Wilkołak/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Wilkołak
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 34
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Obława

Podgers zmobilizował wszystkich swych ludzi.
Gospodarze z sąsiedztwa, dzierżawcy, hodowcy owiec, robotnicy z kamieniołomów, pasterze, nawet niektórzy marynarze ze statków — kto żył wziął udział w wielkiej obławie. Zgłosili się również liczni ochotnicy z miasteczka. Nikomu nie odmówiono, nikogo nie odprawiono z kwitkiem.
Jeszcze poprzedniego wieczoru Harry Dickson nadał depeszę do Londynu.
Tom Wills, uczeń słynnego detektywa, po nocy spędzonej w ekspresie szkockim i kilku godzinach jazdy autem zjawił się u boku swego mistrza niemal w chwili, gdy obława się zaczynała.
Nagonka szła przez las wzdłuż kanału. Podwójna liczba strzelców i wielka sfora psów, a śród nich dwaj ludzie z parą pięknych dogów, specjalnie tresowanych na wilki i dziki — cała ta armia ruszyła w las, aby skończyć wreszcie z ową bestią, nękającą okolicę, a specjalnie szkodzącą Podgersowi.
Był dzień pochmurny. Od morza dął ostry wiatr. Las był obfity. Bażanty podrywały się z głośnym łopotem skrzydeł i leciały ciężkim lotem, raz po raz uciekał z pod nóg królik lub zając. Niekiedy pies, nie mogąc powstrzymać swej żyłki myśliwskiej — rzucał się w ogień za spłoszoną sarną. Ale psy trzymane były krótko. Nie było to zwykłe polowanie.
Harry Dickson miał wyznaczone miejsce, w samym środku linii. Ale detektyw miejsce to ustąpił sierżantowi policji Hormandowi, a sam wybrał sobie stanowisko na prawym skrzydle, tuż przy kanale. Obok mistrza szedł Tom.
— Dlaczego pan, mistrzu, zrzekł się tak dobrego miejsca. Prócz jelenia i sarny — inna zwierzyna do wody nie ucieka, a raczej przeciwnie — idzie w głąb lasu.
— Masz rację. Ale nie zapominaj, że nie mamy do czynienia ze zwyczajną zwierzyną. Nasz zwierz zachowa się napewno inaczej niż każdy przeciętny.
— Czyżby to był jakiś zwierz myślący?
— Wilkołak jest chyba zwierzęciem myślącym, jak sądzisz?
— Wilkołak? I pan w to wierzy, mistrzu?... Niech pan nie żartuje ze mnie.
— Gdybym nie wierzył, nie brałbym udziału w tej obławie.
— W tej raczej nagonce...
— Nagonka jest na zwierzę, obława — na człowieka.
— Czyżbyśmy szukali człowieka, a nie polowali na wilka.
— Polujemy na wilkołaka. Moim zdaniem jest to obława. Bo ten wilkołak jest napewno człowiekiem i dlatego wierzę w takiego „wilkołaka“.
Byli we dwójkę nieco na uboczu. Najbliższe od nich stanowisko znajdowało się w odległości około 30 metrów.
Strzelcy i naganiacze byli ze sobą w kontakcie za pomocą krótkich swistków. Na lewo od detektywów szedł Jeffries — sternik, o którym mówił kapitan Sandbury. Detektywi słyszeli go często, jak szedł, rozgarniając trawy... Od czasu do czasu świstał i Dickson mu na sygnały odpowiadał.
— Uwaga, panie, — wołał Jeffries.. — Paw z lewej ręki. Niech sobie leci. To nie wilk!
Piękny ptak poderwał się z gąszczu, wydał ze siebie pełny łęku krzyk na widok dwóch myśliwych i znikł w kierunku kanału. — Do zobaczenia innym razem! — skinął ku pawiowi rozbawiony Tom Wills.
Nagonka szła w dalszym ciągu przez las już trochę rzedniejący. Słychać było stałe granie psów i nawoływania naganiaczy. Na ślad wilka czy jakiejkolwiek innej drapieżnej bestii nie udało się natrafić.
W ten sposób nagonka przeszła siedem kilometrów. Na ósmym kilometrze zapowiedziany był postój.
— Co to! — rzekł nagle detektyw. — Nasz sąsiad się nie odzywa!..
Tom zaświstał w umówiony sposób. Jeffries nie reagował. Gdy Tom kilkakrotnie powtarzał sygnał — odezwał się dalszy strzelec.
Dickson był niezadowolony.
Wytworzyła się zbyt wieka luka w linii strzelców, tymbardziej, że psy węszą tylko bliżej środka.
— A możebym ja zajął jego miejsce, — zaproponował Tom.
— Teraz już za późno. Zbliżamy się do ósmego kilometra, a więc do postoju: zobaczymy gdzie się podział Jeffries.
Detektyw i jego uczeń przybyli ostatni na wielką polanę, dzielącą las od starego zamku. Wysoka wieża, której szczyty widoczne były jeszcze z lasu, teraz wyłoniła się całkowicie z za zieleni.
Strzelcy naganiacze szykowali się do odpoczynku. Wiązano psy i wydobywano posiłek. Powietrze było chłodne, ale rzeźkie.
Do detektywa zbliżył się Podgers.
— Chętniebym panów zaprosił do starego zamczyska, ale jak panowie widzą, jest to dziś tylko schronisko dla szczurów i myszy.
Zaledwie Podgers wymówił te słowa, gdy Dickson wyczytał na jego twarzy wielkie zdumienie.
— Brulls! — zawołał właściciel dóbr
Człowiek w zielonej kurtce podbiegł i stanął na baczność.
— Co to za porządki! Ktoś mieszka w zamku bez mojej wiedzy?
Harry Dickson podszedł do Podgersa i wskazał na dym, dobywający się z za murów komina.
— Niewątpliwie ten dym tak pana zdziwił, — rzekł detektyw. — I ja już go widziałem. Sądziłem jednak, że ogień pod kuchnią rozpaliła służba, aby przygotować coś gorącego dla nagonki.
— Przeciwnie, — złościł się Podgers. — Wydałem rozkaz, aby nikt przed nami nie wchodził do lasu!
— Służba cała jest tutaj, prócz kilku ludzi, którzy zostali w DurhilI, o czym pan wie dobrze — Zaraz to sam sprawdzę, — gniewał się jeszcze ciągłe gospodarz. — Czy pójdzie pan ze mną, Mr. Dickson?
Podgers nie przesadzał, twierdząc, że w Fire Castle mają schronisko tylko szczury i myszy. Zamek miał pewne walory architektoniczne, ale na zamieszkanie w nim nie nadawał się już zupełnie. Były to już gołe mury, zaniedbane w najwyższym stopniu i grożące zawaleniem.
Gospodarz poprowadził swych gości przez długi korytarz. Zerwało się kilka śpiących nietoperzy, gdzieś załopotała kawka, a dzika kotka, prychając i jeżąc się opuściła kojec z małymi.
— Nie przypominam sobie, — mówił Podgers, by tu gdzieś był przewód kominowy.
Ziemianin szedł teraz pod górę po schodach i sapał jak lokomotywa.
Dotarli do tarasu przy wieży, nic nie znalazłszy.
Podgers proponował już odwrót, Harry Dickson wskazał mu miejsce na kamiennej podłodze, szczególnie błyszczące, jakby specjalnie wypolerowane.
— Oto gdzie zapalony został ogień!
— Tutaj? A gdzie popiół z tego ognia.
— Ma pan rację. Wyraziłem się nie ściśle. Nikt tutaj ognia nie rozpalał. Tylko dym wzniecał.
— Niema dymu bez ognia, — napół żartował napół irytował się Podgers.
— Przysłowie to powstało w czasach, gdy chemia nie była jeszcze tak szeroko znana jak dzisiaj. Nietrudno wywołać dym, nie powodując prawie zupełnie ognia.
— Ale poco operował ktoś tutaj takimi dymnymi świecami?
— Poto, aby coś komuś zasygnalizować.
— Sygnał? Z tego zamku? A więc ktoś nas śledzi i ktoś nas chce podejść!
— Tak należałoby sądzić.
— Ale kto taki?
— Może pański sternik Jeffries mógłby nam na to coś odpowiedzieć.
— Cóż ma Jeffries z tym wspólnego?
— Moglibyśmy go o to zapytać, gdyby udało nam się go odnaleźć. Ale jak narazie Mr. Jeffries jest nieuchwytny. Zaginął!
Podgers pochylił się przez parapet wieży i bacznym okiem przyglądał się ludziom na dole. Roztasowali się wszyscy jak mogli najwygodniej na polanie, tworząc male grupy, żywo dysputujące i posilające się jednocześnie.
— Ma pan rację... Jeffries gdzieś się zapodział.
Podgers przyłożył już dłonie do ust, aby zawołać przez nie jak przez głośnik, ale detektyw go od tego zamiaru odwiódł:
— Lepiej nie niepokoić ludzi. Zachowajmy narazie tę wiadomość dla siebie
— Co pan zamierza uczynić? — niepokoił się Podgers. — Przecież brak Jeffriesa daje bardzo dużo do myślenia..
— Oczywiście, że daje, — odparł detektyw. — Dajmy bowiem na to, że dym służył do sygnalizowania. Nie przypuszczam, aby ów adres był skierowany do kogokolwiek z naszych ludzi, gdyż z lasu nie było go widać. Dym tylko dla tego zauważyłem, że szedłem z boku, na lewym skrzydle i że z tego krańcowego stanowiska dym można było za ledwie dostrzec.
— Jeffries też mógł dostrzec dym, — rzekł Tom. — Widziałem, jak Jeffries w pewnym momencie ruszył naprzód. A może on sam coś komuś sygnalizował?...
Detektyw zmarszczył czoło:
— Twoje pierwsze przypuszczenie jest logiczne Tomku, drugie — nie. Na to, by coś komuś sygnalizować, aby wyprzedzić nas o tyle, aby aż wejść tu na górę i zapalić dym — Jeffries nie miał czasu. Ale dym mógł widzieć doskonale, bo w pewnym miejscu była i na naszej drodze do tej polany spora polanka. Dzięki temu, że drzewa w tym miejscu nie zasłaniały — wieża i dym z niej były widoczne jak na dłoni.
— Ktoś nas zatem śledził? — rzucił Podgers, mocno zaniepokojony.
— Nie wątpliwie. Dym uchodził z tego tarasu w pewnym rytmie. Jeffries jako marynarz napewno znał się na sygnalizacjach rozmaitych systemów. Być może sygnały nadawane były według alfabetu Morse‘a. Jeffries, człowiek nieskory do wynurzeń, dojrzał dym, ruszył naprzód, by sygnały odczytać, a potem już działał na własną rękę. Nie mam żadnych danych, aby uważać go za zdrajcę. Zdrajca i szpieg tak szybko nie opuszcza obozu nieprzyjaciela.
— Może chciał zdobyć sto funtów nagrody, jaką wyznaczyłem, za schwytanie tego wilkołaka? — zauważył Podgers.
— Bardzo być może.
— Ale co się z tym człowiekiem dzieje, Mr. Dickson? — Widzę, że jakoś wcale pana los jednego z najlepszych naszych marynarzy nie obchodzi.
Detektyw przez chwilę nie odpowiadał i spoglądał w dół na polanę.
— Co za wspaniały okaz doga! — rzekł detektyw, wskazując palcami na wspaniałego, wielkiego psa. — Czyj to pies?
— Jednego z ludzi z gór. Pies jest wytresowany do polowania na dziki i wilki.
— Możebyśmy zeszli niżej, — zaproponował detektyw. — I, jeśli pan łaskaw, proszę wezwać tutaj właściciela tego doga.
Podgers był gotów na wszystko. Po chwili już stary pasterz, prawdziwy baca z hali, w górskim odludziu, stawił się przed detektywem.
— Czy wasz pies odnajdzie człowieka?
— Bardzo łatwo, tylko, żeby miał wiatr.
— To znaczy, że trzeba mu dać do powąchania rzecz, jaka do tego człowieka należała? Czy tak.
Owczarz potwierdził.
— A jeśli zamiast rzeczy dam mu do wytropienia świeżą krew — to na ślad tego kto krwawił pies wasz natrafi?
— Jeszcze łatwiej.
— Krew, — zawołał Podgers. — Czyżby pan sądził, Mr. Dickson?...
— Niech pies nam na to pytanie odpowie, — rzucił ostro detektyw.
Owczarz kazał psu szukać....
Wielkie psisko najpierw węszyło w koło, potem dog przeszedł przez hall, zawrócił, skierował się ku wieży i znów zawrócił, aż wreszcie już zupełnie świadom swej drogi ruszył przed siebie.
— Szukaj, Nero! Szukaj! — zachęcał owcarz.
Dog przebiegł kilka pokoi, wbiegł na wewnętrzny dziedziniec i zatrzymał się przed dużą stertą kamieni i ściółki. Pies zjeżył sierść i począł warczeć.
— Znalazł — rzekł owcarz.
Futerałem swej dubeltówki począł Tom Wills rozgrzebywać stertę.
Pies siadł nagle i począł wyć przeciągle. Po kilku chwilach ukazały się z pod kamieni i ziemi zwłoki Jeffriesa.
U gardła zmarłego widoczne były głębokie rany szarpane.
Takie same jak u Burnetta...

Poszukiwania, przeprowadzone na miejscu przez Dicksona i sierżanta Harmonda nie dały rezultatu. Dalszą nagonkę uznał detektyw za bezcelową.
— Zbadamy ten teren innym razem, — rzekł Dickson. — narazie zajmijmy się ciałem nieszczęśliwego Jeffriesa.
Nie było wątpliwości. Rany były niemal identyczne jak te, od których znalazł śmierć leśniczy Barnett. Tu i tam działał ten sam zbrodniarz lub ta sama bestia.
Ludzie z nagonki wrócili do Durhill. Gdy Podgers wraz z detektywami znaleźli się pod wieczór w osadzie — spotkali się ze spojrzeniami z podełba i niemiłą ciszą. Ten nowy wypadek jeszcze nieprzyjaźniej usposobił ludność do ziemianina.
Podgers przeszedł między tłumem z głową podniesioną do góry, nie odpowiadając na bardzo nieliczne i nieśmiałe ukłony.
Gdy mijali gmach szkoły, ujrzeli światło w oknach.
Podgers, który niewątpliwie pragnął jak najprędzej wylać swój zły humor na kogokolwiek ze swych podwładnych, mruczał i urągał:
— Światło w mojej szkole o tej porze! Za moje pieniądze — o tej porze światło! Przepraszam muszę się dowiedzieć, kto tu sobie na takie rzeczy pozwala...
Ziemianin ruszył przodem. Dickson i Tom Wills poszli w jego ślady. Znaleźli się w dużej sali szkolnej. Pod lampą z abażurem kilka pań szyło i prowadziło ożywioną rozmowę.
— Dobry wieczór szanownym paniom, — rzekł Podgers z ironią w głosie; — nie przypominam sobie, abym założył kiedykolwiek świetlicę i salon robótek w mojej szkole!
Kobiety przeraziły się i jak spłoszone poczęły zbierać swe makatki. Jedna z nich, o wcale milej powierzchowności, odziana w czarny strój podniosła się i rzekła:
— Zechce pan wybaczyć, Mr. Podgers, pracujemy na rzecz biednych dzieci, a mówimy o strasznych wypadkach, tak nas głęboko dotykających...
Dama w czarnym stroju miała głos mile wpadający w ucho.
Podgers, nagle zażenowany, skłonił się i przedstawił panów:
— Panowie Dickson i Wills z Londynu. A to Miss Lind, pełniąca obowiązki dyrektorki szkoły.
Detektyw zauważył, że Podgers położył specjalny nacisk na wyrazach „Pełniąca obowiązki“.
Trzy pozostałe niewiasty stały na uboczu, sztywne i onieśmielone. Jedna z nich była bardzo ładna.
— Miss Simpson, — rzekł Podgers, — cieszę się, że pani przyszła do mojej szkoły.
— Pracujemy dla biednych dzieci. Nie wybierałam lokalu. Przyszłyśmy tutaj, bo tutaj nas zaprosiła Miss Lind.
Słysząc te słowa z ust pięknej dziewczyny, Podgers posmutniał.
— Przepraszam, żem na panie tak napadł. Nie chciałem nikogo urazić. Bardzo się cieszę, że panie tutaj pracują. To bardzo piękny cel...
Podgers czynił wyraźne wysiłki, by naprawić swe niewłaściwe postępowanie z przed chwili.
Dicksonowi aż było żal tego człowieka, to też zręcznie skierował rozmowę na inny temat i zwrócił się do Miss Lind:
— Jako dyrektorka szkoły zna pani niewątpliwie wszelkie wydarzenia historyczne, dotyczące tej miejscowości. Czy mógłbym zadać pani kilka pytań z tej dziedziny?
Nauczycielka zgięła się w ceremonialnym, trochę staroświeckim ukłonie i rzekła:
— Mam bardzo skąpe wiadomości. Ale jeślibym mogła w czym kolwiek panu pomóc — proszę mną dysponować. Wiem że mam do czynienia z najsłynniejszym detektywem Zjednoczonego Królestwa.
Z kolei Dickson skłonił się głęboko.
— Pytanie moje, — ciągnął detektyw, — dotyczy raczej wierzeń ludu tutejszego. Czy w zamierzchłej bodaj przeszłości krążyły w tych stronach klehdy o wilkołaku? Czy lud wierzył kiedykolwiek właśnie w tych stronach mocniej niż w innych, w wilkołaka i czy go ktoś widział?
— Wilkołaki?... Podania o wilkołaku — to bardzo dawne dzieje. Sądzę, że każda okolica kiedyś, w zamierzchłych czasach miała swego wilkołaka. Aby jednak tutaj, u nas, miał wilkołak występować nagminnie — tego nie słyszałam.
— A ja słyszałam, — odezwała się nagle Miss Simpson. — Całe moje dzieciństwo przeszło pod znakiem opowiadań o wilkołaku. W stronach w których jest wiele owiec — nie brak nigdy wilków, a gdzie są wilki, tam są i wilkołaki.
— Bardzo słuszna uwaga, — rzekł z uznaniem detektyw.
— Tym nie mniej, — ciągnęła już teraz śmielej młoda dziewczyna, — w ostatnich czasach wilki w naszych stronach nie występują. Lasy są rzadsze, a owce lepiej strzeżone. Ostatni wielki wilk został zabity po nagonce w roku 1848. Upolował go Rodney Simpson — mój dziad. Był on wówczas właścicielem Campanuli i części majątków, które teraz należą do tego klucza.
— Ah tak... — rzekł detektyw, którego uwadze nie uszło wyzwanie pod adresem Podgersa, jakie pojawiło się w oczach Miss Simpson.
Obecny właściciel Campanuli, zły i jakby smutny równocześnie, nie pozostawił ostatniej mowy dziewczyny bez odpowiedzi:
— Tak jest... To ja odkupiłem majątek od rodziny Simpsonów i odrestaurowałem zamek, Simpson.
— Żałuję bardzo, proszę pani... Pracowałem cale życie bardzo ciężko na chleb i nie miałem za co się uczyć. A talentów artystycznych nigdy nie miałem. Mogę pani zakomunikować i sądzę, że sprawi to pani przyjemność, iż wilkołaki czynią coraz większe luki w moim majątku.
Słowa te wypowiedział Podgers z takim smutkiem w głosie, że Miss Simpson zasmuciła się sama.
— Dzielna dziewczyna, chociaż nie bardzo opanowana, — rzekł do siebie Tom, który obserwował miss Simpson z dużą sympatią. — A Podgersa żal mi, mimo jego milionów.
— Mówiliśmy o wilkołakach z dawnych czasów. — nawrócił detektyw do tematu.
— Zdaje mi się, że to wszystko, co mogę w tej sprawie powiedzieć, — rzekła miss Pola.
Ale w tym momencie Podgers odezwał się ostro:

— Przepraszam bardzo... Moim zdaniem, Miss Simpson nie powiedziała wszystkiego. Mam oczywista całe uznanie dla motywów, które ją do tego milczenia skłoniły tembardziej że i ja pewien szczegół przed panem ukrywałem. Pytał pan mnie niedawno, co to takiego ów wilkołak. Właśnie ja wiem najlepiej co takiego. Był taki wilkołak u nas, w Durhill. Był to człowiek, który skradł Rodneyowi Simpsonowi skórę z olbrzymiego wilka, którego Rodney zabił. Ów człowiek przywdziewał tę skórę najczęściej w nocy i siał postrach śród ludności. Oczywista, że nie czynił tego bez korzyści materialnych. Był to woźny w zamku Simpsonów i...
W tym miejscu głos Podgersa załamał się.

— Niech — że pan przestanie, — odezwała się Miss Simpson, — wcale nie chciałam wywoływać tych wspomnień. Czyni mi pan wielką przykrość.
Otyły człowiek spojrzał na nią wdzięcznym i smutnym zarazem spojrzeniem.
— A jednak nie będę tego ukrywał. Tym człowiekiem, tym złym sługą rodziny Simpsonów był Archibald Podgers — mój dziad!
Ziemianin zwrócił się do Dicksona:
— Panowie detektywi niewątpliwie mają już wyrobione zdanie o dziedziczności śród przestępców. Jeżeli mój dziad przed wielu laty był wilkołakiem — to czy nie wynika z tego, że ja nim jestem dzisiaj?... Albo, że przynajmniej jestem reżyserem tej całej komedii?.. Jeśli tak — to proszę mnie aresztować Mr. Dickson. Jestem do pana dyspozycji...
— Nie, odezwła się nagle podniesionym głosem dziewczyna. — Niech pan tego nie czyni. Mr. Podgers nie jest zdolny do takiego czynu. Ręczę za to!...
Detektyw uspokoił młodą dziewczynę gestem:
— Nie podejrzewam Mr. Podgersa ani na jotę. Swoją drogą mam nadzieję, że nasz gospodarz potrafi pani okazać swą wdzięczność za tak gorącą obronę.
Opuścili już szkołę i szli drogą wiejską. Podgers był dziwnie wzruszony.
— Mr. Dickson, — szeptał do detektywa, — czy rzeczywiście ta piękna dziewczyna tak powiedziała?... Że nie jestem zdolny do złego czynu?.. I przed tym mówiła, że będzie jej przykro, gdy ja będę miał przykrość... Kto wie?.. Może jeszcze kiedyś skończy się mój zły okres w życiu...
Pożegnali się.
— Tomku, — rzekł Dickson, — trzeba ci wiedzieć, że zagłębiam się w jeden z tych dramatów wiejskich, w których ścierają namiętności i w których na każdym kroku czekają nas inne niespodzianki.
Szli małą uliczką przez miasteczko. Był półmrok, bowiem dwie odległe lampy rzucały tylko słabe i odległe światło. Powietrze było ciężkie.
— Tak, — odparł młody człowiek. — Jakbym, w powietrzu czuł zdradę, jakby gdzieś tuż obok czaił się potwór.
Tom obejrzał się, jakby się lękał, że stanie oko w oko z wilkołakiem.
Oczy młodego człowieka zwróciły się ku innym oczom — pełnym nienawiści.
— Kapitanie Sandbury, — rozkazał detektyw ze zwykłym sobie chłodem. — Proszę mi dać rewolwer!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.