Wilczyce/Tom III/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Na południe od Machecoul’u, tworząc trójkąt dokoła miasteczka Légé, ciągną się trzy lasy. Nazywają je lasami Touvois, Grandes-Landes i Roche-Serviére. Każdy z tych lasów, wzięty z osobna, niewielkie ma znaczenie terytoryalne; ale, położone w odległości zaledwie trzech kilometrów wzajemnie od siebie, łączą się żywopłotami, polami jałowca, liczniejszemi z tej strony, niż w jakiejkolwiek innej części Wandei — i tworzą w ten sposób bardzo znaczny obszar zalesiony. Z tego położenia topograficznego wynikło, iż stały się prawdziwemi ogniskami buntu, gdzie w czasach wojny domowej ześrodkowywało się powstanie, zanim ogarniało pirowincye sąsiednie.
Miasteczko Légé, oprócz tego, że było gniazdem rodzinnem słynnego doktora Jolly’ego, stanowiło prawie nieustannie kwaterę główną Charette’a podczas wielkiej wojny; tam to, śród lasów, otaczających mieścinę, szukał schronienia po porażce, dopełniał swoję zdziesiątkowane oddziały i sposobił się do nowych walk.
W r. 1832, jakkolwiek droga z Nantes do Sables d’Olonne, która prowadzi przez Légé, zmieniła jego położenie strategiczne, niemniej pagórkowate i lesiste okolice pozostały jednem z najczynniejszych środowisk ruchu, który się organizował. W trzech lasach okolicznych ukrywały się w nieprzebytych gąszczach ostrokrzewu i paproci oddziały buntowników, których szeregi powiększały się codziennie i którzy mieli stanowić jądro dywizyi powstańczych kraju Retz i równiny.
Poszukiwania, zarządzone przez władze, wyręby, jakie kazały przeprowadzić w tych lasach, nie dały żadnego wyniku. Opinia publiczna utrzymywała, że zbuntowani utworzyli sobie w lasach siedziby podziemne, w tym samym rodzaju, co siedziby pierwszych szuanów, którzy w lasach Gralla wykopali długie korytarze, gdzie tak często a skutecznie ukrywali się przed poszukiwaniami.
Tym razem opinia publiczna nie myliła się.
Ku końcowi dnia, w którym opuściliśmy Michała, wyjeżdżającego galopem z zamku Souday na koniu margrabiego do domu Picaut’a, człowiek ukryty za jednym z buków stuletnich, jakie otaczały polankę Folleron w lesie Touvois, mógł ujrzeć dwóch naszych dawnych znajomych z jarmarku w Montaigu: Aubin’a Krótka-Radośić, oberżystę i Trigaud’a Robaczywego, żebraka o sile herkulesowej, który, jak sobie czytelnicy niewątpliwie przypominają, odegrał pewną rolę w buncie, unosząc w górę konia generała i wyrzucając jeźdźca z siodła.
Nadmienialiśmy już, że Aubin dopełnił swoją okaleczoną postać przy pomocy tego poniekąd zwierzęcia pociągowego, które spotkał szczęśliwie na swojej drodze; wzamian za własne nogi, pozostawione na drodze do Ancenis, kaleka odnalazł nogi ze stali, które nie cofały się przed żadnem zmęczeniem, nie przerażały się żadną odległością i wykonywały jego wolę z posłuszeństwem biernem.
Trigaud nosił Aubin’a bądź na pieca, bądź na rękach z taką pieczołowitością, jak matka nosi dziecko; dawał mu dowody troskliwości, zaprzeczające idyotyzmowi nieboraka, który nie spoglądał nigdy na własne nogi, nie dbał, czy je okaleczy na ostrym kamieniu, ale który, idąc, usuwał bacznie gałęzie mogące zadrasnąć twarz swego przewodnika. Po pewnym czasie trwania tej niezwykłej spółki, Trigaud odgadywał już wprost myśli Aubin’a — wystarczało mu jedno słowo, znak jakiś a nawet dotknięcie ręką ramienia lub kolanem boku.
Gdy przebyli mniej więcej trzecią część polanki, Aubin dotknął palcem ramienia Trigaud’a, i olbrzym stanął, jak wryty. Wówczas oberżysta wskazał wielki kamień, umieszczony u stóp wielkiego buku, po prawej stronie polanki.
Olbrzym podszedł do drzewa, podniósł kamień i czekał na rozkaz.
— Teraz — rzekł Aubin — zapukaj trzykrotnie w pień drzewa.
Trigaud uczynił, jak mu kazano, ale w ten sposób, że pierwsze i drugie pukanie nastąpiło szybko po sobie, trzecie zaś po pewnym przeciągu czasu.
Na ten sygnał, który rozległ się głuchym odgłosem, uniósł się niewielki kwadrat trawy i mchu i wysunęła się głowa z pod ziemi.
— A! to wy, kmotrze Jakóbie, sprawujecie dzisiaj straż w jamie? — spytał Auhin, widocznie zadowolony, że zastał dobrego znajomego.
— A no, widzisz, mój chłopie, bo to godzina czatów, a wolę zawsze upewnić się sam, czy okolica wolna jest od strzelców, zanim wypuszczę swoich królików.
— I dobrze czynicie, kmotrze Jakóbie — odparł Aubin — zwłaszcza dzisiaj; niemało bowiem jest strzelb na równinie.
— Oho, opowiedz-no!
— Chętnie.
— Wchodzisz?
— O! nie, Jakóbie, nam i tak już dosyć gorąco... Nieprawda, Trigaud?
Olbrzym mruknął coś, co przy bardzo dobrej woli można było wziąć za potwierdzenie.
— A więc, skoro nie chcecie wejść, wywołam tu swoich zuchów. Macie zresztą słuszność, Aubin’ie, gorąco tam, jak w piekle! niektórzy gadają już, że są usmażeni; ale, wiecie przecież, te hultaje zawsze się skarżą.
Kmotr Jakób, którego przedstawiliśmy właśnie czytelnikom, ale z którym musimy zawrzeć bliższą znajomość, był człowiekiem, mogącym mieć lat pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu i wyglądał na pozór, jak typowy uczciwy dzierżawca, o spokojnym, dobrodusznym wyrazie twarzy. A jednak był on poprostu przywódcą jednego z najzuchwalszych oddziałów w kraju, najfanatyczniejszym szuanem, jaki istniał na dziesięć mil dokoła, gdzie cieszył się sławą niepospolitą.
Kmotr Jakób nie złożył na seryo broni przez lat piętnaście istotnego panowania Napoleona. Wespół z dwoma lub trzema ludźmi a częściej jeszcze sam stawiał czoło całym brygadom, wysyłanym za nim w pogoń; odwaga jego i jego szczęście miały coś nadprzyrodzonego, tak, że śród zabobonnej ludności Bocage’u[1] zrodziło się przekonanie, iż, jest niezwyciężony, i że kule błękitnych nie mogą mu wyrządzić żadnej krzywdy. To też po rewolucyi lipcowej, od pierwszych dni sierpnia r. 1830, gdy Jakób oznajmił, iż staje do walki, wszyscy buntownicy okoliczni zgromadzili się pod jego przewodnictwem i utworzyli pokaźną armię, z którą zaczął już drugą kampanię partyzancką.
Jakób, poprosiwszy Aubin’a o kilka chwil cierpliwości, wsunął znów głowę pod ziemię, poczem rozległo się ciche, dziwacznie modulowane, gwizdanie.
Na ten sygnał dobiegł z wnętrza ziemi szmer, podobny nieco do brzęczenia w ulu, pełnym pszczół; poczem, w odległości kilku kroków, między dwoma krzakami podniosła się pionowa niby wielka furta, pokryta trawą, mchem, suchymi liśćmi, niczem, słowem, nie różniąca się od ziemi otaczającej, a była, podtrzymywana przez cztery pale na czterech rogach. Podnosząc się zaś, odsłoniła otwór jamy bardzo szerokiej i bardzo głębokiej, z której wyszło kolejno około dwudziestu mężczyzn.
Strój tych mężczyzn daleki był od malowniczej wytworności stroju bandytów, wychodzących z tekturowych jaskiń w operach. Niektórzy mieli mundury łudząco podobne do stroju Trigaud’a Robaczywego; inni, a ci byli najwykwintniejsi, mieli kurtki sukienne; ale większość odziania była w płótno. Ta sama rozmaitość zresztą panowała w ich uzbrojeniu. Trzy czy cztery karabiny, pół tuzina strzelb myśliwskich, tyleż pistoletów stanowiły całą broń palną; broń biała zaś była znacznie mniej poważna, składały się na nią bowiem; szabla Jakóba, dwie piki, datujące z pierwszej wojny, i osiem czy dziesięć par wideł, starannie wyostrzonych przez właścicieli.
Gdy te wszystkie zuchy wyszły z jamy, Jakób skierował się do pnia drzewa powalonego i usiadł na nim. Trigaud zaś złożył obok niego Aubin’a, poczem oddalił się o kilka kroków, tak, by być na każde zawołanie swego wspólnika.
— Tak, mój Aubin’ie odezwał się Jakób — wilki wyległy na polowanie; ale, mimo to, rad jestem, że zadałeś sobie tyle fatygi, żeby mnie o tem uprzedzić. Ale, słuchaj, czy nie przybywasz przypadkiem, by mnie także uprzedzić, że dzień został zmieniony?
— Nie, 24-ty jak był, tak jest.
— Tem lepiej! bo, dalibóg, tracę już cierpliwość z tem nieustające>m zwlekaniem. Jezusie słodki! czy to trzeba tyle ceremonii, żeby wziąć strzelbę, powiedzieć żonie do widzenia i wyruszyć z domu?
— Cierpliwości! już niedługo będziecie czekali, kmotrze Jakóbie.
— Cztery dni! czyli o trzy za dużo. Nie mam tego szczęścia, co Jan Oullier, który dał im się trochę we znaki ostatniej nocy pod kaskadą Baugé. Ale, niestety, odwet ich był okrutny.
— Jakto?
— A więc nie wiesz?
— Nie; przybywam prostą drogą z Montaigu. Cóż się stało?
— A no, stało się, że zabili w domu Paskala Picaut’a dzielnego młodzieńca, którego szanowałem, choć nie mam żadnego szacunku dla jemu równych.
— Kogo?
— Hrabiego Bonneville’a.
— A to kiedy?
— Dzisiaj, około drugiej po południu.
— W jaki sposób, u dyabła, mogliście, mój Jakóbie, dowiedzieć się o tem w waszej jamie?
— Czyż nie wiem wszystkiego, co może mi być użyteczne?
— W takim razie może niewarta wam wcale mówić o tem, co mnie tu sprowadza.
— Dlaczego?
— Bo prawdopodobnie już o tem wiecie.
— To możliwe.
— Chciałbym być pewien, albowiem oszczędziłoby mi to wypełnienia zlecenia niemiłego, którego podjąłem się z niechęcią.
— A! przychodzisz zatem ze strony tych panów.
Kmotr Jafcób wypowiedział dwa ostatnie wyrazy tonem, który wahał się między pogardą a groźbą.
— Tak, przedewszystkiem — odparł Aubin. — a potem dał mi też do was zlecenie Jan Oullier, którego spotkałem.
— Jau Oullier? A! skoro przychodzisz od niego, to rzecz inna! Lubię tego chłopia; zrobił w swojem życiu coś, czem zyskał sobie we mnie przyjaciela.
— Cóż takiego?
— To jego tajemnica, nie moja. Ale powiedz-no najpierw, czego ode mnie chcą wielcy panowie.
— To twój szef dywizyi przysyła mnie do ciebie.
— Margrabia Souday?
— Właśnie.
— Czegóż on ode mnie chce?
— Skarży się, że zbyt częstemi wycieczkami zwracasz uwagę żołnierzy rządowych; że grabieżą drażnisz ludność miejską i w ten sposób paraliżujesz z góry ruch wspólny, utrudniając go bardzo.
— A dlaczego oni wcześniej nie rozpoczęli tego swego ruchu, co? Dosyć długo już, Bogu dzięki, czekamy na ten ruch; ja, naprzykład, czekam od 30 lipca.
— Nadto...
— Jakto! to nie wszystko?
— Nie, rozkazuje ci...
— On rozkazuje mnie?
— Poczekajże! będziesz mu posłuszny, albo i nie; ale rozkazuje ci...
— Słuchaj-no dobrze, Aubin’ie, z góry składam przysięgę.
— Jaką?
— Że będę mu nieposłuszny. A teraz mów; słucham!
— Otóż, rozkazuje ci, żebyś się zachował spokojnie do 24-go, a zwłaszcza, żebyś nie zatrzymywał ani dyliżansu, ani podróżnego na drodze, jak czyniłeś w tych dniach.
— A więc przysięgam — odparł Jakób — że pierwszy, który dzisiaj wieczorem uda się z Légé do Saint-Etienne lub z Saint-Etienne do Légé, przejdzie przez moje ręce! Ty zaś, Aubin’ie, pozostaniesz tutaj i, w odpowiedzi, opowiesz mu jutro, co tutaj widziałeś.
— O, nie.
— Co, nie?
— Ty tego nie zrobisz, Jakóbie.
— Owszem, do licha, zrobię.
— Jakóbie! Jakóbie! — nalegał oberżysta — zechciej zrozumieć, że będzie to ciężkie skompromitowanie naszej sprawy.
— To możliwe; ale dowiodę temu staremu włóczędze, którego nie ja mianowałem, że chcę, żebym wraz z moimi ludźmi pozostał zupełnie poza jego dywizyą i że tutaj nigdy rozkazy jego nie będą wykonane. A teraz, skoro skończyłeś z rozkazami margrabiego Souday‘a, przejdźmy do polecenia Jana Oullier‘a.
— Niech i tak będzie! Spotkałem go nieopodal mostu Serviéres; zapytał mnie, dokąd idę, a gdy mu powiedziałem, że tutaj, rzekł: „Do licha! to doskonale się składa! zapytaj-no kmotra Jakóba, czy nie zechciałby się wyprowadzić na parę dni i oddać swojej jamy komuś do rozporządzenia“.
— A! a! czy ci wymienił tego kogoś?
— Nie.
— Mniejsza o to! kimkolwiek jest, jeżeli przychodzi w imieniu Jana Oullier’a, będzie mile widziany; jestem bowiem pewien, że Jan nie poruszałby mnie z miejsca, gdyby nie było warto. Kiedy przybędzie ten, którego on chce ukryć?
— Tej nocy.
— Po czem go poznam?
— Jan Oullier sam go przyprowadzi.
— Doskonale! I to wszystko, czego żąda?
— Nie; pragnie nadto, żebyście wydalili starannie z lasu tej nocy każdego człowieka podejrzanego, i żebyście kazali przeszukać całą okolice, głównie zaś ścieżkę do Grand-Lieu.
— A widzisz! dowódca dywizyi rozkazuje mi, żebym nie zatrzymywał nikogo, a Jan Oullier żąda ode mnie, żebym oczyścił drogę z czerwonych spodni i z wałkoniów; jeszcze jeden powód więcej, żebym dotrzymał słowa, jakie ci przed chwilą dałem. A w jaki sposób Jan Oullier dowie się, że czekam na niego?
— Jeśli będzie mógł przyjść, jeśli niema wojska w Touvois, mam go zawiadomić.
— Jak?
— Gałęzią ostrokrzewu, obarczoną piętnastu liśćmi, a złożoną w środku gościńca, na pół drogi do Machecoul’u, na rozdrożu Benaste, i zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
— Czy ci dano hasło? Jan Oullier z pewnością nie zapomniał o tem.
— Tak; powie się: Zwyciężyć, a odpowiedź będzie brzmiała: Wandea.
— Doskonale! — rzekł Jakób, wstając i kierując się ku środkowi polanki.
Gdy tu stanął, wezwał czterech swoich ludzi, powiedział im po cichu kilka słów i czterej ludzie, nie odpowiadając, wyruszyli w cztery różne strony. Po kilku chwilach, w ciągu których Jakób kazał przynieść z jamy dzbanek z wódką i poczęstował nią towarzysza — nadeszli czterej ludzie z tych samych czterech stron, w jakie pierwsi się udali. Była to warta, zluzowana przez kolegów.
— Czy jest co nowego? — zapytał Jakób.
— Nic — odpowiedziało trzech.
— Dobrze! A ty, nic nie mówisz? — spytał czwartego. — To ty przecież miałeś dobry posterunek.
— Dyliżans z Nantes eskortowany był przez czterech żandarmów.
— A!... dobry masz węch.
— A więc? — spytał Aubin.
— A więc ani jednej pary czerwonych spodni w okolicy. Powiedz Janowi Oullier’owi, że może sprowadzać swoich protegowanych.
— Dobrze! — odparł Krótka-Radość, który podczas biadania warty przyrządził gałąź ostrokrzewu, kształtu, umówionego z Janem Oullier’em — poślę Trigaud’a. — Poczem, zwracając się w stronę olbrzyma: — Pójdź tu, Robaczywy — rzekł.
Jakób powstrzymał go.
— Cóżeś ty zwaryował,’że chcesz się rozłączyć ze swojemi nogami? — spytał. — A gdybyś go tak potrzebował! Jakto! czyż nie mamy tutaj czterdziestu ludzi, którzy są spragnieni ruchu? Zobaczysz zaraz!... Hop! hop! Józefie Picaut! — krzyknął Jakób.
Na to wezwanie, nasz stary znajomy, śpiący na trawie snem, który był mu widocznie bardzo potrzebny, podniósł się i usiadł.
— Józefie Picaut! — powtórzył Jakób z niecierpliwością.
Picaut wstał, pomrukując, i podszedł do Jakóba.
— Masz tu gałąź ostrokrzewu — rzekł wódz królików — nie oberwiesz z niej ani jednego liścia, pójdziesz natychmiast, zaniesiesz ją na drogę do Machecoul’u, na rozdroże Benaste, nawprost Męki Pańskiej, i położysz zwróconą wierzchołkiem w stronę Touvois.
Wymawiając wyrazy Męka Pańska, Jakób się przeżegnał.
— Ale... — zaczął Picaut niechętnie.
— Jakto! ale?
— Bo po czterech godzinach takiego chodzenia mam nogi, jak połamane.
— Józefie Picaut — odparł kmotr Jakób głosem ostrym i przenikliwym, jak dźwięk trąby — rzuciłeś swoją parafię, żeby się zaciągnąć do mojego oddziału; przyszedłeś z własnej woli, ja cię nie szukałem. Zapamiętaj sobie dobrze jedno: za pierwszą uwagą biję, za pierwszem szemraniem zabijam.
To mówiąc, Jakób wydobył z pod kurtki pistolet, wziął go za lufę i rękojeścią wymierzył silny cios w głowę chłopa. Wstrząśnienie było takie gwałtowne, że Józef Picaut, oszołomiony, upadł na kolano. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby nie kapelusz z grubego filcu, pękłaby mu czaszka.
— A teraz idź! — rzekł Jakób, oglądając z największym spokojem, czy skutkiem wstrząśnienia proch nie wyleciał z panewki.
Józef Picaut, nie odpowiadając słowa, podniósł się, potrząsnął głową i ruszył w drogę. Aubin śledził go wzrokiem, dopóki nie znikł.
— Macie takiego w swoim oddziale? — spytał Jakóba.
— Tak; nie mów mi o tem.
— Od dawna?
— Od kilku godzin.
— Zły nabytek.
— Niezupełnie; chłop jest odważny, jak jego nieboszczyk ojciec, którego znałem; musi tylko poddać się temu samemu rygorowi, co moje króliki, i przywyknąć do jamy. To się zrobi! to się zrobi!
— O! nie wątpię. Mącie talent nielada do kształcenia ich.
— Nie od wczoraj się tem zajmuję. Ale trzeba wyruszyć rozejrzeć się po lesie, muszę cię opuścić, mój biedny Aubin’ie. A więc rzecz ułożona, przyjaciele Jana Oullier’a są tutaj u siebie; co zaś do dywizyjnego, będzie miał moją odpowiedź dzisiaj wieczorem. Czy to wszystko, co ci Oullier powiedział?
— Tak.
— Poszukaj w pamięci.
— To wszystko.
— A więc nie mówmy o tem więcej. Jeśli jama mu się spodoba, to mu się ją odstąpi. Z moimi zuchami kłopotu mieć nie będę: te króliki, to jak myszy, niejedną norę mają. Do widzenia zatem, Aubin’ie, a tymczasem posil się zupą. Patrzcie, zaczynają się zabierać do gotowania.
Jakób zeszedł do jamy, skąd po chwili wysunął się, uzbrojony w karabin, którego kurek obejrzał dokładnie. Poczem znikł między drzewami.
Polanka ożywiła się i przedstawiała w tej chwili widok niesłychanie malowniczy. Wielkie ognisko rozpalone zostało w jamie, odblask płomieni, wydostając się przez otwór, rzucał na krzaki fantastyczne światło.
Przy tym ogniu gotowała się wieczerza, buntowników, rozproszonych na polanie; jedni, klęcząc, odmawiali różaniec; inni, siedząc, nucili półgłosem pieśni narodowe, których żałosne, tęskne melodye odpowiadały doskonale charakterowi krajobrazu. Aubin, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, nie zwracał na nich uwagi. Trigaud sporządził mu łoże z liści, Aubin usiadł na tym improwizowanym materacu i palił fajkę z takim spokojem, jak gdyby był w swej oberży, w Montaigu.
Nagle zdawało mu się, że słyszy w oddali sygnał alarmowy, krzyk puhacza, ale ponury i przeciągły, co oznajmiało niebezpieczeństwo. Aubin zagwizdał z cicha, żeby zniewolić buntowników do milczenia; poczem, prawie w tejże samej chwili, rozległ się strzał w odlegości tysiąca, mniej więcej, kroków.
W mgnieniu oka wiadra wody, w tym celu umyślnie przygotowane, wylano na ogień; otwór jamy zamknięto i króliki kmotra Jakóba, wraz z Aubin’em, którego Robaczywy wziął na ramiona, rozproszyli się we wszystkich kierunkach, czekając na sygnał wodza.
- ↑ Nazwa dwóch kraików Francyi; jeden z nich, Bocage wandejski, na północo-zachód od Poitou, by} widownią wojny domowej, o której tu mowa; drugi — Bocage normandzki, znajduje się w departamencie Calvados i l’Orne. (Przyp. tłóm.)