Wielki nieznajomy/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki nieznajomy
Wydawca J. K. Gregorowicz
Data wyd. 1872
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tu czas jest zapoznać się — nie z wielkim nieznajomym, ale z badaczem tyle trafności mającym i dowcipu. Badacz nasz, w pospolitem życiu zwany był panem Karolem Surwińskim. Był on mieszkańcem Krakowa i — teraz już, właścicielem kamienicy, na któréj srogie opodatkowanie zwykł się był uskarżać przy każdéj rozmowie. Zasiedziały w mieście i nieruszający się chyba do Krynicy z rozkazu Doktora Dietla — pan Karol niegdy wiele świata zwiedził, wiele przebył i przebolał. Z przeszłego czynnego życia pozostała mu potrzeba ruchu, pieniędzy, stosunków, ludzi i — wiadomości złego i dobrego. Czytywać nie mógł, bo nie nawykł do tego nudziarstwa i słabe miał oczy — czerpał więc zabawę i naukę z żywego świata. Filozofował, obserwował; nadewszystko płotki i wnikanie w strojne sprężyny cudzego żywota niezmiernie lubił. Tem też właściwie tylko żył i zajmował się. Jeśli w swych studiach nad społecznością i analizach charakterów natrafił na szkopuł; — choćby zrazu miał się on rozprysnąć, jak woda o kamienie, nie mijał go, i owszem — silił się skruszyć zawadę — i zawsze prawie z czasem; z cierpliwością dochodził do ziszczeń swych celu. Nie było dla pana Karola Surwińskiego nie tajnem na Krakowskim bruku, nie ostało się też długo tam gdzie przeniósł chwilowo działalność swoją.
— Gdybym ja chciał pisać pamiętniki — mawiał śmiejąc się po cichu, (miał w obyczaju taki śmieszek stłumiony, przygłuszony, tajemniczy z którym nie wybuchał nigdy — ale też i obejść się bez niego nie mógł) — gdybym ja moje pamiętniki pisał!!! no — no! dopierobyście się ciekawych dowiedzieli rzeczy!!
Nieprzychylni panu Karolowi dowodzili że fantazja bujna, częstokroć wybujała — dosztukowywała co brakło do uzupełnienia wiadomości. To pewna że łataniny znać nie było, a powieści pana Karola tak mile się słuchały, tak były zręcznie układane, iż je wiele prostoduchów za szczerą brało prawdę. To też pan Karol, stary kawaler, potroszę wszędobylski, mile był widywany w najróżnorodniejszych towarzystwach, w każdem z nich właściwie znaleść się umiał, a z równem upodobaniem gościł u professorów, hrabiów, ławników i mieszczan. Nawykły do miasteczka choć dziś wyludnionego znacznie, zawsze jednak dostarczającego mu poddostatkiem społecznego materjału do życia — u wód miał tem więcéj do czynienia, że szczuplejszem gronkiem ludzi wyżywić się musiał. Z tego powodu był niezmiernie czynnym, kręcił się i wyszukiwał zajęcia. Nic tu oka jego i uwagi nie uchodziło, starał się ze wszystkiego korzystać. Tajemniczy ów przybysz dostarczył szczęściem pięknego przedmiotu do studjów i bardzo był pożądaną zagadką.
W prawdzie dotąd brakło danych, na których by oprzeć mógł i osnuć dostatniejszą powieść, lecz, mądréj głowie dość na słowie — z tego co miał snuć już mógł wiele i długo. Pracowici badacze są jak pająki, przędą z siebie gdy z czego innego nie mogą. I mówił w duchu pan Karol:
— Człowiek który tak wygląda! mała rzecz tłomoki, ale i one mają znaczenie, człowiek który ubranie i obuwie każe sobie robić w Londynie, nie może być lada obywatelem Pilawskim... bo o żadnych Pilawskich tak okrutnie bogatych i zbytkujących u nas niesłychać. W tem tkwi tajemnica... ja jéj dojść muszę... Zatarł ręce... dzień był chłodnawy.
— Niech sobie demokracja co chce plecie, dodał rody, rasy i krew istnieją. Po twarzy zaraz, z rysów poznać można człowieka dobrego gniazda, którego rodzina od wieków swobodnie oddychając, zajmowała się wydzieloną sobie przez Opatrzność delikatniejszą robotą.. To nie jest twarz, postawa, chód pana tam jakiegoś obywatela Pilawskiego — to są rysy arystokratyczne, szlachetne — rasowe...
Deszczyk kropiący od rana, jakoś około godziny dziesiątéj pruszyć przestał — na deptaku chodziło, mimo pozostałéj na nim wilgoci, osób coraz więcéj, chodził i pan Karol, którego dobrzy znajomi mimo jego wieku zwali Karolkiem — za co się nie gniewał, odmłodzało go to i pochlebiło mu. Ten i ów zaczepił przechodzącego, ale wszyscy doświadczyli iż nie był usposobionym do rozmowy jak zwykle... zbywał ich krótko. Absorbowała go zagadka, uchylał się nawet od obcowania z najlepszemi znajomemi, ażeby w ciszy i skupieniu ducha, przedsięwziąć środki właściwe ku odkopaniu tajemnicy. Niewykończonéj produkcji niechciał okazywać szerszym kołom.
Wszyscy uważali iż był nie swój — przypisano to działaniu żelaza z wapnem, rozpuszczonych w wodzie Krynickiéj. Gaz też węglowy, węglany czy węglisty nie ma reputacji przyczyniającego się do rozweselenia — owszem ma przytępiać władze wszelkie.
Około — pół do jedenastéj, gdy już wszyscy pijący wodę, mieli czas dokończyć absorbcji i porozchodzili się do kąpieli — słońce łaskawsze niż zwykle bywa w Krynicy, zaczęło się z po za obłoków gnanych wiatrem pokazywać. Można było, korzystając z pięknéj pory wyjść na przechadzkę, a że barometr Dr. Zieleniewskiego znacznie się podniósł — już się nawet zaczynały tworzyć projekta dalszych wycieczek, gdy ciekawość powszechna, podrażniona przez pana Pila czy Piławskiego (którego nazwisko jeszcze nie było znanem powszechnie) na nowo rozbudzoną została powozem, pocztowemi końmi zajeżdżającym pod Różę, z paczkami, pakunkami, pudełkami... tłomokami i dwiema paniami, które wysiadły — spytały o mieszkanie, a znalazłszy na pierwszem piętrze trzy pokoje bardzo słone, po krótkiéj chwili wahania — zajęły je i rozkładać w nich poczęły. Gospodarz, ażeby wiedzieć czego się trzymać, chociaż tłomoki znowu były wielce obiecujące (nużby uchowaj Boże w tytule uchybił?) wysłał zaraz dziewczynę z książką meldunkową, piórem i atramentem. Po krótkiéj chwili panna powróciła i na karcie wyczytano: Zuzanna Domska z córką Elwirą z Berlina. Służąca syllabizując schodziła powoli z księgą, a gospodarz i cała kupka ciekawych rzuciła się wnet na pastwę. Wszyscy nosy powtykali jak najbliżéj papieru i wszyscy je popodnosili wkrótce, z wyrazem uczucia doznanego zawodu. Powtarzano — Domska! Domska z Berlina! Cóż to jest z Berlina? To chyba z Wielkiéj polski?
W rubryce oznaczającéj stan przybyłych, był tylko posuwisty sztrych pióra, jakby obrażonego natrętną indagacją, znaczący tyle co protestacja przeciwko nieprawemu dochodzeniu i wtrącaniu się w szczegóły tyczące społecznego stanowiska — chorych!! Domyślano się tedy różnie. Pani Domska z córką Elwirą i tylu pudełkami nie mogła być kim innym, tylko bogatą dziedziczką dóbr w Wielkiéj polsce... A że mąż jéj zajmował zapewne stanowisko wysokie przy dworze, że zasiadał w izbie parów, więc i owa pani Domska jechała nie z Poznania, ale z Berlina. Rzecz była dla ludzi myślących jasna jak słońce. Nawykli do wyrazistości niecierpliwili się tym lakonizmem — pani Domskiéj z Berlina!!
Nazwisko brzmiące ładnie nic samo z siebie nie mówiło. Rodzina w herbarzach była nieznana, lecz ileż podobnych zasiada teraz po izbach panów i parów, i nosi tytuły świeżo nabyte? Osoby pijące kawę na dole, a wstrzymane chwilę w pochodzie bardzo przebaczoną ciekawością — popatrzały na znoszone tłomoki... czytały nieznacznie polepione na pudełkach kartki i powoli się porozchodziły... Jedna panna więcéj przybyła młodzieży.
Doświadczenie uczy, iż u wód kto się chce o kim dowiedzieć, zawsze w końcu celu doścignie, byle miał trochę cierpliwości. Wysiadające panie widział gospodarz, widział Franek lokaj, widziała panna służąca, spotkał w korytarzu pan Paweł Bann Hotkiewicz, odstawny Major od Huzarów. Wszyscy się zgadzali na to, iż obie wyglądały bardzo, bardzo przyzwoicie. Panna Elwira mimo zaniedbanego stroju i choć po męczącéj podróży — wydała się wszystkim bardzo piękną. Matka zdawała się chorą, zmęczoną i mniéj dystynkcją odznaczała. Była, mówił znający się na ludziach gospodarz — at sobie stara jejmość! — panna zaś — co się zowie. I dodawał z pewnym ręki ruchem wielkiego znaczenia: Grandioso, grandioso!
Baron Hotkiewicz który uchodził za znawcę, bywał na balach dworskich i widywał arcyksiężne.. potwierdzał iż panna Elwira wyglądała trés comme ile faut. Uderzało i to w charakterystyce pań, iż pani i panna Domska z wielkim wykwintem i wedle najświeższéj mody były ubrane. Ilość pudełek zwiastowała elegantki wielkie... Burnus panny Elwiry kaszmirowy, nawet jak na drogę, był za nadto wytworny, boć go oprócz postyljonów nikt nie widział.
Korzystając z ciepła i słońca parę osób poszły po śniadaniu przechadzać się do lasku. Pan Karol Surwiński zobaczywszy na oddalonych ścieżkach z cygarem snującego się swojego Pilawskiego, począł manewrować z niezmierną zręcznością tak, ażeby się z nim gdzieś z bliska spotkać, nie będąc znowu posądzonym o natręctwo i nawijanie się, bo tego niecierpiał. Jakoż w istocie dzięki umiejętnym pochodom skrzyżował się, zawsze najniespodziwaniéj niby z p. Pilawskim, ale przechodzący odwracał za każdym razem głowę, udawał że nie widzi i napawał się po wodzie — naturą, a do zawiązywania stosunków najmniejszéj skłonności nie okazał. Pan Karol o tyle tylko skorzystał w strategicznych ruchach swoich, iż mógł się zbliska przypatrzeć krojowi sukien, lasce, kapeluszowi, dewizce z turkusem — i z obserwacji swych wyciągnął znowu to najmocniejsze przekonanie, iż nieznajomy był incognito ściśle zachowującym członkiem jakiejś znakomitéj rodziny krajowéj.
Z tem najmocniejszem przekonaniem powracał, nie chcąc już po raz trzeci się z nim zetknąć, gdy na skraju lasku ujrzał idącą przeciw sobie panią Ormowskę, sławną panią Ormowskę, w towarzystwie nieodstępnych dwóch swych wychowanic i kuzynek, panien Lusi i Musi. Kto nie miał szczęścia znać osobiście pani Ormowskiéj, którą znali od lat trzydziestu wszyscy około Lwowa, w obu królestwach Galicji i Lodomerji i Wielkiem księztwie Krakowskiem, temu nadzwyczaj trudno będzie skreślić wizerunek wierny téj zacnéj damy, która niegdyś była najpiękniejszą między pięknemi, a dziś jeszcze należała do najprzyjemniejszych niewiast dwóch królestw i wielkiego księztwa. Pani Ormowska de domo, ale to już tam przypomnieć trudno, bo nazwisko rodowe było nie zbyt wdzięczne, poślubioną została bardzo młodo hrabiemu P... z którym żyła lat z dziesiątek, owdowiawszy poświęciła się wychowaniu syna jedynaka, a dla ułatwienia tego zadania i znalezienia mu opiekuna a sobie pomocnika, wyszła powtórnie za mąż za niejakiego pana Ormowskiego, człowieka bardzo majętnego lecz posądzanego iż handlem sobie zdobył fortunę. Po Ormowskim owdowiawszy raz jeszcze i wziąwszy spadek bardzo znaczny, bo jéj większą część majątku swego zapisał, nie probowała już wchodzić w nowe związki małżeńskie, synowi oddała dobra hrabiowskie, sama zaś w dostatkach i swobodzie trawiła resztki żywota, wychowując i wydając za mąż dla rozerwania się różne z kolei dalekie kuzynki i powinowate. Jedynym warunkiem, niezbędnym prawie, przyjęcia w opiekę ubogich panienek było iż musiały być ładne, miłe, roztropne i łagodne. Brzydkich znosić przy sobie nie mogła równie kobiet jak mężczyzn, a złośliwych mniéj jeszcze. Dobrego serca, wesołego umysłu, wielce wyrozumiała i pobłażająca dla drugich, pani Ormowska, którą przez grzeczność nazywano baronową, nie miała już innego celu w życiu nad wesołe spędzanie lat pozostałych. Otaczała się więc tem co jéj robiło przyjemność, a że dobroczynność daje spokój i szczęście, czyniła jak mogła najlepiéj ludziom, aby oni jéj nie nudzili, nie przeciwili się i nieprzeszkadzali być szczęśliwą. Musi i Lusi, a w ogóle wszystkim z kolei po sobie następującym kuzynkom ani smutnemi, ani nudnemi, ani złośliwemi niedozwalała być pani Ormowska. Dziewczęta umiały z tego doskonale korzystać, bo gdy która czego zażądała, robiła kwaśną minkę tylko i najdaléj w dwadzieścia cztery godzin, pocieszoną została tem czego pragnęła. Umiano to usposobienie wyzyskiwać. Kobiecina wyglądała ze swą pomarszczoną, rysów jeszcze wdzięcznych, mimo marszczek i starości twarzyczką, z oczkami uśmiechniętemi i ustami uśmiechać się usiłującemi — wcale przyjemnie. Zawadzała jéj tylko zbyteczna otyłość. Chodziła też podpierając się zawsze parasolikiem, który w istocie był zamaskowaną laską, a nawet wcale grubym kijem, ale w jedwabnéj sukience, poznać go było trudno co za jeden. Dbała o powierzchowność swoją i kuzynek niezmiernie pani Ormowska, choć samą się z tego śmiała że ją jeszcze o spóźnioną zalotność gotów kto był posądzić. W istocie zaś o tyle zalotną była że chciała się podobać z charakteru, wykształcenia a — mówiąc prawdę i ze śladów wdzięcznéj, dawnéj niezapomnianéj, tryumfatorskiéj piękności. Lubiła bardzo nie być samą, a właśnie się trafiło że dwór jéj jakoś się rozpierzchnął i szła tylko z Lusią i Musią, co się równało dla niéj, jakby nie miała nikogo, obie bowiem panienki, jako domowe były chlebem powszednim. Zobaczywszy zdaleka przez lornetkę p. Karola, który szedł jakoś w przekątnym kierunku — staruszka poczęła nań wołać, machać chustką, a że Musia i Lusia także, śmiejąc się do rozpuku, rozkrzyczały hukając nań i dając znaki, jak okręt przy rozbiciu — aby p. Surwiński na ratunek przybywał — rad nie rad przybiegł stary kawaler, sądząc że w istocie wezwano go przeciw żmji lub wężowi na wojnę. Pani Ormowska umiała ocenić przymioty pana Karola, chociaż wiele do zarzucenia mu też znajdowała, naprzód że miewał nie zbyt swieże chustki od nosa i czasem przypylone kołnierzyki od koszuli, powtóre iż bywał złośliwy i siał niepotrzebne plotki. Ale bawił ją też anegdotkami i opowiadaniami. Surwiński nie zbliżał się zbytecznie do pani Ormowskiéj, gdyż jako stary kawaler miał w podejrzeniu wszystkich że go chcieli żenić, a znając upodobanie w kojarzeniu sakramentalnych węzłów staruszki, bał się Musi i Lusi. Bo to, mawiał sam do siebie — człek się nie wiedząc sam jak, zaplątać jeszcze może, a potem kłopot i gniewy i niepotrzebna gadanina.
— Ale chodźże, chodź, wołała tupiąc nóżkami i stukając o ziemię parasolikiem pani Ormowska... chodź...
A obie dziewczęta śmiejąc się wtórowały.
— Prędzéj, prędzéj! Chodźże pan.
Surwiński był przekonany, iż być musi jakaś bardzo nagła potrzeba, przybiegł aż się zadychał.. stanął ocierając pot czoła. Czemże służyć mam?
— Ot masz! czem służyć? rozśmiała się staruszka — nic innego tylko sama jestem, nudzę się, a wasz obowiązek panowie moi, bawić mnie teraz... Niegdyś to ja was bawiłam.. teraz wy musicie starą...
— Ale to pan niegrzeczny, dodała Lusia białe pokazując ząbki, widzi pan same jedne, zbłąkane na bezdrożach niewiasty, bez opieki, bez męzkiego ramienia i nie domyśla się iż należy stanąć na straży.. spełnić najświętszy obowiązek. Lusia była wielce żartobliwą.
— Niechże pan babuni (wszystkie kuzynki zwały panią Ormowską Babunią) — poda rękę, dodała Marja.
— A tak, daj mi asińdziéj rękę.. mówiła stara ruszając się z ciężkością z miejsca, chodźmy — doktór Zieleniewski każe chodzić.. a pan?
— Tak, tak i ja muszę chodzić — rzekł pan Karol...
— Przepraszam pana, przerwała Lusia — pan nie chodzisz, pan biegasz, a tego przy wodach zakazują.
— I zkądże pan tak leciał na skrzydłach zefira? spytała Musia.
Pani Ormowska z zefira śmiać się zaczęła...
— Jakto? zkąd? podchwycił Karol — ja przechadzałem się... szukałem tylko suchych ścieżek.
— Co tam! co tam! gdzieś był toś był, rzekła Ormowska, ale mów co słychać? bo ty — to wszystko wiesz.
Surwiński się uśmiechnął, pochlebiał mu ten wymiar sprawiedliwości, czuł się téj pochwały godnym.
— Żebym miał wszystko wiedzieć — ozwał się skromnie, tego nie powiem, lecz że czasem uda mi się więcéj niż drudzy spenetrować — to mi wszyscy przyznają.
— I cóż spenetrowałeś? zapytała baronowa.
— W Krynicy bo domy przezroczyste, i tak dalece nie ma nie do penetrowania, westchnął pan Karol... Czy pani baronowa już widziała — naszego wielkiego nieznajomego?
— Kto? co? kogo? spytały razem trzy głosy.
— Przecież tego pana z pod Róży, w eleganckim londyńskim bonżurku, w kapeluszu panama..
— Któż to taki? przerwała Ormowska, dziewczęta mi mówiły już coś o nim, ja z daleka źle widzę, a koło nas nie przechodził.
— Przystojny mężczyzna, bardzo przystojny, odezwała się Musia — bardzo przyzwoity.. ładnie ubrany...
— Nikt nie wie kto to taki — dodała Lusia.
Karol się uśmiechnął.
— Chociaż nie zupełnie, rzekł, mogę w tym względzie zaspokoić ciekawość pań. Stoi pod Różą ale... ale z książki meldunkowéj w któréj się wszyscy zapisują, niewiele się dowiedzieć można o nim. Pan Gabriel Piławski obywatel z Warszawy... i po wszystkiem... więcéj nie napisał.. Wszakże trzeba nie mieć oczów, pani baronowo dobrodziejko, ażeby nie dostrzedz, iż to jest ktoś inny!.. To — przysięgam państwu, członek jakiejś bardzo znakomitéj familji, rysy arystokratyczne... krew znać w nich, przytem postawa, ruch... mina.
— A po cóżby się taił z nazwiskiem? spytała Ormowska..
— Po co? naprzód, że takiemu panu zawsze wygodniéj być incognito, powtóre: iż — kto wie? ma osobiste zapewne jakieś pobudki do tego.
— Ale zkądże wnosisz znowu? spytała zaciekawiona staruszka, bo jeśli z nosa i brody, to ci powiem, że się grubo omylić możesz. Jam stara, ją ci co innego powiem. Śmieją się z tego demokraci i drwinkują, a to rzetelna prawda iż tylko po rękach można poznać człowieka dobrze urodzonego. Widzisz asindziéj, gdy trzy, cztery, pięć pokoleń nie rękami nie robiło, zdrobniały one i wydelikaciły się, to naturalna. W drugiem pokoleniu u dorobkowiczów jeszcze łapy. Twarz będzie czasem piękna, arystokratyczna, rysy już się wygładzą, a ręce — ręce zostają długo na pamiątkę tym rodom, które niemi na życie pracowały. Widział żeś asindziéj ręce?
— Ręce? nie, odparł Karol, widziałem tylko bardzo eleganckie i pozapinane szczelnie rękawiczki.
Panny się zaczęły śmiać..
— Przekonacie się panie, dodał pewien siebie pan Karol, iż ten człowiek okaże się wcale kim innym, nie jakimś panem Piławskim.. Naprzód żadnéj familji szlacheckiéj Piławskich nie ma..
— A dla czegoż ma być koniecznie szlachcicem? rozśmiała się Lusia, mów pan.
— Dla tego, że ma fizys szlachecką! odparł Karol tryumfująco — to są rysy nie plebejuszowskie.
— I pan wszystkie domysły opierasz na tem? podchwyciła śmiejąc się staruszka.
— Nie zupełnie.. tajemniczo dodał Surwiński. Gospodarz hotelu opowiadał mi dziwy, o nader kosztownych przyborach podróżnych tego gościa.. Mają być jakieś niewidziane, niepraktykowane tłomoki. Służba wydziwić się nie może, iż odzienie wszystkie z firmami londyńskiemi.
Lusia zaczęła się śmiać, a Musia, która zawsze szła za nią w ślad, jeszcze głośniéj — rozśmiała się i staruszka. Pan Karol nieco był tą płochością obrażony.
— Śmiejcie się panie, ja przy swojem stoję... dodał — familji Piławskich nie ma a herb Piława wiadomo do kogo należy. Mądréj głowie dość na słowie.
Zresztą zobaczymy — okaże się to, okaże..
Panny spojrzały po sobie — Piławita!.. incognito! a toż by to była dopiero gratka.. Pani Ormowska ruszyła ramionami.
— Cóż daléj — rzekła. Spowiadaj się co wiesz jeszcze?
— Nie wiele więcéj, odparł Surwiński, lecz mogę dodać dla zajęcia pań, iż pod Różę zajechała też dzisiaj osoba jakaś majętna z Wielkopolski.. Matka z córką. Przybyły pocztą, zajęły lokal drogi... pudełek z sobą nawiozły mnóstwo..
— Nazwisko? spytała Ormowska — przecież to my tam majętniejsze domy znamy prawie wszystkie?
— Ja też, choć osobiście nie znam wielu, odezwał się Karol, z reputacji wiem o każdéj znaczniejszéj rodzinie — jednak o téj, przyznaję się, żem nie słyszał...
— A już pan wiesz, kto i co? spytała Lusia.
— A jakże — ja jestem tak szczęśliwy — dorzucił Surwiński, iż wiadomości same mi nie szukane płyną.
— I jakże się zowie ta pani? mów? nagliła staruszka.
— Pani Domska... z córką, Elwirą...
— Domska! Domska! powtarzały wszystkie panie razem — Domska! Ni vu, ni connu... Dąbska — to jeszczeż — szepnęła baronowa, ale o Domskich nie słyszałam.
— Musi być z Wielkiéj Polski, bo zapisała się z Berlina...
— A córka — ładna? spytała Lusia.
— Major Hotkiewicz.
— Tylko wyraźnie Hotkiewicz, Hotkiewicz.. rzekła Ormowska, bo go drudzy mięciuchno wymawiając, gotowi Chodkiewiczem zrobić — a cóż mówi Hotkiewicz?
— Że bardzo ładna...
Panny westchnęły.
— Słuchaj asindziéj, zatrzymując się poczęła staruszka. Słońce przypieka jakby w Neapolu — czasby już i do domu, prowadź nas tak abyśmy przeszły około Róży. Może też zobaczymy tych co cię tak intrygują.
Wprawdzie chcące powracać około Róży, trzeba było zawrócić ku niéj i zejść z gór... lecz nie było to tak dalece z drogi, panny ciekawość miały wielką zobaczenia rywalki... poszli.
Pani Ormowska mimo, że dla niéj przechadzka dłuższa była bardzo uciążliwą, dogadzając kuzynkom a po troszę i sobie, dała się sprowadzić z góry i powlokła się opierając na parasoliku. Po drodze mało już osób spotykano, minął ich tylko wracający z wycieczki wielki nieznajomy i Lusia z Musią mogła się jego strojowi przypatrzeć. Staruszka znajdowała, że w istocie postawę i chód miał pański. Karol się tem ucieszył.
— Widzi pani baronowa dobrodziejka, ja się na tem znam, odezwał się — ja nieraz w Krakowie z tyłu idącego... to jest z tyłu widzące przechodnia... o kilkadziesiąt kroków nawet profesję odgadnę. Inaczéj chodzi, proszę pani szewc, inaczéj krawiec, inaczéj literat, a wcale odmiennie wielki pan.
Pani Ormowska śmiała się serdecznie, panny wtórowały. Przeszli mimo Róży, zawrócili potem kawałek drogi zrobiwszy nazad... W oknie za pierwszym razem niebyło nikogo, wracając, z daleka już pan Karol dostrzegł bielejące ubranie.. Był to kaszmirowy burnus panny Elwiry, która otwarłszy okno stała w niem, rozglądając się po okolicy. Surwińskiemu serce zastukało. Byle by nam, zobaczywszy nas, nie drapnęła — szepnął, to się jéj doskonale przypatrzym... Panny zdala już oczy skierowały ciekawe i dostrzegły w istocie piękna postać brunetki, wytwornie ubranéj, która z obojętnością osoby do życia w mieście nawykłéj, bez trwożliwości wiejskiéj rozpatrywała się w miasteczku, ulicy i przechodniach. Karol zapatrzył się też z taką uwagą, że zaniedbawszy troskliwość o wybór drogi dla pani Ormowskiéj, która w tym względzie zupełnie się na niego zdała — o mało nie był przyczyną jéj upadku. Wprowadził bowiem baronowę na kamień. Lusia postrzegła w czas i podchwyciła staruszkę, która dała klapsa swojemu przewodnikowi.
— Asindziéj się zagapiłeś na okno, rozśmiała się odchodząc wprędce z przestrachu — a ja o małom nóg nie połamała — przecież wiedzieć powinieneś, żem na twéj opiece i że ja już na drogę nie patrzę, to do ciebie należy.
Ten wypadek był powodem, iż nie dobrze się przypatrzono pannie Elwirze, która właśnie w téj chwili okno powoli zamknęła i odeszła od niego. Wiedziano tylko iż oczy ma czarne... ręce bardzo białe i w pierścionkach, burnus ładny... a Musia, (która nosiła włosy przyczesane[1], dostrzegła przepyszny warkocz, który posądziła o pochodzenie ze sklepu. Na tem skończyła się przechadzka, Surwiński odprowadził panie do ich domku pod wzgórzem za zdrojami, a sam poszedł na zwiady.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zamknięcia nawiasu, prawdopodobnie winien być po słowie przyczesane.