Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
PARRY.

Wkrótce do pokoju nieznajomego znów zapukał Cropol. Zbliżył się do swego gościa i tajemniczo szepnął mu do ucha:
— Diament został oszacowany.
— Tak?.. a więc...
— A wiec... proszę pana, jubiler Jego wysokości księcia pana daje zań dwieście osiemdziesiąt pistolów.
— Masz je pan?..
— Uważałem za stosowne zgodzić się na te cenę; chociaż postawiłem warunek, że, gdyby pan chciał djament swój odebrać, w razie otrzymania pieniędzy z majątków swoich...
— To zbyteczne... powiedziałem, żebyś go pan sprzedał.
— W takim razie stało się to, czego pan żąda... nie sprzedawszy ostatecznie, wziąłem ofiarowana sumę.
— Niechaj pan sobie potrąci, co się panu należy.
— Ha!.. jeśli pan koniecznie chce tego...
Na smutnych ustach szlachcica zjawił się przelotny uśmiech.
— A resztę połóż pan tam na kominku — i odwrócił głowę, jakby go to nic nie obchodziło.
Cropol złożył na wskazanem miejscu dosyć duży worek, z którego wyjął kilka sztuk złota, należnych mu za mieszkanie.
— A teraz — rzekł — pan nie wyrządzi mi chyba tej przykrości, odmawiając wieczerzy... Już i tak pan nie jadł obiadu. To obrażające dla hotelu de Medici. Proszę pana!.. o.. stół już nakryty i ośmielę się dodać, iż wcale dobrze wygląda.
Nieznajomy poprosił o szklankę wina, ułamał kawałek chleba i nie ruszył się od okna.
Wkrótce na ulicach rozległ się odgłos fanfar i trąbek. Wrzawa niewyraźna dochodziła do uszu nieznajomego z dolnych uliczek miasta.
Za chwilę słychać było tętent kopyt końskich, zbliżających się ku miastu.
— Król!.. król!.. wołał tłum, gromadząc się coraz liczniej na ulicach.
— Król!.. — powtarzał Cropol, porzuciwszy swego gościa i pojęcia o delikatności, zadawalając jedynie swa ciekawość.
Orszak zbliżał się powoli, oświetlony tysiącami pochodni i świateł z ulicy i okien. Za oddziałem muszkieterów i skupioną garstką szlachty postępowała lektyka pana kardynała Mazariniego, zaprzężona jak kareta w cztery czarne konie. Paziowie i służba kardynała szli ztyłu. Następnie jechała kareta królowej matki z pannami honorowemi u drzwiczek, otoczona licznym pocztem szlachty na koniach.
Za tem wszystkiem ukazał się król na pięknym koniu saksońskim o długiej grzywie.
Młody monarcha kłaniał się głową ku oknom, z których dolatywały gromkie okrzyki, przyczem twarz jego, oświetlona pochodniami paziów, wyglądała szlachetnie i sympatycznie. U boku króla, o dwa kroki z tyłu jechał książę Kondeusz; za nim pan Dangeau i ze dwudziestu dworzan z licznym pocztem służby zamykało pochód prawdziwie triumfalny. Cały orszak wyglądał zbrojnie, wojskowo. Zaledwie kilku dworzan ubranych było w suknie podróżne; zresztą wszędzie prawie widać było same mundury; wielu nawet miało wysokie kołnierze, lub kryzy, jak za czasów Henryka IV-go, lub Ludwika XIII-go. Gdy król przechodził przed hotelem de Medici, nieznajomy wychylił się nieco, aby go lepiej zobaczyć, lecz ukrył twarz w dłoniach, oparłszy się łokciami o okno. Czuł, jak mu serce biło, jak w piersiach budziło się bolesne uczucie. Odgłos trąbek odurzał go, okrzyki tłumów myśl mu mieszały.
— On jest królem... on!... — szepnął tonem rozpaczy i męczarni, który pobiegł w przestworza i chyba oparł się aż o stopnie tronu Przedwiecznego.
Gdy obudził się z ponurego marzenia, cały ten hałas, cała ta świetność, okazałość, zniknęły z przed jego oczów. Tylko tłum pospólstwa zalegał ulicę. Nagle młodzieniec zauważył, jak jakiś starzec, idący pieszo, lecz prowadzący za uzdę małego irlandzkiego konia starał się przecisnąć przez tłum, zgromadzony przed bramą hotelu de Medici.
W tejże chwili nieznajomy odezwał się głośno z okna na pierwszem piętrze.
— Gospodarzu!... zrób no cośkolwiek, aby się można było dostać do twego domu.
Crapol odwrócił się i teraz dopiero dostrzegł starca. Tłum ustąpił miejsca przybyłemu.
Okno na piętrze zamknęło się tymczasem.
Nieznajomy oczekiwał starca na schodach, otworzył ramiona, uścisnął go z synowskiem przywiązaniem, wprowadził do pokoju i podsunął mu krzesło.
Starzec nie chciał jednak usiąść i stał, w milczeniu patrząc na młodzieńca.
— A więc... — mówił nieznajomy — nie ukrywaj nic przede mną... Cóż się stało?
— Opowiadanie moje krótkie... ale, milordzie... na miłość boską... proszę tak nie drżeć...
— To z niecierpliwości, Parry... a więc cóż powiedział generał?...
Najpierw nie chciał mnie przyjąć.
— Podejrzewał zapewne, że jesteś szpiegiem?
— Tak, milordzie, lecz napisałem do niego list.
— I cóż?...
— Odebrał go... przeczytał, milordzie...
— W liście tym wyraziłeś moje życzenia, opisałeś moje położenie?...
— O tak... odrzekł Parry gorzko — odmalowałem wiernie myśli twoje, milordzie.
— Cóż on na to?...
— Generał zwrócił mi list mój przez adiutanta, z zawiadomieniem, że, jeśli znajdę się nazajutrz w obwodzie jego dowództwa, każe mnie zaaresztować...
— Zaaresztować!... ciebie!... najwierniejszego mego sługę!...
— Tak, milordzie.
— Na liście podpisałeś się wyraźnie „Parry“?
— Wszystkiemi literami, milordzie! zresztą adjutant znał mnie dobrze dawniej w Saint-James... — dorzucił starzec z westchnieniem... — znał mnie i w White-Hall!...
Nieznajomy pochylił głowę pochmurny, zadumany.
— I cóż więcej?... — zapytał po chwili.
— Niestety, milordzie, przysłano czterech jeźdźców; ci dali mi konia, na którym przyjechałem. Jeźdźcy odprowadzili mnie w największym pędzie do portu Tenby, wrzucili mnie na statek, płynący do Bretanji i oto jestem...
— O!... — westchnął nieznajomy, ściskając ręką drżącą konwulsyjnie gardło, aby powstrzymać dobywające się łkanie — Parry!... czy to już wszystko?... zupełnie wszystko?
— Tak, milordzie, to wszystko!
Po tej krótkiej odpowiedzi Parryego nastąpiła długa chwila milczenia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.