Wilczyce/Tom III/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
W którym się okazuje, że nie wszyscy Żydzi są z Jerozolimy i nie wszyscy Turcy z Tunisu.

— Hola! króliki! — zawołał Jakób, przybywając na polankę.
Na dźwięk głosu wodza członkowie oddziału zaczęli się wysuwać z krzaków, z zarośli, z pod kęp ostrokrzewu, gdzie schronili się, za pierwszym krzykiem popłochu, i powrócili na polankę; tu, o ile pozwalały ciemności, przyglądali się ciekawie dwom jeńcom. Ponieważ jednak to oglądanie śród mroku nie wystarczyło im, przeto jeden z nich zeszedł do jamy, zapalił tam dwie drzazgi sosnowe, powrócił i podsunął je pod nos Petit-Pierre’owi, oraz jego towarzyszowi.
Jakób zaś powrócił na swoje zwykłe miejsce na pniu drzewa i rozmawiał spokojnie z Aubin’em Krótka-Radość, któremu opowiadał szczegóły pochwycenia dwóch podróżnych. Michał, rozdrażniony bardzo tem pierwszem zajściem i raną, jaką otrzymał, usiadł, a raczej położył się na trawie; Petit-Pierre, stojąc obok niego, przyglądał się, z niepozbawioną odrazy uwagą, twarzom bandytów; było to tem łatwiejsze, że, zadowoliwszy ciekawość, powrócili do zajęć przerwanych, do śpiewów, do gier, do snu i do czyszczenia broni. Wszelako, grając, pijąc, śpiewając, czyszcząc strzelby, karabiny i pistolety, nie tracili ani na chwilę z oczu dwóch jeńców, których umieszczono na środku polanki. Wtedy dopiero odwracając wzrok od bandytów i spoglądając na towarzysza, Petit-Pierre spostrzegł, że ten jest raniony.
— O! Boże! — zawołał, widząc krew, ściekającą z ramienia na dłoń — pan jest ranny?
— Zdaje mi się, księ... pa...
— Na miłość boską, do nowego rozkazu, Petit-Pierre, proszę pamiętać bardziej niż kiedykolwiek! Czy pan bardzo cierpi?
— Nie; zdawało mi się, że uderzono mnie kijem w ramię, a teraz mam rękę zupełnie zesztywniałą.
— Spróbuj pan ją poruszyć.
— W każdym razie niema nic złamanego. O... proszę spojrzeć!
Istotnie poruszył ręką dosyć łatwo.
— Tem lepiej! Dzięki temu zdobędzie pan szturmem serce ukochanej, a gdyby pańskie szlachetne postępowanie nie wystarczyło, przyrzekam poparcie i mam powody do przypuszczania, że będzie ono skuteczne.
— Cokolwiek Petit-Pierre rozkaże mi po takiem przyrzeczeniu, choćby chodziło o porwanie bateryi ze stu armat, rzuciłbym się na oślep na redutę. Ach! gdyby Petit-Pierre zechciał pomówić z margrabią Souday’em, byłbym najszczęśliwszy z ludzi!
— Proszę nie gestykulować tak zapamiętale; to przeszkodzi zatamowaniu krwi. Zdaje się tedy, że pan szczególniej obawia się margrabiego. Pomówię więc z tym strasznym margrabią, jakem... Petit-Pierre; a teraz pomówmy o naszych sprawach, dopóki zostawiają nas w spokoju. Gdzie jesteśmy i kto są ci ludzie?
— Wydaje mi się, że to szuanie — odparł Michał.
— Szuanie, którzy zatrzymują nieszkodliwych podróżnych. To niepodobna.
— A jednakże już nieraz tak bywało.
— Ale co oni z nami zrobią?
— Dowiemy się niebawem; bo poruszają się i to pewnie dlatego, że raczą łaskawie zająć się naszemi osobami.
— Ciekawe bałoby, doprawdy, gdyby niebezpieczeństwo groziło nam właśnie ze strony moich sprzymierzeńców. W każdym razie, cicho!
Jak słusznie zauważył młody baron, wódz Jakób, naradziwszy się z Aubin’em Krótka-Radość, oraz kilkoma ze swoich ludzi, wydał rozkaz, by mu przyprowadzono więźniów.
Gdy stanęli przed nim, spojrzał baczniej na Michała.
— Nie omyliłem się, — rzekł — wszak pan jest baronem Michel de la Logerie.
— Tak — brzmiała krótka odpowiedź.
— Dobrze! a co pan robił na drodze do Légé, w głębi lasu Touvois, śród nocy?
— Mógłbym odpowiedzieć, że nie mam potrzeby, tłómaczyć się wam z tego, co robię, i że drogi są wolne.
— Widocznie jednak pan winien mi się tłómaczyć, skoro go o to pytam, a drogi nie są wolne, skoro pan nie mógł iść dalej.
— Niech i tak będzie. Nie będę z wami dyskutował. Szedłem do folwarku swego w Banloeuvre, który, jak wam wiadomo, położony jest na jednym z krańców lasu Touvois, gdzie właśnie jesteśmy.
— Czem się to dzieje jednakże, iż pan baron de la Logerie, który ma tyle doskonałych koni w stajni, tyle świetnych pojazdów w wozowniach, podróżuje piechotą, jak prosty włóczęga, jak my naprzykład?
— Mieliśmy konia; ale spadliśmy z siodła, koń nam uciekł i nie zdołaliśmy go już dogonić.
— Doskonale. A teraz pan baron zechce udzielić nam pewnych wiadomości.
— Ja?
— Tak. Co się tam dzieje, panie baronie? Niech pan sobie dobrze przypomni, kogo pan spotkał na swojej drodze?
Michał, zakłopotany, spojrzał na Petit-Pierre’a. Wódz Jakób widział to spojrzenie; wezwał tedy Trigaud’a Robaczywego i rozkazał mu, żeby stanął między dwoma jeńcami, niby Mur w „Śnie nocy letniej“.
— A więc — odezwał się Michał — spotkaliśmy tych, których się spotyka od trzech dni o każdej godzinie i na każdej drodze w okolicach Machecoul’u: żołnierzy.
— I niewątpliwie rozmawiali z panem?
— Nie.
— Jakto! nie? Pozwolili wam przejść, nie zaczepiwszy was?
— Ukryliśmy się.
— Hm! — rzekł Jakób tonem powątpiewającym.
— Ponieważ podróżujemy w sprawach własnych, przeto nie chcieliśmy być wmieszani do spraw, które nas nie obchodzą.
— A kto jest młodzieniec, który panu towarzyszy?
Petit-Pierre ubiegł Michała w odpowiedzi.
— Jestem — rzekł — służącym pana barona.
— W takim razie, mój przyjacielu — odpowiedział wódz Jakób Petit-Pierre’owi — pozwólcie, że wam powiem, iż jesteście bardzo złym służącym; jakkolwiek jestem chłopem, przykro mi, że służący odpowiada zamiast pana, zwłaszcza, gdy nie, jego pytają. — Poczem, zwracając się do Michała, dodał: — A więc ten młody chłopiec to pański służący? Wcale ładny!
I wódz królików zaczął się przyglądać bacznie Petit-Pierre’owi, przy blasku pochodni, którą jeden z jego ludzi przesuwał przed twarzą młodzieńca.
— Powiedzcie wreszcie, czego chcecie? — spytał Michał. — Jeżeli wiam chodzi o moją sakiewkę, nie myślę jej bronić, weźcie ją; ale puśćcie nas.
— A! pfe! — odparł wódz Jakób — gdybym był szlachcicem, jak pan, panie Michel, zażądałbym satysfakcyi za taką obrazę. Co to, czy pan nas bierze za zwyczajnych bandytów? To wcale nie pochlebne, i, gdyby nie obawa, że sprawię pianu przykrość, ujawniłbym panu swój właściwy charakter; ale pan nie zajmuje się polityką... Ojciec pański wszelako, którego miałem zaszczyt znać, polityką się zajmował i nie stracił na niej majątku; wyznaję panu tedy, że mniemałem, iż znajdę w panu gorliwego sługę jego królewskiej mości Ludwika Filipa.
— I omyliłbyś się, kochany panie — wtrącił tonem lekceważącym Petit-Pierre — pan baron jest, przeciwnie, bardzo gorącym stronnikiem Henryka V.
— Doprawdy, młody przyjacielu? — zawołał wódz Jakób. — Poczerm, zwracając się do Michała, dodał: — Panie baronie, czy to, co powiedział przed chwilą pański towarzysz... nie, mylę się, pański służący, jest istotnie prawdą?
— Najistotniejszą — odparł Michał.
— Jakże mnie to cieszy! Nie posiadam się z radości! A ja myślałem, że mam do czynienia z błękitnymi! Mój Boże, jakże mi wstyd, że obszedłem się z panami w taki sposób i jakże za to przepraszam i pana barona i ciebie, młody przyjacielu; no, podajcie mi rękę, zarówno sługa jak i pan... Ja nie jestem dumny!
— Do licha! — zawołał Michał, podrażniony drwiącą grzecznością Jakóba — macie daleko prostszy sposób dania nam dowodu swego żalu: proszę nas odesłać tam, skąd nas pan wziął.
— O! nie — odparł Jakób.
— Jakto! nie?
— Nie, nie, nie; nie mogę pozwolić, żeby panowie opuścili nas w ten sposób; zresztą tacy dwaj legitymiści, jak my, panie baronie, powinni mieć niejedno do powiedzenia sobie o wielkiej sprawie powstania. Czy pan baron mego zdania nie podziela?
— Zapewne; ale właśnie ta sprawa wymaga, żebym wraz z towarzyszem schronił się co prędzej do Banloeuvre.
— Banie baronie, przysięgam, że żadne schronienie nie jest bezpieczniejsze od tego, jakie pan znajdzie śród nas; nadto nie ścierpię, żeby panowie nas opuścili, zanim nie złoże wam dowodu, jak dalece los wasz mnie zajmuje.
— Słucham — rzekł Michał.
— Jesteście oddani Henrykowi V?
— Tak.
— Bardzo gorąco oddani?
— Tak.
— Niesłychanie?
— Już powiedziałem.
— Powiedział pan, a ja nie wątpię. Otóż dostarczę panu sposobu złożenia niezbitych dowodów tych uczuć.
— Proszę.
— Widzi pan tych zuchów — rzekł wódz Jakób, wskazując Michałowi swoich towarzyszów — otóż pragną oni gorąco oddać życie za naszego młodego króla i jego bohaterską matkę; tylko brak im wszystkiego, żeby ten cel osiągnąć: broni do walki, odzieży przyzwoitej, pieniędzy, żeby ulżyć trudom życia obozowego. Przypuszczam, że pan nie ścierpi, panie baronie, by ci wszyscy zacni słudzy, spełniając to, co pan sam uważa za obowiązek, narażali się na wszystkie choroby, katary, zapalenia płuc, jakie wynikają z przeziębienia?
— Ale skądże, u dyabła — odparł Michał — mam wziąć broń i odzież dla waszych ludzi? Czyż rozporządzam magazynami?
— O! panie baronie — rzekł Jakób — czy pan przypuszcza, że ja nie wiem z kim mam do czynienia, i że zamierzałem pana obarczyć tymi wszystkimi szczegółami? Nie; mam tu sługę znakomitego (i wskazał Aubin’a), który oszczędzi panu wszelkiego mozołu; wystarczy dać mu pieniądze, a on załatwi wszystko doskonale, oszczędzając pańską sakiewkę.
— Jeżeli tylko o to chodzi — odparł Michał, z gotowością początkującego partyzanta — jak najchętniej! Ile wam trzeba?
— Doskonale! — rzekł Jakób, niepomału tą gotowością zdziwiony. — A więc, czy pan przypuszcza, że po pięćset franków na człowieka to będzie za dużo? Pięćset franków to mniej więcej połowa ceny, jaką Filip liczy Francyi za każdego człowieka, którego mu ona dostarcza, a każdy z moich ludzi wart jest dwóch żołnierzy Filipa. Jak pan widzi, jestem rozsądny.
— Proszę mi powiedzieć w dwóch słowach, jakiej sumy pan żąda, i skończmy.
Mam czterdziestu ludzi, łącznie z nieobecnymi, którzy są na urlopie, ale powrócą pod sztandar za pierwszym sygnałem; wypadnie zatem okrągłe dwadzieścia tysięcy franków, czyli drobnostka dla człowieka takiego bogatego, jak pan baron.
— Dobrze; za dwa dni będziecie mieli dwadzieścia tysięcy franków; daję na to słowo honoru.
— O! nie!... Chcemy oszczędzić panu baronowi wszelkiego mozołu. Pan baron ma niewątpliwie w okolicy przyjaciela, notaryusza, który tę sumę pożyczy; napisze pan do niego kilka słówek naglących, grzecznych, a jeden z moich ludzi podejmie się doręczyć pański bilecik.
— Zgoda! dajcie mi czem i na czem pisać i rozwiążcie mi ręce.
— Mój kum, Krótka-Radość, da panu pióro, atrament i papier.
Aubin istotnie zaczął wydobywać z kieszeni kałamarz. Ale w tejże chwili Petit-Pierre wysunął się krok naprzód.
— Chwilkę, panie Michel — rzekł stanowczo. — A wy, kumie Krótka-Radość, jak was nazywają, schowajcie wasze przybory. Z tego nic nie będzie.
— Doprawdy, panie lokaju? — spytał Jakób. — A dlaczegóż to nic nie będzie, proszę?
— Dlatego, że postępowanie podobne przypomina zanadto bandytów z Kalabryi i Estramadury i jest niedopuszczalne u ludzi, którzy mienią się żołnierzami króla Henryka V; dlatego, że jest to poprostu grabież i że ja jej nie ścierpię.
— Wy, młody przyjacielu?
— Tak, ja!
— Gdybym was uważał istotnie za tego, za kogo podaliście się, obszedłbym się z wami, jak z zuchwałym lokajem; ale zdaje mi się, że macie poniekąd prawo do szacunku należnego kobiecie, i nie chciałbym narazić na szwank swej sławy człowieka rycerskiego, obchodząc się z wami brutalnie. Ograniczę się tedy na razie poleceniem, żebyście się nie mieszali do sprawy, która was nie obchodzi.
— Przeciwnie, obchodzi mnie bardzo — odparł Petit-Pierre wyniośle — zależy mi bowiem na tem, żeby pan nie posługiwał się imieniem Henryka V, popełniając czyny rozbójnicze.
— Oho! widzę, młody przyjacielu, że troszczycie się wielce o sprawy jego królewskiej mości. Może zechcecie mi łaskawie powiedzieć, jakiem prawem, co?
— Niech pan oddali swoich ludzi, to powiem.
Wódz Jakób zwrócił się do swoich ludzi.
— Króliki, oddalcie się nieco — rzekł, poczem zwrócił się do Petit-Pierre’a: — To zupełnie zbyteczne, ponieważ nie mam tajemnic dla tych dzielnych zuchów; ale, jak widzicie, uczynię wszystko, by się wam przypodobać. Jesteśmy sami, słucham.
— Panie — odezwał się Petit-Pierre, postępując krok ku Jakóbowi — rozkazuję panu zwrócić wolność temu młodzieńcowi; chcę, żeby nam pan dał eskortę i kazał nas niezwłocznie zaprowadzić tam, dokąd iść chcemy, i żeby pan polecił odszukać przyjaciół, na których czekamy.
— Chcę! rozkazuję! Oho! turkaweczko, mówisz, jak król na tronie. A jeśli odmówię, co powiesz?
— Jeśli pan odmówi, to, zanim miną dwie doby, każę pana rozstrzelać.
— Patrzcie! A więc może mam honor rozmawiać z księżną regentką?
— Z nią samą, panie.
Tu Jakób wybuchnął konwulsyjnym śmiechem, a ludzie jego zbliżyli się, zaciekawieni, chcąc się dowiedzieć, jaki jest powód tej wesołości.
— Och! — wołał — nie wytrzymam. Moje biedne króliki, byliście pewnie bardzo zdziwieni przed chwilą, nieprawda? gdy pan baron de la Logerie, syn Michel’a, którego pamiętacie, oświadczył nam, że Henryk V niema lepszego przyjaciela, niż on; ale to, co się teraz dzieje, jest jeszcze stokroć nieprawdopodobniejsze, przekracza wszystko, co najbujniejsza wyobraźnia mogłaby wymyślić: czy wiecie, kto jest ten ładny mały wieśniak, który wam wydał się nie wiem kim, ale którego ja uważałem od początku poprostu za kochankę pana barona? Otóż, moje małe króliki, i wy myliliście się i ja się myliłem, myliliśmy się wszyscy: ten młodzieniec nieznany jest, ni mniej, ni więcej, tylko matką naszego króla!
Szept niedowierzania ironicznego przebiegł po szeregach buntowników.
— A ja wam przysięgam — zawołał Michał — że to prawda!
— Śliczne świadectwo, dalibóg! — roześmiał się Jakób.
— Zapewniam... — wtrącił Petit-Pierre.
— Nie przerwał Jakób — to ja was zapewniam, że, jeżeli za dziesięć minut, które daję do namysłu waszemu koniuszemu, piękna błędna damo, nie zdecyduje się na to, czego od niego zażądałem, a co jedynie może go ocalić, powędruje dotrzymać towarzystwa żołędziom, rosnącym nad naszemi głowami... Niech się śpieszy z wyborem: sakiewka, albo stryczek; jeśli ja nie dostanę pierwszej, jemu drugiego nie zabraknie.
— Ale to podłość! — zawołał Petit-Pierre w uniesieniu.
— Wziąć go! — rozkazał Jakób.
Czterech ludzi zbliżyło się, by rozkaz ten wykonać.
— Zobaczymy — rzekł Petit-Pierre — kto z was ośmieli się podnieść rękę na mnie! Ponieważ zaś Trigaud, niezbyt wrażliwy na majestat słowa i gestu, zbliżał się w dalszym ciągu, przeto Petit-Pierre, cofając się przed dotknięciem tej ręki cuchnącej i zdzierając kapelusz z peruką, zawołał: — Co to! co! czyż pomiędzy tymi bandytami nie znajdzie się ani jeden żołnierz któryby mnie poznał? co! czy Bóg pozostawi mnie bez pomocy, na łasce takich rozbójników?
— O! nie! — odezwał się głos za wodzem Jakóbem — oto przybył ktoś, który powie temu panu, że postępowanie jego jest niegodne człowieka, noszącego białą kokardę.
Jakób odwrócił się, szybki, jak błyskawica, mierząc już z pistoletu do nowego przybysza; wszyscy bandyci chwycili za broń i Berta, ona to była bowiem, weszła pod żelaznem sklepieniem do koła, otaczającego dwóch jeńców.
— Wilczyca! wilczyca! — szepnęło kilku ludzi wodza Jakóba, którzy znali pannę de Souday.
— Po co pani tu przychodzi? — zawołał wódz królików — czy pani nie wie, że nie uznaję w niczem władzy, jaką pan margrabia przywłaszcza sobie nad moim oddziałem, i że nie chcę należeć od jego dywizyi?
— Milcz, hultaju! — rzekła Berta — idąc prosto do Petit-Pierre’a i, przyklękając na jedno kolano przed nim, dodała: — Przepraszam księżnę panią za tych ludzi, którzy panią zelżyli i grozili pani, pani, która ma tyle praw do ich szacunku.
— Doprawdy, panno Berto — rzekł wesoło Petit-Pierre — przybywasz bardzo w piorę! Położenie stawało się bardzo niemiłe, a ten biedny chłopiec będzie ci winien życie; panowie ci bowiem zabierali się do powieszenia go i chcieli, bym mu dotrzymał towarzystwa. A, doprawdy, ten młodzieniec godzien jest, by taka dobra rojalistka, jak pani, interesowała się jego losem.
Berta uśmiechnęła, się i spuściła oczy.
— Pani zatem odwdzięczy mu się za mnie — ciągnął dalej Petit-Pierre — i nie weźmie mi pani za złe, nieprawda? jeśli, chcąc się wywiązać z danego mu przyrzeczenia, wspomnę kilka, słów o tem panu margrabiemu.
Berta schyliła się, by złożyć pocałunek na dłoni Petit-Pierre’a i ukryć rumieniec, który oblał jej lica.
Wódz Jakób, zawstydzony fatalną pomyłką, zbliżył się i urywanemi zdaniami jął przepraszać. Pomimo głębokiego wstrętu, jakim go przejmował ten człowiek, Petit-Pierre zrozumiał, że niepolitycznie byłoby okazywać mu tę odrazę.
— Zamiary pana są może jak najlepsze — rzekł — ale pańskie sposoby są ohydne i mogą sprawić, że wszyscy uważani będziemy za bandytów z gościńca, jakimi byli niegdyś panowie towarzysze Jehudy. Mam nadzieję, że na przyszłość powstrzyma się pan od takiego postępowania. A teraz może pan zechce dać mi przewodnika, który nas zaprowadzi do Banloeuvre, bo Berto, wyznaję, że umieram ze znużenia.
— Będę sam przewodnikiem — odezwał się z szacunkiem wódz Jakób.
Petit-Pierre skinął igłową na znak zgody. Wódz Jakób zaś kazał dziesięciu ludziom iść naprzód i oświetlać drogę, gdy on sam, wraz z dziesięciu innymi, stanowił eskortę Petit-Pierre’a. W dwie godziny później, w chwili, gdy Petit-Pierre, Berta i Michał kończyli wieczerzę, przybył margrabia z Maryą. Pan de Souday okazał wielką radość, widząc, że ten, którego nazywał swoim młodym przyjacielem, znajduje się w bezpiecznem schronieniu.
Winniśmy wszelako dodać, że margrabia, jako człowiek dawnej daty, radość swoją, żywą i szczerą, hamował oznakami najgłębszego szacunku.
W ciągu wieczora Petit-Pierre miał z margrabią Souday na uboczu długą rozmowę, którą Berta i Michał śledzili z żywem zajęciem, a zajęcie to wzrosło jeszcze, gdy Jan Oullier wszedł do pokoju. W tejże chwili pan de Souday zbliżył się do córki i barona, a biorąc rękę Berty, odezwał się do Michała w te słowa:
— Pan Petit-Pierre zapewnił mnie właśnie, że pan pragnie starać się o rękę panny Berty, mojej córki. Miałem może inne, co do jej zamążpójścia, zamiary, ale, wobec łaskawego nalegania pana Petit-Pierre’a, mogę tylko odpowiedzieć, że po skończonej kampanii moja córka zostanie pańską żoną.
Piorun, padający u stóp Michała, nie byłby go wprawił w większe zdumienie. Gdy margrabia składał dłoń Berty w jego dłoni, Michał zwrócił się do Maryi, jak gdyby błagając o pomoc. Ale jej głos szepnął mu do ucha te straszne słowa:
— Nie kocham pana!
Zgnębiony bólem, zmieszany zdumieniem, Michał wziął machinalnie dłoń, którą mu podawał margrabia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.