwojował; a ja téj mitręgi,
Garści podłych giaurów (bo zbici na nogę
Co mężniejszy przed rokiem) zwojować nie mogę!“
Na to rzecze Karakasz: „Nie masz pod Chocimem
Żołnierzów onych, którzy świat brali z Selimem;
Trzeba wierzyć, o panie, dawnemu przysłowiu:
Że lepszy funt we złocie, niż cetnar w ołowiu!
Ale aza Bóg zdarzy w imię Mahometa,
Że tym durnym Polaczkom nachylimy grzbieta.
Wstyd i hańba nieznośna cesarskiéj osoby,

Tak małego pielesza nie wziąć do téj doby!
Chociażby tam nie ludzie, ale byli dyabli,
Odpuśćcie, jużbyście ich przy sercu i szabli,
Gdyby miłość ku panu a rycerska cnota
Przystąpiła, mogli wziąć; lecz wolicie kota
Ciągnąć z niemi tak długo, aże spadnie zima,
I śnieg was tu w tém polu z niemi pozadyma;
Niż biesa niewieściuchów pana mi żal, który
W młodości swéj na takie podłe przyszedł ciury:
Bo żołnierzem zwać szkoda, kto się bić nie może,
Lepszym gdzieindziéj kładą na szyje obroże;
Nie czekaj daléj jutra, a na mą ochotę
Przysięgam, że do nogi giaurów pogniotę!
Dziś ich szańce objadę i zrozumiem modę
Szturmu, na który tylko swych ludzi wywiodę;
Nie trzeba mi legartów, niech zdaleka stoją,
Niechaj się mi dziwują, kiedy się bić boją;
Albo, żeby się moi, bo się często myli
Fortuna, tchórzem od nich nie zapowietrzyli.“
Tak zuchwałe Karakasz gdy wywiera kuty,
Wszyscy cyt, każdy jakby makiem był zasuty.
A Huseim się cieszy i to krótko przyda:
„Jeśli każe, że z swoim pułkiem go nie wyda
W szturmie, chyba jeśli mu téj sławy zazdrości,
Przynajmniéj wolno będzie posiłkować gości;
Albo skoro w pień wytnie giaurów, na kupy
Z ich obozu zabite będzie włóczył trupy“.
Poczuł on tyr Karakasz: „Nie słowy, nie słowy,
Lecz tego — rzecze — com rzekł, rękami gotowy
Poprawić; mieliście czas zdobić sławę swoję;
Ani o dziwowidzów, ani pomoc stoję.“
A tu Osman zoburącz za szyję go chwyci,
Gdy mu tak obumarłe nadzieje podsyci.
„O wielki bohaterze! o mój drogi synu!
Wolałbym dziesięć takich niźli tysiąc gminu:
Abowiem szedszy z niemi jeszcze na przededniu,
Wziąwszy Preszpurk, stanąłbym bezwątpienia w Wiedniu,
W Rzymie-bym był na obiad, a durne Wenety,
I co tylko Włoch, wszytkie pojadłbym na wety.“
Tak już głupi uwierzył Osman Karakaszy,
Że Polaków nadetym pęcherzem wystraszy.
„Aleby to rzecz dobra — przyda cesarz — była,
Żeby wszyscy patrzali Turcy na twe dziéła;

Niech się teraz zawstydzą, niech uczą na potem,
Jako padną giaurzy pod twéj dzidy grotem.“
Piętnasty dzień był września, gdy on basza śmiały,
Objechawszy kilkakroć wczoraj nasze wały,
Miawszy do onéj swojéj imprezy dwu szpiegów,
Zwyczajnie z Mościńskiego węgierskich szeregów,
Postawił wojsko swoje ku téj właśnie stronie,
Gdzie mu o wązkiéj fosie i słabéj obronie
Zbiegowie powiedali: bo Mościński w przedzie
W szańcu mając Wejera, licho się obwiedzie.
Za Karakaszem stanął, przynajmniéj na dziwy,
We trzechkroć stu tysięcy Huseim życzliwy,
Kiedy mu się krwie polskiéj, jako w mowie swojéj
Przysiągł wczoraj Karakasz, toczyć nie okroi;
A tymczasem niezmiernie śmieje się w zanadrze,
Że Karakasz w godzinę pewnie nogi zadrze;
Jeszcze nie zna Polaków, z Węgry i z Niemcami
Nawykszy się bić, dziesięć stoma tysiącami.
Sześćdziesiąt machin zatém ku Lubomirskiego
Bronie rychtuje, które bez skutku wszelkiego
Niebo dymem kopciły, a grzmotem niezmiernem
Z gruntu się trzęsła ziemia pospołu z Awernem.
Stanisław stał Stadnicki z swą chorągwią w straży,
Temu zginął Broniowski; drugiego obnaży
Ze słuchu towarzysza ten trzask; więc i koni
Kilku od kul okrutnych na placu uroni.
Południe nadchodziło, gdy Karakasz basza
Starszych wojska swojego do koła zaprasza
I, pokazawszy miejsce, w które szturmem godzi,
Wszytkich krótko napomni; potém sobie młodzi
Sześć przybierze tysięcy: z temi kredencować,
Z temi zwykłéj chce dzisiaj fortuny próbować.
Między których jańczarów skoro uszykuje,
Wszytkim, wszytkim zsieść z koni zaraz rozkazuje,
Które głupi bez straży zostawiwszy w lesie,
Krzyknie na swych i szablę do góry wyniesie.
Na myśl naszym nie padło, żeby w kąt tak ścisły
Szturm Turcy dać i mieli obracać zamysły,
Wejer w szańcu od pola, Lubomirski w drugim
U swéj brony ma działa przy muszkiecie długim.
Ale skoro Karakasz, minąwszy Wejera
I bronę Lubomirską, prosto się pobiera,
Kędy cudzą Mościński ćwiczony przygodą

Patrzy, czy nie nań Turcy szturmy one wiodą;
Toż hetmani do pola, toż w obozie larmo!
Wejer widzący ślepych Turków, nie chce darmo
Strzelać; którzy gdy na szańc Mościńskiego skorą
Chęcią wpadną, odkosza naprzód rzeźko biorą:
Trafią na gotowego; lecz w gęstwie tak wielkiéj
Jako w morzu malutkiéj nie poznać kropelki.
Swojemiż trupy Turcy wyrównawszy fosy,
Drą się w obóz jakoby rozdrażnione osy.
Już Mościński tył podał, już piechota nasza
Uciekła, już się za wał przewalił sam basza;
Pełno trwogi, pełno krwie, gdy Chodkiewicz stary
Wpadnie w majdan i krzyknie, co w sobie ma pary:
„Już poganie w obozie! komu miła cnota,
Dziś plac, dziś ma do sławy otworzone wrota!
Hej! moja żywa młodzi, do strzelby! do broni!
Niech tu znowu Turczyn kieł wyuzdany zroni!“
Ledwo wyrzekł, aż wojsko jakoby z rękawa
Sypie się ze wszytkich stron; to tylko wstręt dawa,
Že kędy iść, nie wiedzą: bo hetman do szyku
Poszedł w pole; dopiéro dociekszy po krzyku,
Kędy hardy Karakasz i strzela i ścina,
Tam się wali serdecznie wojskowa drużyna.
Już tam w piękném podczaszy szedł rycerstwa gronie,
Gdzie Karakasz piechotę Mościńskiego żonie,
Którego kiedy w złotym obaczy teleju,
Pozna wodza; jakoby to miał w przywileju,
Gdy mniejszych biją mniejszy, w równią każdy mierzy,
Sam Achilles w Hektora bezpiecznie uderzy.
„Dosyć, dosyć odwagi, dosyć sławy!“ rzecze,
Wraz go ostrym przez piersi koncerzem przewlecze,
A ten mdleje i bułat puści z ręku goły,
Toż co żywo jakoby w dym w nieprzyjacioły!
Toż się Wejer ozowie, ani chybi cela,
Gdy każdy Niemiec swemu w piąty guzik strzela,
Kurzy im gęsto w tyle; z przodu ich nagrzewa
Podczaszy, choć ręce krwią, czoło potem zlewa.
Już się nakoło biją, wzdy się jeszcze wstydzą
Uciekać, choć już wodza przed sobą nie widzą;
Czekają, rychło-li ich, co chciał włóczyć trupa,
Huseim posiłkuje; lecz ten nakształt słupa
Stoi, trzymając wojska pod swemi buńczuki:
Gdyż nie dla bitwy wyszedł ale dla nauki,

Jako cesarz rozkazał, a uchowaj panie,
Żeby miał kiedy pańskie wzgardzić rozkazanie!
W rzeczy na Chodkiewicza patrzy okiem pilném,
Żeby ich nie okrążył i polem zatylném
Nie zawarł, a tymczasem duszę nienawisną
Karmi, że przeciwnicy jego duszą łysną.
Ci téż, gdy się pomocy nie mogą doczekać,
Nie chcieliby rozsypką pierzchać i uciekać;
Ale kiedy ich naszy ze wszytkich stron gaszą,
Zapomniawszy odwodu, piechotę rozpaszą,
Uciekają i prosto biorą się ku lasu,
Gdzie Fekiety, dopadszy kryjomego pasu,
Uprzedził ich do koni; a że dzień był mglisty,
Część zajął; ostatkowi popodcinał łysty.
I wtenczas im dał żywot Huseim niechcący,
Bo gdy w on chróst przed naszą szablą uchodzący
Wpadną, i nie zastawszy powiązanych koni,
Niechybnieby musieli gardło dać pogoni;
Gdzie i samemu mocno zadrży pod kolany,
Kiedy ujźry z obozu on gmin wysypany
W pole z krzykiem ogromnym; a z drugiego boku,
Wojsko stoi w zwyczajnym z Chodkiewiczem toku.
Tak skoro plac on trupem poganin zagęści,
Uciecze, ludzi swoich zgubiwszy trzy części.
Wezyr, Karakaszowe skoro niedobitki
Między swe przyjął szyki, jakoby pożytki
I tryumfy największe w piersiach swoich macał,
Tą drogą, którą przyszedł, i sam się powracał
I swoim w obóz kazał obracać buńczukom,
Onego bohatera zostawiwszy krukom.
Chcieli-ć Turcy poprawdzie z okrutną żałobą,
Chociaż w tak gęstym ogniu, wziąć go między sobą;
Jakoż przecież wziąwszy go między ręce swoje,
Odnieśli trupa daléj niż na stajań troje;
Ale skoro uciekać przyszło im z téj łaźni,
Musiało miłosierdzie ustąpić bojaźni:
Porzucili w pół pola swojego Hektora
Trojanie. Ano-ż leży! co dopiéro wczoraj
Hardzie kazał, jakoby miał fortunę w radzie;
Dawał głowę i brodę carowi w zakładzie,
Mając wszytkę nadzieję w swoim Mahomecie:
Że dziś w Chodkiewiczowym będzie jadł namiecie.
Widział to wszytko z góry Osman nieszczęśliwy,

I acz mu łzy do oczu przytknąć perspektywy
Broniły, wzdy nakoniec już i bez kryształu
Widzi, że od polskiego uciekają wału
Oni jego rycerze wyśmienici przednie,
Któremi wczoraj Rzymy, Malty brał i Wiednie;
I nie czekając nazad wracającéj burzy,
Jedzie z pola iw swym się namiecie zasznurzy.
Naszy téż uszargani z tureckiéj posoki,
Że już noc prowadziła na świat czarne mroki,
Po ciepłym depcąc trupie, na swe się tabory
Obejźrą, święty pean w niećwiczone chory
Żołnierskim tonem, każdy swoją nutą śpiewa;
Wewnątrz serce, a jawnie twarz łzami oblewa,
Chwalący Boga z dusze, ze wszech sił i z piąci
Zmysłów, że poganina z tego szczebla strąci,
Na który tak się hardzie, tak zuchwale wspinał,
Jakoby nas już wszytkich na głowę wyścinał;
Teraz pozna, skoro się napoły przekosi,
Że nie martwy Mahomet za nami kord nosi,
Ale ty, wielki Boże! przez mdłe ręce nasze,
Krwią pogańską żelazne napawasz pałasze,
Swego broniąc dziedzictwa; któreś ty nie złotem,
Krwią na krzyżu, w ogrójcu krwawym kupił potem.
I gdy się tak drugi raz jako dziś przerzedzi,
Postrzeże Turczyn, że nie z nami w odpowiedzi,
Ale z tobą, o panie! co jednym aniołem
Tysiąc tysięcy bijesz nieprzyjaciół społem,
A jeżeli tak anioł na krew ludzką duży,
Toż człowiek, gdy mu anioł niewidomy służy.
W takowém nabożeństwie, z dzisiejszych obrotów
Skoro weszli Polacy do swoich namiotów,
Widziałbyś był pogańskich aż do uprzykrzenia
Łbów od ciał oderznionych, widział dla pierścienia
I kosztownych kamieni, albo drogich szmalców,
Niezmierną rzecz odciętych od swych ręku palców.
Cóż jedwabnych kaftanów, albo koszul szytych,
Albo cienkich bawełnic z zawojów rozwitych.
Srebrnych i złotych asper, które żołnierz świeży
Karakaszów w jedwabne nawszywał odzieży.
Taki zwyczaj u Turków z dawności, że dzięgi,
Jeśli nie ma teleju, wszywają w siermięgi:
Znak łakomstwa i z wielką rozstania się nędzą,
Że tak bardzo kochają, że tak złota szczędzą.

Toż skoro w morzu Tytan lampę zgasi jasną,
Skoro wszytkie zwierzęta, wszytkie ptastwa zasną;
Czarna noc i ciemna mgła cały świat zasklepi,
A słodki się sen cicho w zmysły ludzkie wrzepi;
Odważą się poganie aż pod nasze szańce,
W ręku swych zapalone trzymając kagańce,
Szukając Karakasza zabitego trupa,
I długo się błąkała ogniów onych kupa.
Aż poznawszy, z okrutnym płaczem, z bólem serca,
Uwiną go między dwa jedwabne kobierca,
I na wóz kładą kryty, w sześć bielszych od śniegu
Zaprzężony rumelców; inszego noclegu
Zmarłym kościom życzący; smutne zatém treny
I nagrobki, tureckie leją Hipokreny
O jego krwawéj śmierci, żałośnym powodzie,
Które jeszcze podziśdzień słychać w Carogrodzie.
Chcieli co ochotniejszy wypadszy z obozu
Pobrać tych nabożników, dostać z końmi wozu;
Ale na to podczaszy nie dał rzec i słowa.
„Niech się — rzecze — pogaństwo grzebie, niech się chowa,
I lew ma dosyć na tém, gdy chłopa położy,
Przestąpi go, a więcéj nad nim się nie sroży.
Niechciby go był Osman, jak Pryamus stary
Hektora Achillowi, nim włożył na mary,
Szczerém odważył złotem; lecz takiemi fanty
Umysł gardzi wspaniały; dosyć elefanty
Mężnemu lwu obalić, niechaj je niedźwiedzie,
Niechaj wilcy, on nie dba, zjedzą na obiedzie.“
Tak wielki Lubomirski Achillesa w męztwie,
W wspaniałém Scypiona wyrównał zwycięztwie,
Który, kiedy mu żołnierz niesłychanie piękną
Przywiódł dziewkę (na co więc i najtwardsze miękną
Serca; bowiem i sam Mars, choć go w sieci wpądza
Wulkan i pod siecią mu paskudę wyrządza)
Książęcéj krwie, od któréj gdy się tego dowie,
Że już jest z celtyberskim królewicem w zmowie
Allucym, chociaż branka z dobytéj Kartagi,
Odda oblubieńcowi cało i z posagi;
Przyda to wszystko złoto, które w leciech zeszli
Rodzicy z przyszłym zięciem na okup przynieśli.
I tąć dobrotliwością, z dziwem i pochwałą,
Od któréj miał przezwisko, wziął Afrykę całą.
Tak haniebnéj sromoty, klęski tak plugawéj

Nie może żadną miarą strawić Osman żwawy,
Każe przywojce owe, a zbiegłe hajduki
W oczach swoich nożami porzezać na sztuki.
Zawszeć zdrajcę każdego cicha pomstwa ściga,
Ço się największéj złości dla wziątku nie wzdryga; o
Żre pies psa, choć dopiéro lizał go i iskał,
Jeśli go kto rozdrażnił, jeśli nań kto ciskał;
Albo kamień na ziemię wyrzucony chwyta
I głodze go, choć mu ząb wściekły po nim zgrzyta.
Tak Osman ckliwy naraz był fortuny swojéj,
Że się ani tym mordem w zapale ukoi.
Trzy dni nie jadł, prócz że swą zjadłą pianę chlipał,
A ciało sam na sobie kąsał, targał, szczypał,
Rozbierając w swéj głowie; jaki będzie powrót
Jego do Carogrodu, kiedy przyjdzie do wrót
Szarajowych, kędy go w niezliczoném gronie
Matka czeka ochotna; czyż wstydem nie spłonie,
Gdy mu mufty wyrzuci pogardzoną radę,
Albo plac na niepewną meczetu osadę?
Gdzież ślubione trybuty i z Polskiéj dochody?
Tryumfu przed wygraną nie trąb, panie młody!
Póki w niéj niedźwiedź chodzi, nie przedawaj skóry,
Zwłaszcza jeśli zdrowe ma zęby i pazury.
Dopiéroż kiedy wspomni na wielką osławę:
Bo wszytkim zatrząsł światem na onę wyprawę
I wojnę tak niesłuszną; tu wszytek świat wieszczy
Łakome poda uszy, tu oczy wytrzeszczy;
Tu Pers, tu wielki Mogoł i w obszernym murze
China i co jest ziemie w wschodniéj pozyturze;
Cham nieograniczony, wespół z Popijany,
Których słońce gorące naprzód grzeje ściany.
Tu Rzym, tu patrzy Wiedeń, tu sąsiad oboczny,
Który za prowincyą tunetańską roczny
Odbiera upominek: sześć klacz białych cugiem,
Sześć bujawych sokołów; acz nierównym długiem
Od Turka, Hiszpan mówię: bo za takie czacza
Dał wyspę; stoiż za to sokół, albo klacza?
Patrzy szeroki Paryż i przez dalsze morza
Londyn, Sztokholm, Kopenhag, gdzie zachodnia zorza
Późne po zaszłém słońcu swe proporce zbiera.
Już się Moskal sto razy, albo przeumiera
Więcej: bo kiedy pies wie, że sadła uszkodził,
Że nam zajadł i na nas Osmana wywodził,

Jako się już wspomniało; więc nam z każdéj miary
Przegrać i wiecznie upaść życzy kocur stary.
Zwykłéj swojéj obłudy zarobione myto.
To gdy Osman uważy, jako z katalogu
Klnie niebo, ziemię, morze, złorzeczy i Bogu,
I kiedyby o dyable wiedział, tym impetem,
Pewnieby mu się z swoim oddał Mahometem.
Co się porwie z pościeli, to go on żal zmoże,
Że się znowu porzuci szalony na łoże;
To się z gruntu ubierze, to szablę i łuki
Wziąwszy na się, rozkaże wynosić buńczuki;
To znowu, jakoby mu kto podciął goleni,
Upada, mdleje i on pierwszy ferwor mieni.
Tak niekiedy Jugurta szalał na przemiany,
Zwadziwszy się nierównią z wielkiemi Rzymiany.
I Osman téż nakoniec, jakoby go siły
Z fortuną i rozumem cale opuściły,
Jakoby zarażony wielkim paraliżem
Padł, raz tylko przez trzy dni posilony ryżem,
I w swoim się najskrytszym zawarszy namiecie,
Czekał śmierci, niechcący żyć dłużéj na świecie.
Ale wezyr Huseim, skoro zginął basza
Karakasz, znowu serce upadłe podnasza;
Kto przegrał, on w tryumfie; jakby nie Polaki
Ale wszytkie giaury powyścinał w pniaki;
Że Karakasz szedł w wiecznéj Libityny doły,
Bo mu sroższy nad wszytkie był nieprzyjacioły.
Każe ciągnąć armatę, opanuje góry,
Jakoby rzekł: jeszcze nas nie zagrzebły kury;
Możem bez Karakasza bić się jeszcze z Lachy;
Grzmi cały dzień na próżne z wielkich dział postrachy;
Bo Chodkiewicz jego czcze zrozumiawszy grozy,
Nikomu się wychylić nie da za obozy.
Do tak lekkiéj uwagi już przyszli poganie,
Że naszy wojnę z niemi mieli za igranie.
Ten stan był podchocimskich naonczas turniei,
Gdy wieść przyjdzie z Kamieńca, że w jednéj kolei
Tysiąc wozów i więcéj, przypadszy zagonem,
Zagarnęli Tatarzy pospołu i z plonem.
Wszyscy nosy spuścili, bo ich tak głód ściągał,
Że już spieniem ostatniéj prawie dziurki siągał.
Toż z próżnego co żywo pochop mając ksieńca,

Bierze się dla żywności znowu do Kamieńca.
Ale chcą chorągwiami jeśliby z uboczy
Przypadła orda, żeby zajźreli jéj w oczy.
Dociekł czuły Chodkiewicz, że ich tu niemało,
Pominąwszy Kamieniec, daléj zamyślało,
Nie mający na Boga i na sławę względu,
Nie oprzéć się aż doma z onego zapędu:
Więc chociaż chory leżał, przez kotły tubalne
Każe wojska gromadzić w koło generalne.
Opuściwszy zielone u namiotu płoty,
Zbiera czoło w powagę przy buławie złotéj.
Nowy-to był cud wszytkim, że ich hetman woła,
Znać, iż nie bez przyczyny, do wielkiego koła.
Dopiéroż gdy się zbiorą, że już nużny w zdrowiu,
Podparszy się na drogiém Chodkiewicz wezgłowiu,
Poczeka uciszenia; toż nim słowo rzecze,
Smutne oko tam i sam żałośnie powlecze:
„Jakim durny poganin zawziął się uporem,
Gdy nas szablą nie może, chce ponękać morem,
Widzicie cne rycerstwo! ba, czujecie raczéj;
Bo drugim do ostatniéj przychodzi rozpaczy;
Pola mu nie masz z kim dać, gdy tak wiele koni
Wojsko nasze bez owsa, bez siana uroni.
Szturmów więcéj wytrzymać trudno pogotowiu,
I prochów i na kule nie mając ołowiu.
Zasługi zatrzymane, o królu gdzieś cicho,
Owo zgoła, ze wszech stron, jęło się nas licho.
Zima stoi nad głową i ta nas dogryzie,
Jeżeli nas jak gołych zastanie na zyzie.
Więc mamy-li wykradać ztąd się pojedynkiem,
Bisurmanom wydając królewicza szynkiem?
Czemuż nie kupą raczéj, nie w dobrym porządku
Idziemy? O tém słucham waszego rozsądku.“
To rzekszy, westchnie ciężko i na wszytkie strony
Pojźry, kęs przygniewniejszém, łacno postrzeżony,
Na co godzi tą mową; chciał doświadczyć, czyli
Wszyscy jego żołnierze skrzydła opuścili,
Czyli kilku wyrodków, nie koronnych synów
Tak bardzo do domowych tęskniło kominów.
Bo kto znał Chodkiewicza i jego roboty
Zawsze były dalekie od mowy oto téj.
Kiedy tak wszyscy stoją jako w zachwyceniu,
Bo wszytkim takie rzeczy były w podziwieniu,

Zwłaszcza starzy żołnierze; śmierciby się rychléj
Swojéj drugi spodziewał; myślą sobie: tych-li
Słów nam słuchać należy? Boże nieskończony!
Uchowaj z nas każdego; ruszywszy ramiony.
Szept zatém cichy wstanie, a gdy milczą starszy
Zawczasu przestrzeżeni, Lipski się wywarszy,
Dawny rotmistrz kwarciany; znali go i Szwedzi
I Moskwa, kiedy krew ich w okazyach cedzi:
„Odpuść, wielki hetmanie, że ja młodszy laty,
Gdy inszy milczą, muszę wymknąć się przed swaty,
I przysięgam przez tę broń, gdybym twojéj twarzy
Nie widział, rzekłbym, że coś we śnie mi się marzy.
Tedy będziem uciekać? tedy nasze tyły
Ma obaczyć ten śmierdziuch na poły przegniły?
Zachowaj, mocny Boże! raczéj w ziemię wrostę.
Niechaj wiem wojewodę, niechaj wiem starostę;
Z tych to kuropatniczków, co się sypiać w pierzu
Nauczył, któryś tęskni; o żadnym żołnierzu
Nie rozumiem, żeby nas chciał odbiegać; ale
Któżkolwiek taki będzie, nie mówię zuchwale
Przed tobą, hetmanie mój, tę szablę w półgarła
Gotów-em mu utopić! jednak nie umarła
Cnota jeszcze szlachecka; wątpię, aby który
Do psiéj z tego teatrum zamyśliwał dziury.
Nie siedm niedziel, lecz siedm lat z Bolesławem owem
Wojowali przodkowie naszy pod Kijowem.
Jedliśmy psy i koty w Moskwie czas niemały,
Wzdy nam doma żadne tak smaczne specyały
Nie były jako wtenczas; dla drogiéj ojczyzny,
W kanar się obracały smrody i trucizny.
Teraz co za głód, proszę? mamy jeszcze konie,
Jeżeli król tak długo na nas nie wspomnionie;
Mamy blizko świeżego mięsa pełne pole,
Chociaż chleba przyskępszym, nie trudno o sole;
Będziemy jeść pogańskie, nie żadząc się, trupy,
Oskrobawszy brzydki świerzb i plugawe strupy.
Racz-że to o nas wiedziéć, wodzu nasz! prosimy,
Że pomrzéć na tym placu uczciwie wolimy,
Niźli odejść z niesławą; niechaj to chrzczą tchórze,
Wzdy ucieczka ucieczką, i ja na Podgórze
Wiem drogę i trafiłbym jako kto do domu.
Niechaj mnie raczéj piorun ciężki bije z gromu,
Jeślibym już stanąwszy w zwycięztwa nadziei,

O wczasie i ojczystéj miał pomyślać kniei!
Dom nie zając, nikomu pewnie nie uciecze,
Jeśli téż tu dni moich zegarek dociecze,
Nikędybym jako tu nie marł tak szczęśliwie:
Bo mnie Pan na zagonie zastanie przy żniwie.
Niech sto wisi chorągwi nad drugim w kościele,
Ze stem szumnych nagrobków; gdzie mi moja ściele
Cnota łoże, tam kości me doleżą całkiem;
Brednia malarz i z swojéj kitajki kawałkiem!
Każ w majdanie szubieńcę na przykład narodom
Postawić, niechaj wisi kto zamyśla do dom!“
To kiedy Lipski mówił, za szablę się trzymał,
A oczy mu szczery Mars iskrzył i rozdymał.
Jeszcze dobrze nie skończył, kiedy krzykną wszyscy,
I co daléj namiotu i co stali blizcy:
Że umrzéć na tym placu wszyscy wolą zgodnie,
Niźli kroku pogaństwu ustapić niegodnie!
Zgoda! niech każdy wisi kto myśli uciekać,
W ostatku gotowi go na przykład rozsiekać.
W tenże cel i Sajdaczny, w który mierzą naszy:
„Tedybyśmy dla trawy i dla szkapiéj paszy,
Dwu baszów najprzedniejszych, sto tysięcy gminu
Tureckiego zwaliwszy, tak wielkiego czynu
Odbiedz mieli? niech świadczy za mną moja cno ta,
Sameby nas do domów nie puściły wrota,
I do których, mieniąc się koronnemi syny,
Wzdychają niewieściuszy, gasłyby kominy.
O Kozaków najmniejsze staranie i piecza,
Pożywią ich sąsiedzi, hetman ubezpiecza.“
Tu weselszy Chodkiewicz bliżéj łóżka sprasza
Wojennéj rady, z którą kilką się słów znasza;
Toż do żołnierzów znowu, lecz już pocznie czerstwo:
„O moja krwi szlachetna! o zacne rycerstwo!
O nieodrodni wielkich rodziców synowie!
Niech mi Bóg, u którego w ręku moje zdrowie,
Będzie świadkiem, żebym był nie dożył wieczora,
Tak mnie gniecie do grobu moja starość chora;
Lecz skoro słyszę w uszy i widzę na oczy
Waszę gorliwość, zaraz serce we mnie skoczy,
Sił mi znacznie przybywa; wszytkie zmysły we mnie
Młodną i już mi się śmierć zaleca daremnie.
Niechże Bóg, który słowem może światy tworzyć,
Że wam serca, mnie zdrowia, raczył sam przysporzyć,

Wiecznie będzie pochwalon! i wam, wdzięczna młodzi,
Dziękuję, że was żaden niewczas nie odwodzi
Od rozczętego dzieła; jeszcześmy nie póty
W głodzie, żebyśmy mieli psy jeść, albo koty,
Albo trupy pogańskie; acz tego są jasne
Przykłady, że jadali ludzie swoje własne,
Przyciśnieni potrzebą; kędy naprzód starce,
Potém niewiasty, potém dzieci kładli w garce.
Tak się długo Rzymianom bronili Francuzi.
Nam pewnie dla nikczemnéj do tego kobuzi
(Ufam Bogu) nie przyjdzie, będziem za powodem
Jego świętym myślili, że nie pomrzem głodem.
Wy tylko, o rycerze wiary Chrystusowéj!
Cnotę i zwykłe męztwo położywszy w głowy,
Bo gdy z niego na niebie mamy opiekuna,
Rada nie rada musi za nami fortuna;
Zmocnicie się jak znowu i przetrwawszy tyle,
Nie tęsknicie zwyciężyć krótkiej jeszcze chwile.
Wyć-to już sześć trzymacie niedziel na ramieniu
Tego nieprzyjaciela, który w oka mgnieniu
Wielkie bierze fortece; i państwa i pany,
Przez jeden dzień pod jego padały dywany.
Wyście baszę Husejma, wy i Karakasza
Ręką swoją zgładzili; robota to wasza:
Pola trupem pogańskim szeroko usłane,
I krwią brody Dniestrowe ich zafarbowane.
Wyście pierwszy w ich ziemi w tak rozkwitłém gronie
Swe orły rozwinęli i krwawe pogonie.
Na was oczy wytrzeszczył świat z niezmiernym cudem,
Że tyla garść, z tak wielkim w szrankach stoi ludem.
Tedy już przepłynąwszy, mielibyśmy tonąć?
Nie wierzę, żeby to mógł kto z nas i wspomionąć.
Szubienic tu nie trzeba, ani żadnéj grozy;
Cnota każdego pęto, łańcuch i powrozy,
Która go tu zatrzyma, aż da Bóg poczciwie
Zszedszy z placu, ujźrym się na ojczystéj niwie.
Trwajmyż, wiedząc, co ciężéj cierpiéć nam przychodzi,
To nam zaś miléj późna pamiątka osłodzi,
A która i po śmierci wiecznie żyje — sława
Niech wam serca i siły, o bracia, dodawa.
A teraz wam imieniem Rzeczypospolitéj,
Znak wdzięczności żołnierzom od niéj należytéj,
Ci co tu w radzie ze mną mają władzę równą,

Ofiarują i ziszczą jednę ćwierć darowną.
Ale i w tém każdego upewniamy mocnie,
Že nie pójdą odwagi wasze bezowocnie,
Bo mając między sobą takiego uznawcę
Prac naszych, wrychle będziem miéć i chlebodawcę.
Jest królewicz, katalog u którego długi
W głowach leży, mający wszytkich nas zasługi;
Bogu oddać ostatek. Prochy i ołowie,
Już-to na naszéj będzie należało głowie“.
Tu ich z koła rozpuści, a Kosakowskiemu
Do Kamieńca po żywność każe iść samemu,
Dawszy mu Daniełowców i Woroniczowę
W kompanią chorągiew, więc królewiczowę
Piechotę; tysiąc wszytkich ludzi poszło zgoła
Osnuwszy się wozami, dla Ordy dokoła.
I szczęśliwie odprawił, i ochotą chyżą
Tę drogę, opatrzywszy wojsko znaczną spiżą,
Mikołaj Kosakowski i Fekiety drugi.
Ten na każdy dzień niemal takie czyniąc cugi,
Siła bydła brał Turkom, gdy zapadszy z tyłu,
Zbiegał ubezpieczonych i narzezał siłu;
Lecz i Tatarów bijał często, i sowity
Odbierał plon, ztąd sławny był i znamienity.
Kto idących do koła żołnierzów uważał,
Wszyscy byli struchleli, jakby ich porażał
Ostatni głód, jakby już opuściwszy skrzydła,
Saméj śmierci czekali, bez chleba, bez żydła;
A gdy nazad wracali, rzekłbyś, że z bankietu,
Pełni ochoty, pełni nowego impetu.
Jako pczoły robocze, gdy ich promień jary
Ciepłego ruszy słońca po swoje kanary
Sypa się z ula na świat; tak naszy zagrzani
Mową Chodkiewiczową, gdyby im pogani
Dziś pole stawić chcieli, wszytkichby na ranem
Śniadaniu całkiem zjedli pospołu z Osmanem.
Cicho siedzą Kozacy, aż skoro przytuli
Noc świat czarnemi skrzydły, w ośmiu się wysuli
Tysięcy ku téj stronie, gdzie się jeszcze dobrze
Nie rozgościł Karakasz, a już go po ziobrze
Namaca Lubomirski; czuli wozy całe,
Turki niepostrwagane, zaczém i ospałe,
I póki mogą, z oną tając się kradzieżą,
Śpiących pogan jak bydło przez gardziele rzeżą;

Aż przyszli do namiotu, kędy między mnichy
Leży basza porażon śmiertelnemi sztychy;
Tedy namiot zebrawszy i pod złotolitą
Skofią szczerém złotem chorągiew uszytą,
Którą potém, jako dar sobie należyty,
Otrzymał Lubomirski; i inszéj obfitéj
Napełnieni zdobyczy, że się gięli pod nią.
Dopiéro skoro zorzę obaczyli wschodnią,
Bezpiecznie się wracają, gdzie ich dla pogoni,
Przyłożywszy gotowy samopał do skroni,
Wojska czeka ostatek, i tak nie zemszczeni,
Zdarli pypeć poganom Kozacy ćwiczeni.
Ale zaś co inszego Chodkiewicza boli,
Że wydał Zielińskiego prawie do niewoli;
Nie wie, co się z nim dotąd między Turki dzieje,
Czy posłać pon, czy czekać; tak kiedy się chwieje,
Nakoniec napisawszy list do hospodara:
Jego cnota, jego w tym założona wiara,
Przecz trzyma Zielińskiego przy sobie tak długo?
Ma-li tam bez potrzeby mieszkać? niechaj mu go
Do obozu odsyła; z czém wnet niewolnika
Sprawnego ochotnego do Raduła zmyka,
I ledwie nie tegoż dnia, jak w wołoskim stanie
Taborze, Zielińskiemu list się on dostanie.
Prędko go ztąd obieca hospodar wyprawić,
Lecz mu się tu dzień, który jeszcze trzeba bawić.
A tymczasem Chodkiewicz, jako więc oliwa
Długo w lampie świeciwszy, nagle dogorywa.
Dopądzał ostatniego kresu swego wieku,
Który przy wyjściu na świat, każdemu człowieku
Zamierzony, i odtąd jako słońce toczyć
Złote koła toczyło, nikt jeszcze przeskoczyć
Tego nie mógł terminu; tu, tu kto się rodzi,
Umiera; na tym celu i starszy i młodzi.
Z tém dziś przed królewiczem staną doktorowie,
Że już Chodkiewiczowe na schyłku jest zdrowie;
Serce tylko, jak iskra w oziębłym popiele,
W piersiach nieprzełomionych, w jego żyje ciele.
Toż Władysław, choć i sam chory w swym namiecie,
Uprzykrzone poduszki z boku na bok gniecie,
Zwoływa senatory i konsyliarze:
„Jesli-ż już wybijana — rzecze — na zegarze
Hetmanowi naszemu, i w takiéj nas toni

Odumrze; bo się żaden śmierci nie obroni,
Jako twierdzi mój doktor, który mu nie kładzie
Trzech dni żyć, was ku wczesnéj wezwałem tu radzie,
Żebyście dalszéj wojny progres mieli w głowie,
Pierwéj niźli ostatnie Bóg żegnaj! nam powie“.
Wnet się wszyscy zezwolą, żeby w takim razie
Do Zygmunta na lotnym wyprawić pegazie,
Awizując o wszystkiém, prosząc, póki zieje
Chodkiewicz, niech przybywa, niech wojsko zagrzeje;
Niechaj nas municyą, niech ratuje strawą,
Kto wie, nie zmieni-li się fortuna z buława?
Była mowa i o tém, żeby dla snadniejszéj
Obrony, zawrzéć szańców i obóz był mniejszy.
Z czém Plichta i Sobieski poszli do chorego
Chodkiewicza; lecz i on nie był téż od tego.
Ztamtąd zaraz Kochowski, porucznik Niemirów,
W pięciudziesiąt koni biegł bez wszelkich papiérów,
Jakby czasu nie było listami się bawić,
Żeby ustnie o wszytkiém mógł Zygmunta sprawić;
Człowiek mowny i śmiały, ale-ć nie ukuje
Stu kowalów, kto serca do wojny nie czuje.
To gdy sprawi Władysław, naszy w polu gony
Z Turkami odprawują, i z obojéj strony,
Kto ma serce a konia, niżeli gnić w kuczy,
Harcem sobie po błoniu szerokiém pohuczy.
Bez kazki tam nie biorą, a gdy szczęście wienie,
Lepsze niż rok drugiemu będzie oka mgnienie.
Nie mógł się Żorawiński żądzy odjąć dłużéj,
Widząc na lotnych seklach, gdy chłopi dosuży
Z naszemi ujeżdżają; toż gdy Chełmski Scibor
Zwali z konia pięknego Turczyna na wybor,
Drugiego żywcem przywiódł; tymże idzie torem
Borek, wielki najezdnik, Kulczycki z Minorem.
Na co chwilę z Sieniawskim Rozdrażewski trzeci
Patrzący, razem się w nich chybki pożar wznieci
Żarliwego Gradywa, w kilkudziesiąt koni,
Że się w lekkie gonitwy wmieszają i oni.
Jan Gdeszyński z Szymonem Kopyczyńskim w tyle
Zostali, znając dobrze pogańskie fortyle.
W takim-że drugim poczcie Wasiczyński z boku,
Z Sicińskim patrzą, rychło w skupionym obłoku
Spadną Turcy na owych, zaraz Sieniawskiego
W pierwszym poznawszy skoku i Żorawińskiego;

Więc prosto na krajczego z wyniosłym dziretem
Leci Turczyn; z gotowym i on pistoletem,
Nie stoi, i tak żartko przyszło się im zderzyć,
Że się chybią, nie mogszy do siebie wymierzyć.
Obróci się Sieniawski, szablę mając w ręku,
A już Turczyn zniesiony u jego sług w ręku.
Królewski z Suchodolskim kiedy pana strzegą,
Nim ten koniem obróci, porwą go i zbiegą.
Toż szczęście Żorawiński, toż i inszy mają,
Gdy albo biorą Turków, albo ich strzelają.
Prawda, że nie beze krwie, nie bez szkody: bowiem
Téj gry Rozen z Twardowskim przypłacili zdrowiem,
Gdy się daléj zagonią; tam Potocki z łuku
W rękę wziął, gdy Araba wiedzie przy munsztuku.
I inszych kilku rannych, toż gdy Turcy ławą
Myślą naszym tyły wziąć; wysunie się sprawą
Pułk usarski, na dniowej który stoi straży,
Ani się téż daléj iść poganin odważy.
Na téj słońca ostatek spadło krotofili,
Które nim się do końca w ocean pochyli,
Aż z Wewelim Zieliński niespodzianie jedzie,
I Raduła ze złego mniemania wywiedzie;
Dla nowéj magistratu tamtego odmiany,
U hospodara aże dotąd zatrzymany.
Dilawer, czyli z Czerkies, czyli rodem z Rusi,
Owo się z chrześcijana w pogana przekrztusi,
Przez kilkadziesiąt rządząc lat Mezopotamy,
Zkąd nie tylko od skroni długie puścił szlamy,
Ale sławny z rozumu, z szczęścia i z wymowy;
Teraz pokój od ściany zawarszy persowéj,
Pełen złota karawan na wojenne spezy,
Daruje Osmanowi, i téj mu imprezy,
Gdzie zeszłe lata swoje chciałby podać światu,
Pomoże, gotów służyć jego majestatu.
Chciwy Osman, jako gdy kogo dypsas uje,
Im więcéj pije, większe tym pragnienie czuje,
W rzece stoi po garło, tak go on jad zwiera,
Że pijąc, od pragnienia ciężkiego umiera.
Wszytkie tedy respekty puściwszy na stronę,
Ztaniał téż był Huseim już przez wojnę onę,
W nienawiść i u wojska przyszedł i u dworu,
Zwłaszcza kiedy czuprynę Dilawer u woru
Rozplecie, da we dzbanek karłom i wałachom;

Wezyrem i hetmanem oraz przeciw Lachom
Car go tworzy łakomy; o włos Huseima,
Że nie każe zadawić; stara go zatrzyma
Przyjaźń Dilawerowa, i przez te zasługi,
Po pierwszym był wezyrze w katalogu drugi.
Taki zwyczaj u Turków; zabiegając zwadzie,
Że pospołu z urzędem każdy garło kładzie,
Jeżeli go inszemu cesarz konferuje.
A to Dilawer zdrowiem Husejma daruje.
I przydał nam się potém, gdy Turcy Osmana
Z Dilawerem zabiją, Mustafę za pana
Obiorą, a Dziurdziego uczynią wezyrem,
Który przeciw Polakom mordem dychał szczérem,
Tego zrucił Huseim wedle czasu prawie,
Przy onéj Zbaraskiego Krzysztofa odprawie.
Co że weszło przede mną już na polskie karty,
Nie powtarzam, i do swéj powracam się Sparty.
Tedy skoro regiment wziął Dilawer stary,
Z jakiéjby się toczyła ona wojna miary
Z Polaki, pilno dawnych pyta wojowników,
I którym nie nowina, nie podłych kurników,
Miast i zamków obronnych, fortec niedobytych,
W kilku godzin dostawać. Czemuż teraz i tych,
Co w gołém polu siedzą, przez dni już czterdzieści
Nie biorą? żadną miarą weń się to nie zmieści.
Toż gdy wszytkie potrzeby i imprezy one
Usłyszy, jako na wiatr i próżno czynione,
Jako zginął Huseim, sylistryjski basza,
Jako znowu stradali świeżo Karakasza,
Widzi regestr pobitych, i gdzie się ośmielą,
Co najlepszy mężowie trupem pola ścielą;
Jako we dnie Polacy, tak w nocne wycieczki
Psują ich Zaporowcy; z inszéj, prawi, beczki
Musi począć tę wojnę, a głaszcząc po piersi
Długą brodę: nie tak źli Indowie i Persi,
Łacniejsza dziesięć razy sprawa z niemi; ile
Baczyć mogę; więcéj tu w rozumie, niż w sile
Należy; rychléj głową, niż ręką ich może
Pokonać, czasu się żal strawionego Boże!
To wszytko kiedy dziadek zgrzybiały po kęsie
Rozbiera, wojować źle, gdy się głowa trzęsie,
Bo mu nie Mars, lecz marzec z oczu niedaleki,
Przez brwi i zawiesiste wygląda powieki.

„Czas-by rzecze podobno, długoletny starcze,
Z głowy wojnę, z ręku łuk wypuścić i tarczę,
Czas-by szeptać pacierze, kiedy kaszel dusi,
W piersiach skrzypi; darmo cię, darmo sława kusi!
Włosy już oszedziałe i przegniłe dziąsła,
Z których późna starość do zębu wytrząsła,
Na pokój raczéj radzą, a więc miasto harcu,
Ssać, przy ciepłlm kominie, mokre grzanki z garcu.
Choć-ci bywa, lecz rzadko przyrodzonym biegiem,
Że się trawa pod zimnym zazieleni śniegiem.
Dosyć mnie, żem wezyrem, byle co dal hojnie
Dał téż Bóg tego zażyć z łaski swéj spokojnie.
Wojna z Polaki, widzę, nie méj rozum głowy!
I dziad-że-by potrafić w to miał osikowy,
Kędy młodszy powięźli? Pomacam sposobu
A tę wojnę rozejmę, da Bóg, ze stron obu“.
Tak sam z sobą Dilawer przez całą noc duma.
Rano poszedł do popa, dawnego pokuma,
Który takim-że będąc obciążony wiekiem,
Wolał-by się zakrapiać doma koziém mlekiem;
A że był pedagogiem u cesarza z młodu,
Wziął go z sobą na wojnę Osman z Carogrodu.
Toż gdy siędą dziadowie, jąwszy od Noego
Imą sobie wspominać dni pożycia swego:
Był tam stary Amurat, i który mu potem
Ciężką wojną dokuczał z bitnym Kastryotem
Był Bajazet; odmiany szczęścia przykład rzadki.
Tego był Tamburlanes do żelaznéj klatki
Wsadził porażonego i, złote kajdany
Dawszy, woził po świecie na dziw niewidziany.
Wszytko statecznie znosi, aż gdy widzi żonę
I dwie córki kochane z gruntu obnażone,
Służące do brzydkiego tyranowi stołu,
Uderzył w szczebel głową, że z duszą pospołu
Mózg mu ciepły okrutnie wyprysnął z ciemienia;
Ztąd prawo, co ich carom broni ożenienia.
Był Selim i Soliman na placu szczęśliwy,
Który trzymał z Polaki pokój póki żywy,
I osobne zawarszy swoje chęci z niemi,
Czasom stwierdził potomnym pakty wieczystemi.
Był Achmet, świeżo przyszły rodziciel Osmanów,
Który prawo i zwyczaj wzgardził przyszłych panów,
Wystawiwszy w Stambule pod złoconym szczytem

Pyszny meczet, żadnym go ani depozytem,
Ani nadał funduszem mężnéj ręki swojéj
Dlatego téż podziśdzień prawie pusto stoi.
Wspomnieli, jako ojcu podobny uporem
Osman już począł meczet murować z klasztorem,
Do którego intraty i wieczne fundusze
Z Polski naznaczył; ale omylą go tusze.
Jaki Mahometowi upominek ślubił,
Podobne téż ma szczęście; już tak wiele zgubił
Ludzi, jako żaden z tych, co wzięli pół świata,
A jeszcze nic nie sprawił; kiegoż się tu kata
Bawić? Zima za pasem; cóż tedy ci rzeką,
Co ciepły kraj, ojczyznę mieszkają daleką?
Mrozu nigdy nie znają, śniegu ani we śnie
Nie widzieli, lecz wiecznéj przywyknęli wieśnie;
W samych tylko płóciennych telejach bez futra,
Pewnie wszyscy, jak muchy, posną nam do jutra;
Albo znowu kobyle wywnętrzywszy brzuchy,
Powłażą i tam w mroźne pomrą zawieruchy.
Więc gdy się im swych przyszło niedostatków zwierzyć,
Prędko się starcy zgodzą, żeby mir uderzyć
Z Polaki; nim jesienny spadnie plusk, nim zima
Zajdzie, co rychléj wojska uwieść z pod Chocima;
Zwłaszcza, gdy nam to w ręce samo prawie lezie,
Ku jakiéjż-by Zieliński mieszkał tu imprezie?
To jednak wezyrowi da pop pod uwagę,
Że snadniéj przez nikogo, jak przez Kizlaragę
Osmana nie przełomią i nie zbiją z toru.
Murzyn-to był, a nocny sekretarz u dworu,
Starszy wałach; w tego był władzy rodzaj guzy
Garbatych karłów, w tego wszeteczne zantuzy.
Ten co panu poszepnął, jakoby głos z nieba,
Już temu było wierzyć koniecznie potrzeba.
O! na wszytkich ci królów ta padła pomucha,
Że tam najprędzéj radzi nadstawiają ucha,
Gdzie im metresy, karli, skrzypkowie, pochlebce
I ktokolwiek byle co do smaku poszepce;
Wzgardziwszy szedziwego starca zdrową radą,
Na tych najwięcéj swoje propozyty kładą,
Którzy bez prywatnego trzech słów interesu
Nie wyrzeką, lecz wszytko do swojego kresu
Kierują, psując dobrych, a co tym należy,
Złodziejskim otrzymują sposobem w kradzieży.

Chwali w rzeczy drugiego, a tymże zawodem
Subtelnie go oskarża; człowiek z piekła rodem.
Królu! człowiek-to godny, u pospólstwa wzięty,
O złoto i największe mało dba prezenty.
Domyślaj się ostatka, jeżelić ma wadzić,
Lepiéj go, jako mówią, przez nogę przesadzić,
Wzgardzić nim, nie dać mu nic, bo i koń o głodzie
Nie tak hasze, nie tak się boczy na powodzie.
Tacy-ć to podjadkowie monarchie walą,
Co królom złe i dobre, byle miłe, chwalą.
Usłuchał wszetecznice on król, które króle
Wschodnie deptał i sławne spalił Persepole.
Tyle u Aleksandra nocna Tais mogła,
Že miasto już poddane swą ręką zażogła.
Nie miał takiego szczęścia, nie miał tyle wiary
Kallistenes, filozof i przyjaciel stary;
Gdy się bogiem zwać kazał; do takiéj człowiecze
Serce przyszło rozpusty, a ten skromnie rzecze:
„Któż cię tak królu zbłaźnił? któż cię tak oszalił?
Żeś tyle ludzi pobił, tyle miast popalił,
Przeto się bogiem czynisz? Bóg daje, nie bierze,
Jako ty. O cóż będą do ciebie pacierze?
Nie słuchaj zauszników! nie wspieraj się wiszem!
Człowiek-eś, ani z wielkim równaj się Jowiszem“.
Nie mógł prawdy dosłuchać, którą, że mu radził
Kallistenes, z świata go Aleksander zgładził.
Drzewo czerw, rdza żelazo, mole księgi psują;
Ale kiedy pochlebcy pana opanują,
Ani tak rdza żelaza, ani mól papieru,
Ani drzewa, choć nie ma czerw inszego żeru,
Uszkodzi, jako kiedy którzy kłamstwem żyją,
Pochlebcy się któremu panu w kołnierz wszyją.
Toż gdy sparznie z przyjaźni za lada niesmakiem,
Aż zaraz z faworyta będzie zabijakiem;
Albo go kto przekupi; wié, że dla wziątku
Nic nie masz niestrawnego w serdecznym żołądku.
A że rzeczy najlepszéj najgorsza jest skaza,
Im był większy przyjaciel, tym większa uraza.
Takiego Dyonizy tyran miał przy boku,
Który od niego nigdy nie odstąpił kroku,
Pilny, wierny, posłuszny, i nie był nikt iny,
Przez którego-by wszytkie król wiedział nowiny.
Arystypem go na chrzcie, a potém z przezwiska

Psem zwano, co dworskiego pilnował ogniska.
Śmiał się Dyonizyus? i on tyle troje,
Chociaż ledwo mogł widziéć przez cztery pokoje;
A kiedy go kto spytał, jeżeli szaleje?
Wiem ja, prawi, że się mój pan darmo nie śmieje.
Wrychle potém na łowach tyran nogę złomał,
A kiedy Arystypus jak zaprawdę chromał,
Spyta go: co-li za szwank odniósł i on w nogę?
Póki cię twoja boli, zdrowym być nie mogę —
Odpowiedział pochlebca; i dotąd o kuli
Chodził, dokąd doktorzy pana nie obuli.
Cóż potém? czyli mu wziął, czy odmówił czego,
Postrzegszy Dyonizy człeka przewrotnego;
On cukier w żółć obrócił, pochlebca plugawy;
Nie tylko między ludźmi wszytkie jego sprawy
Udawał, lecz i w oczy dorzucał mu pyskiem,
Że się urznął nakoniec takowém igrzyskiem.
Stał w kupie Arystypus, kiedy się król spyta:
Gdzie-by téż miedź w Grecyi była wyśmienita?
Wyrwie się przed drugiemi on sykofant śmiało:
Jest, prawi, miedź w Atenach tak dobra, że mało
Złotu jéj nie przeniosę; z któréj w rynku stoi
Odlewany z Armodem mężny Arystoi;
Ten honor na wieczystą pamiątkę im dany,
Że swą ręką odważną zgładzili tyrany!
Poczuł Dyonizyusz onę wesz we wrzedzie
I oddał wet, kazawszy ściąć go po obiedzie.
Takać zawsze zapłata pochlebników czeka,
Choć się im długo krupi, choć się im odwleka.
Jest-że niejeden taki na świecie pies goły:
Gdy nie ma co doma jeść, pańskiemi się stoły
Opiekując, na wszytkich mruczy, warczy, szczeka;
Anoby wolał sam zjeść, co godniejszych czeka.
Niejeden-że pochlebca, jeśli prawa minął,
Z królem chromał pospołu i nogę wywinął.
A cóż gdy sam cyrulik, który na te krosty
I szwanki powinien miéć w ręku żywokosty?
Aleć się po moskiewsku wszytek świat sprawuje:
„Ryhajcie bojarowie, car weliki bluje!“
Lecz do rzeczy: i prosto z wezyrem do szopy,
Kędy z kawą trzebień on gorące ukropy
Dla Osmana w złocistéj roztwarza farforze;
Snadź mu się czczy, że mu się nic po szwie nie porze.

Murzyn i sam pieszczony, słysząc Dilawera,
Widzi, że słowa jego prawda była szczera;
Życzy jak najprędszego do domu pośpiechu,
Nie chciałby zimowego z czarną skórą blechu,
Chybaby miał na Lachy sposób Osman iny,
Nagie do nich po śniegu wypuścić Murzyny
Pod orlemi forgami; téj giaurzy wiary,
Że nam podobne farbą ich dyabłów poczwary.
Przytém, co ma rozumu a cesarskiéj łaski,
Wda się w to, żeby rychło hellesponckie piaski
Przywitać, i w lubym się oglądać Stambole,
Puściwszy psom i wilkom zasmrodzone pole.
Wezyr na swego czoła pamiętając zmarski,
Potrafi w to, że spełna będzie honor carski.
To sprawiwszy Dilawer śle po Zielińskiego,
I dawszy wielkie znaki afektu dobrego
Słowy wyśmienitemi, obłapi go mile,
Prosi, żeby nie biorąc darmo długiéj chwile,
Stanęli tu posłowie, którym prawo wieczne
Jako przyjazd, tak odjazd waruje bezpieczne.
Co jeśli chcą zamianą, albo otworzystem
Zawsze wezyr utwierdzić będzie gotów listem.
A ten Bóg, który pokój, który lubi zgodę,
Zdarzy go i wam i nam w téj wojny nagrodę.
Z tém Zieliński już samym przyjechał wieczorem,
I dziś się nie mógł widziéć z Chodkiewiczem chorem.
Noc była, a gdy miesiąc wstawał złotorogi,
Szarą poświatą ziemskie widoczył podłogi.
Nie każdy śpi, co chrapi; toż i naszy wstają
Zaporowcy i cicho rzekę przebywają;
Cicho w obóz turecki, co na tamtéj stronie
Dniestru, pomkną, zwykłéj swéj ufając fortunie.
Ani ich omyliła: jeśli kiedy bowiem
Jako dziś, w ciemnym mroku wzrokiem patrząc sowiem,
Dokazali odwagi i pogan nasiekli,
I zdobycz niezliczoną z wozami przywlekli.
Gdy tam i sam bez wstrętu chodzą po taborze,
Jako więc lew w zawartéj grasuje oborze,
Albo wilk choć napchany, co się tylko ruszy,
W tém zaraz kieł zażarty, w tém paszczekę juszy;
Trafią, gdzie Omer basza między gęstym gminem
Arabów, pod jedwabnym chrapi baldekinem;
Temu skoro we śpiączki łeb utną szkaradnie,

Aż im Huseim, przeszły wezyr, w ręce wpadnie.
Z którego kiedy Kozak drogi kaftan zbiera,
Jako więc ślizka ryba, tak się z wędy zdziera,
I ucieka z obozu w blizkie lasy trząskiem,
Gdzie gałęziem okryty, przy potoku wązkiem
Dyszał; aż skoro dzień był, wylazszy zpod chrostu
Nagi i niepoznany szedł do swego mostu.
To zrobiwszy Kozacy, gdy już świtu blizko
Słońce było, na swe się wrócą stanowisko.
Au Turków dopiéro larmo, zgiełk, krzyk, wrzawa!
Próżno! zawsze ten wskóra, który raniéj wstawa,
A tym téż czasem wszedł dzień i wczorajsza praca
Wszytkich budzi i wszytkich do siebie powraca.
A nam mdleje Chodkiewicz. Hetmanie mój złoty!
Przecz-że, przecz zostawujesz zaczęte roboty?
Ale już dekret przyszedł wiecznego wyroku,
Od którego nie wolno apelować kroku.
Więc na nizką lektykę z pościelą włożony,
Gdy żałosnéj pożegnać już nie może żony,
Wieźć się każe na zamek, gdzie i wcześniéj może
Dom rozrządzić, i na tak dalekie podróże,
Wprzód niźli mu wiecznemi zmysły zajdą mroki,
Świętą duszę trwałemi opatrzyć obroki;
Żegna świat i ojczyznę i króla i ciebie,
Kochany Władysławie! niech i po pogrzebie
W twojéj zostawa łasce; i was, zacne grono,
Rady swojéj wojennéj, których mu przydano
Za towarzysze prace; ale przed inszemi
Ciebie, cny Lubomirski! możesz już swojemi
Latać pióry w tém polu, jako młody orzeł,
Któreć fortuna i Mars życzliwy otworzył.
Oddaje-ć te buławę, bodaj się starzała!
Bodaj tyle tryumfów w twoich ręku miała,
Bodaj miała i więcéj twém sercem, twą siłą,
Niż ich widzisz nad trumną i jego mogiłą;
Tę buławę, przed którą drżał naród przewoźny,
Którą mu był tak ziemią jako morzem groźny:
Świadczy Wolmar dobyty, Derpt, Dynamunt, Ryga,
Zkąd Szwedów małą garścią do nogi wyściga,
Iw okrętach wysiedziéć nie da się im cało,
Ogniem ich zapaliwszy, że ludzi coś mało,
Krwią swoją rozbujane zalawszy płomienie,
Z przykremi do Szwecyéj awizami wienie.

Tę-ć oddaje buławę, pod Kircholmem która
Dziewięć tysięcy ludzi, (nie pociągam pióra:
Niemców, Francuzów, Finów, Belgów i co pluder
Rodzaju, których przywiódł sam Karol Man-Suder,
Kiedy nam chciał Inflanty wydrzéć; czego potem
I dopiął;) — położyła na placu pokotem
Czterma swoich tysięcy. Lecz i Moskal gruby
Tąż klawą wytrącone zbierał nieraz zuby.
Widział ją car weliki, widziała stolica
W niezwyciężonéj ręce cnego Chodkiewica,
Tę buławę, przed którą ono-ono w kuczy
Osman się zasznurował; a jako więc huczy
Smutny grzywacz, skoro mu dzieci orzeł zbierze,
Tak wyje i we Izach się po swych ludziach pierze.
Bierz-że ją już fortunnie! daj ci się szczęścieła,
Daj, abyć wrychle w ręku palmą zakwitnęła,
A spadając na późne z twoich reku wnuki,
Sławę domu twojego podawała w druki!
I was już, cne rycerstwo, żegna hetman czuły,
Którego w oczach waszych acz nieraz osuły
Ćmy pogańskie; wasza broń, wasze mężne dłonie
Z ognia go i z najgorszéj wyrywały tonie,
Cóż? takżeście ztępieli, że dziś jednéj jędzy,
Kiedy wam go w obozie i rękami między
Gwałtem prawie wydziera, odjąć nie możecie;
Nikt się nie ma do broni, Izy tylko lejecie!
Nie boi się śmierć wojska i ognistéj kule,
Tak namaca przez zbroje, jako przez koszule;
Tak jéj sprzątnąć jednego, jako tymże razem
Sto tysięcy; a nigdy nie uderzy płazem.
Płakał Kserkses zgarnąwszy Wschód cały na Greki,
Że za sto lat — dosyć czas zamierzył daleki —
Żaden się z tych na świecie żywo nie ostoi;
Aż w kilka dni, o których za sto lat się boi,
Wszytkich do szczętu zgubił.
Toż skoro na zamek
Hetman jechał, żeby tam schorzały ułamek
Ciała swego położył; ósmy dzień liczono
Oktobra, gdy to, co mu było pożyczono,
Ze stokrotnym urobkiem oddał w ręce niebu,
Imię — światu, małżonce — ciało do pogrzebu.
Siedmdziesiąt lat niespełna: sławie dosyć żywie,
Ale ojczyźnie mało. Cóż gdy tak w archiwie

Przedwiecznym naznaczono. Ciało potém jego
Z Chocimia do Kamieńca poszło podolskiego
A ztamtąd do Ostroga; gdzie łzami omyte
Od małżonki, włożone pod marmury ryte.
Godne, godne mauzolów i pamięci wiecznéj,
Żeby obraz i przykład miał wiek ostateczny.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.