Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Zastał go w domu.
— Przynoszę ci pozdrowienie od Trilbego — rzekł wchodząc:
— No... jakże się on miewa? — pytał Irlandczyk z uśmiechem.
— Doskonale! — odparł Desvignes. — Nudzi się tylko na wsi w samotności. Wzdycha za ukończeniem naszych interesów. Chciałby odpocząć, spokojnie używając majątku.
— Ma słuszność! Życie ludzkie jest krótkiem. Jeżeli się zdołało wygrać wielki los na loteryi hazardu, lepiej zeń korzystać zaraz niż czekać...
— I ja również jestem tego zdania. Wiesz jednak, iż w chwili obecnej niepodobna mi się wam wypłacić w zupełności.
— Wiemy o tem, pryncypale, i zostawimy ci czas potrzebny na to, abyś tylko wydał nam zaraz jakąś ważniej szli zaliczkę, ponieważ dopełniliśmy, co do nas należało.
— To sprawiedliwa, jestem gotów uczynić temu zadość.
— Dobrze... Jakąż więc sumę mógłbyś nam wyliczyć obecnie?
— Oznaczę cyfrę dziś wieczorem.
— Dlaczego wieczorem dopiero? — powtórzył Scott w zadumie.
— Ponieważ Trilby, uwolniwszy się tej nocy na godzinę od swych obowiązków w Malnoue, przybędzie dziś o dziesiątej wieczorem do parku w Saint-Maur, do mego domu przy alei de l’Echo. Przychodzę więc umyślnie, by cię powiadomić, abyś i ty tam przybył. Każdy z nas przyjdzie oddzielnie, z innej strony.
Will Scott, słuchając powyższych wyrazów swego, jak go nazywał, pryncypała, popadł w zadumę.
Desvignes śledził go ukradkiem.
— Ależ... — zapytał nagle Irlandczyk — dlaczego oznaczasz tę schadzkę w parku Saint-Maur? Zdaje mi się, iż moglibyśmy się zejść również dobrze w jakiemkolwiek miejscu w Paryżu, bądź w twojem mieszkaniu, albo tu u nas?
Zabójca Edmunda Béraud czytał, jak w księdze otwartej, w myślach swego pomocnika.
— Nie ufasz mi? — zagadnął nagle.
— Nie to... bynajmniej... — odparł Scott zakłopotany — lecz...
— Nie ma tu miejsca żadne „lecz“ — przerwał mu Arnold. — Zrobiłeś zapytanie, chcę ci przeto na nie odpowiedzieć, a odpowiedź moja będzie treściwą i krótką.,.
— To miejsce schadzki obranem zostało przez Trilbego, który się uda z Malnoue wprost do parku Saint-Maur w ciągu godziny, tak, iż nie spostrzegą w zamku jego nieobecności. Do chwili swego odjazdu musi się strzedz spełnienia jakiej nieroztropności, a przez to zwrócenia na siebie uwagi, jaką dłuższa jego nieobecność ściągnąćby nań mogła.
Ów powód zdał się dostatecznie usprawiedliwiać ten wybór miejsca Scottowi.
— Będę punkt o dziesiątej w alei de l’Echo — odpowiedział.
— Ja pierwszy tam przybędę i otworzę wam drzwi obydwom.
— Dasz nam dziś w nocy pieniądze.
— Tak... i znaczną sumę dla tymczasowego zaspokojenia was...
Wyszedłszy od Irlandczyka, Desvignes udał się na ulicę Tivoli.
Wszedłszy do swego mieszkania, zamknął się w gabinecie, a siadłszy przy biurku, nakreślił kopię listu, w którym kombinował uważnie każde słowo, a następnie, przepisawszy go na czysto, podarł ów brulion i spalił go nad świecą.
Wsunąwszy list w kopertę, zapieczętował takową, kładąc następujący adres:

„Panu naczelnikowi policyi paryskiej
w prefekturze.“

Po naklejeniu marki pocztowej list schował do portfelu. Następnie, wziąwszy rewolwer, pęk kluczów i różne papiery w pakiet zwinięte, schował je do małej ręcznej torebki skórzanej.
Załatwiwszy się z tem, wyszedł z mieszkania, a wsiadłszy do powozu, polecił się zawieźć na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do pawilonu, którego był lokatorem od czasu swego przybycia do Paryża.
Tam, otworzywszy szafę, gdzie po spełnionej zbrodni schował walizę Edmunda Béraud, zawierającą jego osobiste papiery, testament i listy, adresowane do wszystkich spadkobierców, wyjął ją z takowej.
Do tych przedmiotów dołączył pakiet, przyniesiony z ulicy Tivoli.
Doczekawszy się nadejścia godziny szóstej, wyszedł z uderzeniem takowej, zabierając z sobą walizkę; wrzucił do skrzynki pocztowej list, adresowany do naczelnika policyi, a zjadłszy obiad w restauracyi pod Czterema Sierżantami, wsiadł na pociąg Winceńskiej drogi żelaznej.
Punktualnie o dziewiątej przybył do domu w alei de l’Echo, a zapaliwszy świecę, umieścił walizkę w umieszczonem w ścianie zamykanem wgłębieniu, gdzie znajdowały się już złożone poprzednio zawiniątka z rzeczami po Edmundzie Béraud.
Klucz od tegoż położył nad drzwiczkami wgłębienia.
Oczekując na Will Scotta, który, jak wiemy, przebyć miał o dziesiątej, Desvignes zaszedł do ogrodu.
Czas był pochmurny, niebo zasnute chmurami.
Tak wokoło domu, jako i w otaczającej go wiosce, ponure panowało milczenie.
Arnold przechadzał się w zamyśleniu, nie spostrzegając, że czas uchodzi, zadumany nad ostatecznym a bliskim rezultatem swoich zbrodniczych zabiegów, urzeczywistnieniem swych marzeń, zaspokojeniem żądzy pochwycenia milionów, a wraz z niemi i ręki Anieli.
Wiatr, powiewający zlekka od wschodu, otrzeźwił go z jego dumań, przynosząc dźwięki zegara, wydzwaniającego na merostwie parku Saint-Maur godzinę dziesiątą.
Desvignes przystanął, nasłuchując.
Jednocześnie dały się słyszeć przyśpieszone kroki od strony alei de l‘Echo.
Kroki te ucichły przy sztachetach ogrodu, poczem dzwonek zlekka odezwał się przy furtce.
Arnold pospieszył otworzyć.
— Stawiani się ściśle co do minuty na czas oznaczony, jak widzisz, pryncypale... — rzekł Scott.
— Bardziej ściśle, niż Trilby — odpowiedział Desvignes, zamykając furtkę ogrodu.
— Jakto... nie przybył jeszcze?
— Nie... i nic dziwnego, bo wszakże dopiero dziesiąta. Wejdźmy, będziemy oczekiwali na niego, rozmawiając. Powiem ci o pewnej niespodziance, jaką przygotowałem dla ciebie i Trilbego.
— O niespodziance... o jakiej?
— Zobaczysz.
Tu oba weszli do willi, której progu Irlandczyk nie przestąpił od owej nocy, w jakiej spełnionem zostało morderstwo.
Pokój, do którego Arnold wprowadził Will Scotta, oświetlonym był wspaniale czterema płonącemi świecami.
— A! jak tu pięknie! — zawołał były klown z cyrku Fernando, spoglądając wokoło siebie.
— Podoba ci się tu?
— Ma się rozumieć.
— Obciąłbyś może przepędzać lato w tym domu wraz z Trilbym?
— Ha! nie wiem... — wyszepnął Scott, drapiąc się po uchu.
— Dlaczego się wahasz?
— Może tu duchy pokutują?
— Wstydźże się wierzyć w podobne banialuki. Umarli nie powstają przecież...
— To prawda, lecz zostawiają nieraz po sobie dręczące wspomnienia.
— Które majątek zaciera w naszej pamięci.
— Na honor! masz słuszność, pryncypale! Nieudana sprawa jedynie zostawia zgryzoty sumienia.
— Przyjąłbyś więc tę willę na własność, gdyby mi przyszedł kaprys podarować ją wam na szpilki, tobie i Trilbemu, w dowód mojej wdzięczności za wasze wierne usługi? Scott spojrzał na mówiącego.
— Żartujesz — odrzekł — pryncypale.
— Przekonam cię natychmiast, że mówię na seryo — odparł Arnold Desvignes. — Zobaczysz, że od pierwszego dnia, gdym was uczynił moimi wspólnikami, myślałem o waszej przyszłości. Siądź i posłuchaj...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.