Wilczyce/Tom III/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
W którym dozorca i więzień uciekają razem.

Dnia, 4-go czerwca, o świcie ze wszystkich dzwonnic kantonów Clisson, Montaigu i Machecoul rozbrzmiewały alarmowe dzwony. Dzwony te były pobudką Wandejczyków. Dawniej, to jest podczas wielkiej wojny, gdy ich dźwięk ostry i ponury rozlegał się po wsiach, cała ludność powstawała i rzucała się na wroga. Ileż to wielkich czynów dokonać musiała ta ludność, skoro niemal zapomniano, że owym wrogiem była Francya!
Ale na szczęście i to dowodzi olbrzymiego postępu, jaki dokonał się u nas w ciągu lat czterdziestu — na szczęście mówimy, w r. 1832-gim odgłos dzwonów utracił całą swoją władzę; zaledwie kilku wieśniaków, posłusznych ich wezwaniu, porzucało tu i owdzie pług dla strzelby, ukrytej pod płotem sąsiednim, większość wszelako orała w dalszym ciągu zagon rozpoczęty i zadowalała się słuchaniem tego sygnału w głębokiej zadumie, która tak dobrze odpowiada dzikiej fizyonomii chłopa wandejskiego.
Wszelako od godziny dziesiątej rano dosyć liczny oddział powstańców bił się z wojskiem regularnem; silnie oszańcowany w wiosce Maisdon, odparł atak na razie, ale musiał ustąpić wobec przewagi liczebnej nieprzyjaciela. Odwrót oddziału nastąpił w większym porządku, niż cofali się zazwyczaj Wandejczycy, nawet po drobnej porażce.
Tym razem bowiem nie walczyli już w imię wielkiej zasady, lecz przez proste poświęcenie. A była to garstka ludzi o sercu podniosłem, którzy, wierni przeszłości swoich ojców, honor swój, majątek, życie oddawali na usługi starego hasła: Szlachectwo obowiązuje.
Dlatego to odwrót odbył się w takim porządku. Ci, którzy się cofali, nie byli to już prości, niewyćwiczeni chłopi, lecz panowie, a każdy bił się nietylko pełen poświęcenia, ale i pełen dumy, w małej części dla siebie, w znacznej zaś dla innych.
Zaatakowani ponownie w Château-Thébaud przez świeży oddział wojska, wysłany w pogoni za nimi przez generała Dermoncourt’a, biali utracili kilku ludzi w przejściu przez rzekę Maine; ale, przedostawszy się na brzeg przeciwny, lewy, zdołali połączyć się z Nantejczykami, którzy, pełni zapału, wyruszyli z młynu Jacquet’a, a do których przyłączyły się dwie dywizye: z Légé i margrabiego Souday’a. Wraz z tymi zasiłkami, kolumna obejmowała około ośmiuset ludzi, których wodzem naczelnym był Gaspard.
Nazajutrz rano skierowała się do Vieille-Vigne, mając nadzieję, że zdoła rozbroić gwardyę narodową; ale, dowiedziawszy się, że miasteczko zajęte jest przez siły liczniejsze, do których nadto mogły, w ciągu kilku godzin przyłączyć się oddziały, zgromadzone przez generała w Aigrefeuille, wódz wandejski postanowił ruszyć na wioskę Chêne, z zamiarem zajęcia jej.
Chłopi zostali rozesłani w okolice i, ukryci w zbożu, już bardzo wysokiem, niepokoili błękitnych energiczną strzelaniną, wzorując się na taktyce ojców. Nantejczycy i szlachta, utworzywszy kolumnę, sposobili się do wzięcia wioski siłą, atakując od strony przecinającego ją gościńca. W dole tego gościńca płynęła rzeczka, na której zniszczono most dnia poprzedniego. Żołnierze, umieszczeni w pierwszych domach wioski, przyczajeni w oknach zasłoniętych materacami, bili ogniem krzyżowym w białych, zmuszając ich już dwukrotnie do cofania się i paraliżując ich ruchy. Naraz Wandejczycy, zelektryzowani przykładem wodzów, rzucają się do wody, przepływają przez rzeczkę, idą na błękitnych z bagnetami, wypędzają ich z domów i zmuszają do cofnięcia się na kraniec wioski, gdzie stają wobec 44-go batalionu piechoty, który generał wysłał na pomoc małej załodze w Chêne.
Trzask i huk strzelaniny dobiegał do młyna — Jaoquet’a, gdzie przebywał ciągle jeszcze Petit-Pierre., w tym samym pokoju na pierwszem piętrze, w którym widzieliśmy go w rozdziale poprzednim.
Blady, z oczyma pałającemi, chodził po pokoju, trawiony gorączkowym niepokojem, którego nie mógł opanować. Kiedy niekiedy zatrzymywał się w progu drzwi, słuchając głuchych odgłosów, jakie przynosił wiatr, niby łoskot dalekich grzmotów; a gdy tak stał, nasłuchując, Petit-Pierre przesuwał dłoń po czole, potem oblanem, tupał nogą ze złością i wracał przed kominek, gdzie siadał naprzeciwko margrabiego Soudjay’a, który, nie mniej od niego wzburzony, niemniej od niego zniecierpliwiony, wzdychał kiedy niekiedy głęboko i boleśnie.
Jak się to stało, że margrabia Souday, taki spragniony powrotu do czynów bohaterskich wielkiej wojny, znalazł się w tem położeniu wyczekującem?
Wyjaśnimy to właśnie czytelnikom.
W dniu, w którym odbyła się utarczka w Maisdon, Petit-Pierre, stosownie do przyrzeczenia, danego swoim wiernym, postanowił podążyć do nich, by walczyć w ich szeregach. Wszelako przywódcy rojalistyczni przerazili się odpowiedzialności, jaką obarczała ich ta odwaga i ten zapał; uznali, że szanse wojny są jeszcze takie niepewne, iż niepodobna narażać życia Petit-Pierre’a, zadecydowali zatem, że, dopóki nie połączy się cała armia, nie pozwolą, by Petit-Pierre opuścił swoje bezpieczne schronienie.
Przedstawienia, poczynione w tej mierze Peitit-Pierre’owi, spotkały się z Jego zaciętym oporem, wobec czego wodzowie wandejscy odbyli naradę i postanowili zatrzymać go, jako jeńca niejako, powierzyć jednemu z pomiędzy siebie nadzór nad nim i nie pozwolić mu opuścić młyna, choćby nawet przyszło użyć gwałtu. Pomimo usilnych starań, jakich margrabia Souday, wezwany na naradę, nie szczędził, by głosować i intrygować na rzecz jednego z kolegów, wybór jednomyślny padł na niego samego; stało się więc, że, ku wielkiej jego rozpaczy, przebywał w młynie Jacquet’a przy ognisku młynarza, zamiast w Chêne, w ogniu błękitnych.
Gdy pierwsze odgłosy wałki dobiegły do młyna, Petit-Pierre próbował nakłonić margrabiego, by mu pozwolił podążyć do Wandejczyków; ale stary szlachcic był niewzruszony: prośby, przeczenia, groźby rozbiły się o jego wierność w spełnieniu otrzymanego rozkazu. Petit-Pierre jednakże zauważył gniewne rozdrażnienie margrabiego, którego stary szlachcic nie usiłował wcale ukrywać. Zatrzymując się tedy przed dozorcą swoim w chwili, gdy ten poruszył s,ię niecierpliwie:
— Zdaje się, panie margrabio — rzekł — że nie bawi się pian nadmiernie w mojem towarzystwie? uważam, że pan wcale nie jest zachwycony stanowiskiem honorowem, jakie panu powierzono.
— Przeciwnie — odparł margrabia — przyjąłem je z najgłębszą wdzięcznością; ale...
— A! jest ale, widzi pan! — rzekł Petit-Pierre, który miał cel w takiem naleganiu. — I jakiż powód tego ale?
— Żałuję, że, okazując się godnym zaufania, jakiem mnie obdarzyli koledzy, nie mogę jednocześnie przelewać krwi mojej, jak oni w tej chwili.
— Tembardziej zauważył Petit-Pierre, wzdychając głęboko — że nie wątpię, iż nasi przyjaciele pożałują tego; doświadczenie i odwaga pana byłyby im z pewnością wielką pomocą.
— Jestem pewien — odparł margrabia z dumą — że pożałują, i to gorzko.
— Niechybnie; ale czy pozwolisz mi, kochany margrabio, mówić szczerze?
— Ależ proszę!
— Otóż, zdaje mi się, że oni potrosze nie dowierzali, ani panu, ani mnie.
— To niepodobna.
— Zaraz! nie wie pan pod jakim względem. Obawiali się, że będą musieli strzedz mnie pilnie, poświęcić na moją straż osobistą żołnierzy, których mogliby lepiej zużytkować. Nie chcieli wierzyć, że zdołałam opanować to moje słabe ciało i że odwaga moja jest na wysokości mego zadania. Dlaczegóż zatem nie mieliby pomyśleć o panu tego samego, co pomyśleli o mnie? może ze względu na wiek pana przypuszczali, że, jak u mnie, siła ciała nie odpowie już energii duszy...
— Co! ja za stary? — przerwał margrabia oburzony i dotknięty do żywego. — Ależ od lat piętnastu niema dnia, w którym nie spędziłbym sześciu, albo ośmiu godzin na koniu, a niekiedy jeżdżę po dziesięć i po dwanaście godzin! Ależ pomimo siwych włosów nie wiem, co to jest zmęczenie!
— Nie wątpię o tem wszystkiem, kochany margrabio — rzekł Petit-Pierre to też ja pierwszy twierdzę, że ci panowie postąpili bardzo niesłusznie, traktując pana, jak inwalidę.
— Jak inwalidę, mnie! do kroćset! — zawołał margrabia, coraz bardziej zrozpaczony i zapominając, wobec kogo stoi — ja, inwalida! A więc dzisiaj wieczór jeszcze oświadczę im, że zrzekłam się tych obowiązków, które powinien spełniać dozorca więzienia, a nie szlachcic... tych obowiązków, które przeklinam w duszy od dwóch godzin! — mówił margrabia, chodząc po pokoju wielkimi krokami. — Pokażę ja im od jutra, co to jest inwalida!
— Niestety — zauważył smutnym tonem Petit-Pierre jutro już do nas nie należy, biedny margrabio, i nie masz słuszności, licząc na to jutro.
— Jakto?
— Wszak słyszałeś, że ruch nie szerzy się tak, jak mieliśmy nadzieję; kto wie, czy strzały, które słyszymy, nie są ostatnie, jakie witają nasz sztandar!
W tej chwili wołanie, odzywające się w sadzie, przerwało tę rozmowę. Rzucili się oboje do okna, i ujrzeli Bertę, którą margrabia wysłał na zwiady, prowadzącą zranionego chłopa. Kula strzaskała ramię młodego, dwudziestokilkoletniego wieśniaka. Usłyszawszy wołanie, Marya i Rozyna wybiegły na dziedziniec, podążył za niemi i Petit-Pierre z margrabią. Gdy posadzili rannego na krześle, które podała mu Rozyna, nieborak zemdlał.
Marya i Berta wspólnie z Petit-Pierre’m obnażyły i obmyły mu ranę, poczem nałożyły szarpi i zabandażowały. W tej chwili ranny otworzył oczy i odzyskał przytomność.
— Co słychać? jakie przynosisz nowiny? — spytał margrabia, niezdolny powstrzymać się dłużej.
— Niestety! — odparł ranny — nasze chłopcy, po chwilowem zwycięstwie, zostali odparci.
Twarz Petit-Pierre’a stała się równie biała, jak płótno, którem bandażował ranę wieśniaka. Pochwycił margrabiego za ramię, a pociągnąwszy go na ubocze, rzekł:
— Margrabio, pan, który widział błękitnych w wielkiej wojnie, pan powinien to wiedziec: co się robi, gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?
— Wszyscy chwytają za broń.
— Nawet kobiety?
— Nawet kobiety, nawet starcy, nawet dzieci!
— Margrabio, biały sztandar upadnie dzisiaj i może się już nie podniesie; czy zechcesz mnie skazać w takiej chwili na okrutną bezczynność? mamże tylko zanosić jałowe i bezsilne błagania o zwycięstwo tego sztandaru?
— Ale, niech księżna pani się zastanowi — zawołał margrabia — gdyby tak kula ugodziła w księżnę...
— Czy sądzisz, że moje ubranie krwią zbroczone i kulami podziurawione, a zatknięte na ostrzu piki, którą nieśliby moi wierni na czele swoich batalionów, zgubiłoby sprawę mojego syna?
— O, nie! — krzyknął margrabia, jak zelektryzowany — wykląłbym ziemię rodzinną, gdyby na taki widok nie powstały nawet kamienie.
— A więc pójdź ze mną, margrabio; pójdziemy do tych, którzy walczą!
— Ale — odparł margrabia z mniejszą stanowczością, niż odpowiadał na poprzednie nalegania Petit-Pierre’a, jak gdyby myśl, że traktowano go, jak inwalidę, zachwiała energią, z jaką wykonywał otrzymany rozkaz — wszak przyrzekłem, że księżna piani nie opuści młyna.
— Zwalniam pana zatem z tego przyrzeczenia! zawołał Petit-Pierre — a wiedząc, czego może dokazać pańska waleczność, rozkazuję panu iść ze mną... Pójdź, margrabio, jeśli czas jeszcze, przywrócimy zwycięstwo naszym szeregom, a jeśli już za późno, umrzemy przynajmniej wraz z przyjaciółmi!
To rzekłszy, Petit-Pierre wybiegł przez dziedziniec i sad, a za nim podążyli Berta i margrabia, który, dla formy, poczuwał się do obowiązku ponawiania od czasu do czasu swoich nalegań, ale w duszy był wielce uradowany z takiego obrotu sprawy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.