Wilczyce/Tom III/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Ostatni rycerze królestwa z Bożej łaski.

Jak słusznie przewidział i powiedział Petit-Pierre’owi Gaspard, odroczenie wybuchu powstania do 4-go czerwca zadało cios fatalny całemu ruchowi. Pomimo usilnej działalności wodzów partyi legitymistycznej, którzy podobnie, jak margrabia Souday, jego córki i członkowie stronnictwa obecni na zebraniu w Banloeuvre, udawali się osobiście do wiosek swoich dywizyi, niosąc rozkaz ostateczny — za późno już było, aby rozkaz tem doszedł w porę do wszystkich miejscowości, jakie ruch miał objąć.
Rojaliści zgromadzili się w stronie Niort, Fontenay i Luçon; Diot i Robert, na czele swoich oddziałów zorganizowanych, wyszli z lasów Deux-Sévres, mając stanowić ognisko powstania,. Zawiadomieni o tem wodzowie załóg wojskowych zebrali się i wyruszyli na parafię Amailloux, pobili chłopów i zaaresztowali mnóstwo szlachty, oraz dymisyowanych oficerów, którzy wyznaczyli sobie spotkanie w tej parafii i podążyli tam na odgłos strzelaniny.
Aresztowania podobne dokonane też zostały w oko licach Champ-Saint-Pére; załoga w Port-la-Claye została napadnięta, a jakkolwiek, wobec niewielkiej liczby napastników, atak odparto, niemniej śmiałość i energia, z jaką był prowadzony, wskazywała, że nietylko buntownicy brali w nim udział.
U jednego z jeńców, wziętych w Champ-Saint-Pére, znaleziono spis młodzieńców, którzy mieli utworzyć oddział doborowy. Ten spis, napady w różnych punktach o tej samej godzinie, aresztowanie ludzi, znanych z buntowniczych poglądów, skłoniły władze do większej baczności i wykazały całą doniosłość niebezpieczeństwa, przeciw któremu dotąd nie zarządzały środków energiczniejszych.
Jeśli rozkaz ostateczny nie doszedł w porę do niektórych miejscowości Wandei, nietrudno się domyślić, że w Bretanii, w Maine, prowincyach bardziej jeszcze oddalonych od Marais i Bocage, z którego rozkazy były rozsyłane, sztandar wojny domowej został już jawnie wywieszony. W pierwszej z tych prowincyi dywizya z Vitré biła się i nawet odniosła zwycięstwo pod Bretonniéres en Bréal, zwycięstwo, które wszakże, nazajutrz, pod Gaudiniére, zamieniło się w klęskę.
Gaullier, w Maine, otrzymawszy rozkaz zapóźno, by powstrzymać swoich ludzi, stoczył pod Chaney krwawą bitwę, która trwała całe sześć godzin; nadto zaś chłopi, którzy w różnych miejscowościach nie chcieli powrócić do domów, wymieniali prawie codziennie strzały z oddziałami wojska, maszerującymi przez wsie i pola.
Można śmiało przyznać, że rozkaz z 22-go maja, niewczesne i odosobnione ruchy, które stąd wynikły, brak porozumienia i ufności, jaki był tego następstwem, uczyniły więcej dla rządu lipcowego, niż gorliwość wszystkich jego stronników.
W prowincyach, gdzie rozpuszczono zgromadzone dywizye, niepodobieństwem stało się rozgrzać następnie zapał, któremu pozwolono ostygnąć; ludność zbuntowana miała czas się zastanowić — a zastanowienie korzystne często dla obliczeń, jest zawsze złowrogie dla uczuć. Wodzowie, zwróciwszy samowolnie na siebie uwagę rządu, z łatwością zostali zaskoczeni i zaaresztowani, gdy powracali do siedzib swoich.
Chłopi, widząc, że pozostawiono ich własnym siłom, nie mogąc doczekać się posiłków, na które liczyli, oskarżali wodzów o zdradę, zawieszali strzelby na kołku i, oburzeni, wracali do ognisk domowych.
Powstanie legitymistyczne zostało poronione w zawiązku; sprawa Henryka V utraciła dwie prowincye, zanim rozwinęła swój sztandar; Wandea sama pozostała, na polu walki; ale odwaga tych synów olbrzymiego rodu była taka wielka, że, jak zobaczymy, nie zrozpaczyli jeszcze o zwycięstwie.
Tydzień upłynął od wydarzeń, które opowiedzieliśmy w rozdziale poprzednim, a przez ten tydzień ruch polityczny, jaki się wytworzył dokoła Machecoul’u, porwał w wir swój nawet osoby najmniej na pozór do tego podatne, bo pochłonięte własnemi namiętnościami.
Berta, na razie zaniepokojona zniknięciem Michała, wypogodziła się zupełnie, gdy powrócił do niej, a szczęście jej objawiło się tak jawnie i z takiem wylaniem, że młodzieniec, nie chcąc zdradzić słowa, danego Maryi, musiał również okazywać radość z tego swego powrotu. Zresztą, zajęcia Berty, jako ądjutanta Petit-Pierre’a, trudy prowadzenia rozległej korespondencyi pochłaniały tak dalece czas młodej dziewczyny, że nie zauważyła smutku i przygnębienia Michała, przymusu, z jakim poddawał się poufałościom, do których męskie jej przyzwyczajenia upoważniały ją względem narzeczonego.
Marya unikała wszelkiej sposobności pozostania sam na sam z Michałem. Gdy warunki życia wspólnego zniewalały ich do przebywania razem, gdy oczy jej spotykały się z oczyma młodego barona, Marya patrzyła na niego wzrokiem błagalnym, który przypominał, łagodnie i okrutnie zarazem, dane przyrzeczenie. Jeśli przypadkiem Michał zachęcał milczeniem Bertę do okazywania tkliwości, której mu nie skąpiła, Marya wpadała w wesołość hałaśliwą, obcą niewątpliwie jej sercu, która niemniej jednak raniła boleśnie duszę Michała. Wszelako wszelkie wysiłki młodej dziewczyny nie mogły ukryć spustoszenia, jakie zmaganie się z tą miłością zrządzało w jej powierzchowności.
Zmiana, jaka w niej zaszła, byłaby niewątpliwie uderzyła tych, którzy ją otaczali, gdyby byli mniej zajęci, bądź szczęściem własnm, jak Berta, bądź troskami politycznemi, jak Petit-Pierre, i margrabia Souday. Świeżość urody biednej Maryi znikła; oczy zapadnięte podkrążyła sina obwódka; pobladłe lica zapadały widocznie, a lekkie zmarszczki, przecinające piękne czoło, zadawały kłam sztucznemu uśmiechowi, goszczącemu prawie ustawicznie na jej ustach.
Jan Oullier, którego troskliwości nic nie zdołałoby zmylić, był na nieszczęście nieobecny; tego samego dnia, kiedy powrócił do Banloeuvre, margrabia wysłał go z misyą na wschód, a, bardzo niedoświadczony w sprawach sercowych, stary gajowy oddalił się z zupełnym niemal spokojem; ani się bowiem domyślał, pomimo tego, co słyszał, że serce Maryi jest tak głęboko zranione.
Nadszedł 3-ci czerwiec. Dnia tego wielki ruch panował w młynie Jacquet’a w gminie Saint-Colombin. Od rana kręcili się nieustannie żebracy i kobiety, a w chwili, gdy dzień zapadał, sad, poprzedzający folwark, przybrał pozór obozu. Co chwila przybywali mężczyźni, odziani w bluzy lub w kurtki myśliwskie, uzbrojeni w strzelby, szable i pistolety, idąc bądź przez pola, bądź gościńcami; mówili hasło wartom, stojącym dokoła folwarku, poczem warta ich przepuszczała,. Ustawiali broń w kozły wzdłuż płotu, który oddzielał sad od dziedzińca i rozkładali się obozem pod jabłoniami. Wszyscy przybyli gotowi do poświęceń, niewielu jednak żywiło nadzieję.
Dla nas, bez względu na uczucia, jakie ich ożywiały, ci Wandejczycy z r. 1832 złożyli Francyi dowody poświęcenia szlachetnego i rycerskiego, tej Francyi, w której zaczęły już panować pojęcia ciasne, kramarskie, plugawe, co ją następnie pochłonęły zupełnie; zwłaszcza, jeśli się zastanowimy, że większość tych Wandejczyków nie miała żadnych złudzeń co do wyniku walki i szła bez nadziei na śmierć pewną.
Jakkolwiek wewnątrz młyna napływ ludzi był niniejszy, niż dokoła niego, nastrój wszelako panował równie hałaśliwy. Kilku wodzów otrzymywało ostatnie instrukcye i naradzało się nad krokami, jakie mieli przedsięwziąć nazajutrz rano; szlachta opowiadała wypadki dnia — bo nastąpiły już wypadki: zgromadzenia na błoniach des Vergeries i kilka drobnych potyczek z wojskami rządowemi.
Margrabia Souday zwracał uwagę wymową, pełną uniesienia; odzyskał młodość; trawiła go gorączkowa niecierpliwość, zdawało mu się, że słońce dnia następnego nie wzejdzie nigdy, a czekając na tę chwilę, dawał wskazówki taktyczne młodzieńcom, którzy go otaczali.
Michał, siedzący w rogu przy kominie, był jedyny w całem gronie, którego zbliżające się wypadki nie pochłaniały całkowicie. Od rana położenie jego powikłało się. Kilku przyjaciół, kilku sąsiadów margrabiego winszowało mu blizkiego związku z parnią de Souday. Czuł, że za każdym krokiem wikła się coraz bardziej w sieci, w którą wpadł nieopatrznie, a jednocześnie coraz silniej odczuwał, do jakiego stopnia daremne były jego wysiłki, zmierzające do dotrzymania obietnicy, jaką wydarła mu Marya, jakie próżne usiłowania, mające zatrzeć w jego sercu słodki jej obraz.
Smutek Michała potęgował się coraz bardziej i stanowił w danej chwili rażącą sprzeczność z ożywieniem tych, którzy go otaczali. W końcu ruch i hałas, panujący dokoła, tak go rozdrażnił, że młody baron wstał i wyszedł, niezauważony przez nikogo. Minął dziedziniec i poza kołami młyna wszedł do ogrodu młynarza i usiadł na małym mostku, w oddaleniu jakich dwustu kroków od domu. Siedział tak blizko godzinę, pogrążony w czarnych myślach, gdy ujrzał mężczyznę, który dążył w jego stronę tą samą drogą, którą i on przyszedł.
— Czy to pan, panie Michale? — spytał ów człowiek.
— Jan Oullier! zawołał Michał. Niebo was zsyła, Janie. Kiedy powróciliście?
— Przed pół godziną.
— Widzieliście Maryę?
— Tak, widziałem pannę Maryę — odparł stary gajowy z westchnieniem, wznosząc oczy ku niebu.
Ton, jakim Jan Oullier wypowiedział te słowa, ruch i westchnienie, które im towarzyszyły, wykazywały, że jego głęboka troskliwość nie łudziła, się co do przyczyn zmiany w młodej dziewczynie, że nareszcie ocenił należycie całą doniosłość położenia.
Michał go zrozumiał, albowiem ukrył twarz w dłonie i szepnął tylko:
— Biedna Marya!
Jan Oullier spojrzał na niego z pewnem współczuciem, a po chwili milczenia zapytał:
— Czy pan już co postanowił?
— Nie; ale mam nadzieję, że jutro kula oszczędzi mi tego trudu.
— Ba! nie trzeba na to liczyć; kule są kapryśne i nie śpieszą nigdy do tych, którzy ich wzywają... A teraz, niech mi pan powie, czy, skoro pan nie ma odwagi, by rozmówić się oko w oko z tą waryatką Bertą, będzie pan miał odwagę zostać uczciwym?
— Uczynię wszystko, co będzie trzeba, żeby się zbliżyć do Maryi.
— Kto panu mówi o zbliżeniu się do Maryi? Biedne dziecko! ma więcej zdrowego rozsądku, niż wy wszyscy. Marya nie może być pańską żoną, powiedziała to panu i ma po stokroć słuszność; ale miłość dla Berty poniosła ją za daleko; chce się skazać na męczarnie, których pragnie oszczędzić siostrze, a do tego, ani pan, ani ja, dopuścić nie możemy.
— Ale w jaki sposób?
— Bardzo prosty; nie mogąc być mężem tej, którą pan kocha, nie zostanie pan też mężem tej, której pan nie kocha. W ten sposób, zdaje mi się, rozpacz pierwszej uspokoi się stopniowo; bo, niech mówi, co chce, widzi pan, w najczystszem sercu kobiecem tkwi w głębi zawsze trochę zazdrości.
— Wyrzec się nadziei nazwania Maryi moją żoną i jednocześnie pociechy widywania jej nie zdołam. Przecież, żeby się zbliżyć do Maryi, przeszedłbym przez ognie piekielne!
— To frazesy, mój młody panie. Pocieszyliśmy się po utracie raju, można więc też zapomnieć, będąc w pańskim wieku, o kobiecie, którą się kocha. Zresztą, przeszkoda, która ma pana rozłączyć z Maryą, jest gorsza, niż ognie piekielne!! Mógłby to być trup jej siostry, bo pan nie zna jeszcze tej nieposkromionej dziewczyny, nie wie pan, do czego Berta jest zdolna! Nie znam ja się, ja, prosty chłopi, na waszych wielkich uczuciach, ale wydaje mi się, że ludzie, najbardziej zdecydowani, powinniby się zatrzymać wobec takiej przeszkody. Więc, panie Michale, jeśli tego trzeba, padnę do nóg pana, ja, który mam tyle poważnych powodów do nienawidzenia pana i powiem: Zaklinam pana, niech pan przywróci spokój tym biednym istotom!
— Ale jak? radźcie, Janie Oullier! Powiedzcie, czego żądacie ode mnie?
— Trzeba odjechać.
— Odjechać? Co wy mówicie! Jutro bitwa się rozpoczyna... odjechać dzisiaj, to dezercya, to hańba!
— Nie, ja pana zhańbić nie chcę. W nieobecności kapitana parafialnego dywizyi w Clisson, mnie mianowano jego zastępcą; pojedzie pan ze mną, będzie się pan bił przy moim boku, a jeśli ktokolwiek wyrazi powątpiewanie, ja o tem zaświadczę. Chce pan?
— Tak — odparł Michał tak cicho, że stary gajowy zaledwie go usłyszał.
— A więc dobrze! za trzy godziny ruszamy w drogę.
— Mam odjechać i nie pożegnać się z nią?
— Tak trzeba. Wobec wyprawy, na jaką wyruszamy, kto wie, czy będzie miała siłę puścić pana. Odwagi, panie baronie, odwagi!
— Nie zawiodę was, Janie Oullier; będziecie ze mnie zadowoleni.
— Mogę zatem liczyć na pana?
— Możecie; pod słowem.
— Za trzy godziny oczekuję pana na rozdrożu Belle-Passe.
— Stawię się.
Jan Oullier skinął Michałowi niemal przyjaźnie na pożegnanie i, minąwszy mostek, wszedł do sadu, pełnego Wandejczyków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.