Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział X
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Zwróciłeś na wszystko pilną, jak widzę, uwagę — rzekł Arnold z uśmiechem.
— Tak... jestem bacznym w sprawach tego rodzaju... — odparł z zadowoleniem wicehrabia. — Zobaczysz pan, jak zręcznie załatwię ci to polecenie. Ale wyjeżdżam we środę z Paryża.
— Tak? dokądże?
— Chcę przepędzić dni kilka w Monaco, spróbować szczęścia w ruletę. Wczoraj mój adwokat otrzymał plenipotencyę do podniesienia mego dziedzictwa po matce. Przyślę go jutro do waszego biura dla uregulowania rachunków i odebrania kapitału.
— Jesteśmy na rozkazy. A w jakiż sposób załatwisz się pan z Melanią Gauthier? Weźmiesz ją z sobą do Monaco?.
— Nigdy w świecie! Nic ona nie wie o tej podróży i nie chcę, aby wiedziała. Jak tylko stanę w miejscu, napiszę do niej, oddawszy list na pocztę gdzieś w okolicy, aby nie domyśliła się gdzie jestem i do mnie nie przyjechała.
— Nie obawiasz się jej, wicehrabio?
— Ej! Wszystko załatwić można z kobietami, byle mieć nieco sprytu i taktu.
Przybywający goście przerwali rozmowę pomiędzy Arnoldem i Nerveyem.
Wszyscy zasiedli do stołu w południe, a po śniadaniu, które przeciągnęło się do trzeciej godziny, damy przechadzały się w parku, rozmawiając z panną Verrière.
Młode to dziewczę starało się siłą woli pokonać smutek, uciskający jej duszę.
Obiad miał się rozpocząć o siódmej i przeciągnąć do późna wieczorem. Niektórzy z przybyłych przyjęli gościnne zaproszenie na nocleg Verrièra, inni postanowili wracać ostatnim pociągiem do Paryża. Co zaś do okolicznych ziemskich właścicieli, ci wszyscy mieli własne powozy do rozporządzenia.
Po południu Desvignes został przedstawionym przez swego wspólnika wielu osobistościom, zajmującym poważne stanowiska, o pozyskanie względów których to osób ów nędznik starał się ze zwykłą sobie zręcznością.
Przy wystawnym i świetnym nad wyraz obiedzie zajął miejsce obok Anieli, otaczając ją ze swej strony najwyższą, uprzejmością, co zwróciło ogólną uwagę.
— Ha! jest to zapewne nieczystość zaręczynowa... — szeptali jedni do drugich. Zobaczycie, że na deser posłyszymy zawiadomienie o bliskiem małżeństwie.
Nie zawiodło ich oczekiwanie.
Gdy wykwintna uczta, a nadewszystko stare wina pierwszych gatunków, obok musującego szampana, podnieciwszy wesołość, uczyniły ją prawie hałaśliwą, Verrière uznał, iż nadeszła odpowiednia chwila, którą przygotował i dzięki której spodziewał się zmusić swą córkę do związku z Arnoldem.
Podniósł się, wskazując gestem, iż chce przemówić.
Głębokie milczenie zaległo wokoło.
— Panowie i panie! — zaczął poważnie. — Wy, którzy uczyniliście mi dziś zaszczyt goszczenia w moim domu, wam, moim przyjaciołom, dziś tu zebranym, śpieszę oznajmić wiadomość, jaka, sądzę, nie będzie dla was obojętną, ufny w waszą, życzliwość, którą dla was chowam nawzajem.
Szmer przychylny przyjął te słowa.
Bankier mówił dalej:
— Nader ważna zmiana nastąpi wkrótce w mojej rodzinie... Jedna z tych, jaka napełnia radością serce kochającego ojca!...
Tu nowy szmer, ale szmer ciekawości przebiegł między zebranymi.
Siostra Marya spojrzała niespokojnie na mocno pobladły swoją kuzynkę. Obie przeczuły cios straszny, jaki miał w nie uderzyć.
— Towarzyszycie panowie i panie uroczystości zaręczyn... — mówił Verrière dalej.
Bladość Anieli zwiększała się z każdą chwilą.
— Mam nadzieję, iż wkrótce ujrzę was tu powtórnie zebranych — kończył bankier — zebranych w dniu zaślubin mej ukochanej córki z panem Arnoldem Desvignes, moim wspólnikiem.
Głośne okrzyki radości zabrzmiały wokoło stołu.
Klaskano w ręce. Pomięszane głosy powinszowali zlewały się z temi okrzykami.
Arnold, powstawszy, składał ukłony obecnym, z pozorem głęboko wzruszonego człowieka, podczas gdy zakonnica drżała z obawy.
Aniela, bliska omdlenia, chciała krzyknąć, zaprzeczyć temu oświadczeniu, niepodobna jej było wszakże wymówić słowa.
Milczenie jej policzono na karb łatwo dającego się usprawiedliwić wzruszenia, któremu nikt się nie dziwił.
— Ach! podli... nikczemni!... — myślało dziewczę. — Korzystali z tego zebrania, aby pokonać mą wolę... Nigdy jednakże, nigdy... nie pozwolę im spełnić ich planów!
Wszystko to, co przytoczyliśmy powyżej, działo się przy końcu obiadu. Wkrótce obecni, powstawszy od stołu, przeszli do salonu.
Kobiety otoczyły biedną Anielę, aby jej powinszować i uściskać, nie przeczuwając, iż wyrazy ich były dla niej uderzeniem sztyletu w głąb serca.
Muzyka, umieszczona na estradzie w uiluminowanym ogrodzie, brzmiała wesoło, grając kadryle, polki i walce, któ
rych dźwięki rozbiegały się daleko po za zieleń parku. Zwrócono się ku miejscu pod wielkiemi drzewami, przeznaczonemu na tańce. Na chwilę Aniela wraz z siostrą Maryą znalazły się w salonie, z młodem dziewczęciem, towarzyszką lat dziecinnych panny Verrière. Arnold, spostrzegłszy z ogrodu grupę trzech kobiet, zbliżył się do Jerzego de Nervey, kaszlącego zapamiętale po wypaleniu cygara i szepnął mu zcicha:
— Otóż nadeszła właściwa chwila...
Jerzy poruszył głową twierdząco, a po ominięciu kaszlu, zbliżył się ku Anieli.
— Droga kuzynko... — rzekł — pozwól mi również powinszować sobie wiadomości, jaką nam wuj przed chwilą udzielił.
Dziewczę wyrazy jego przyjęło milczeniem, siedząc zasępione i smutne. De Nervey widział to doskonale, postanowiwszy jednak do końca wypełnić polecenie, mówił dalej:
— Poznałem od niedawnego czasu pana Desvignes, stosunki jednak z nim moje pozwalają mi wygłosić o tym człowieku najchlubniejsze zdanie. Jest to uczciwy, szlachetny młodzieniec, dżentlemen w całem znaczeniu! Zresztą wszyscy tak o nim sądzą i cieszę się szczerze, droga kuzynko, widząc, iż związek twój z nim wróży« ci napewno wiele szczęścia w przyszłości.
— Dzięki za twe życzenia, kuzynie — odparła panna Verrière z lodowatą obojętnością. Co do przyszłości, tej nikt z nas nie zna i nikt wiedzieć nie może, co ona nam zachowuje...
— Na honor! masz słuszność w tym razie, kuzynko. Nikt przewidzieć nie może dziś, co go spotka nazajutrz. Cieszącym się nadzieją długiego życia może go zaledwie kilka godzin pozostaje. Marzymy Bóg wie o czem, unoszeni ambicyą, miłością. Biegniemy za szczęściem i chwałą, aż oto śmierć naraz przychodzi i przecina wszelkie nasze złudzenia. Codziennie się to zdarza i we wszystkich rodzinach zarówno. Mógłbym ci przytoczyć setki przykładów. Nasz biedny krewny naprzykład... któżby się był spodziewał?
Wyrazy te przeszyły jak ostrzem serce biednego dziewczęcia.
— O kim mówisz, kuzynie? — pytała drżąca.
— Jakto, nic nie wiesz? — odrzekł wicehrabia. — Mówię o naszym krewnym, Emilu Vandame.
— Boże!... cóż mu się stało?
— Rzecz zwykła śmiertelnikom... umarł.
— Umarł?! — zawołały naraz zakonnica z panną Verrière, uderzone wspólnem uczuciem boleści. Umarł... to niepodobna!
— Nieszęściem, tak jest i to napewno! Nie czytujecie więc panie dzienników?
— Przeciwnie... czytujemy wszystkie wiadomości z Tonkinu — odrzekła siostra Marya. — Nazwisko jednak Vandame nie było zamieszczonem, jestem tego pewna...
— Rzecz prosta... ponieważ biedny Emil nie wylądował. Zmarł na cholerę w Tulonie.
— To fałsz... ohydne kłamstwo... — wołała Aniela, drżąc cała. — Ja ci powiadam, że to fałsz, kuzynie!
— Niestety! Jest to urzędowa wiadomość. Szaleństwem byłoby wątpić w tym razie. Mam przypadkiem przy sobie numer tego dziennika, w którym znajduje się lista oficerów, zmarłych na epidemię. Przeczytaj więc sama.
Tu wyjął dziennik z kieszeni.
Siostra Marya pochwycić go chciała, wszakże panna Verrière, wyrwawszy go jej, wlepiła wzrok w miejsce, jakie wskazywał jej Jerzy.
Obłąkanemi oczyma przebiegała wiersze dziennika, który nagle wypadł jej z ręki.
Krzyk straszny, głuchy, wybiegł z piersi nieszczęśliwej i padła na ziemię w omdleniu, zanim siostra Marya wraz z młodą przyjaciółką dziewczęcia przybiedz ku niej zdołały.
W ogrodzie dosłyszano krzyk panny Verrière, widziano jej upadnięcie. Kilka osób wbiegło z pośpiechem do salonu, a między niemi Desvignes.
— Co się tu dzieje? — zapytał, udając zatrwożonego.
— Nic tak ważnego, mam nadzieję... — odpowiedziała zakonnica. — Anielka zasłabła z wielkiego gorąca. Przywołaj pan corychlej służących.
— To zbyteczne — odrzekł i wziąwszy omdlałe dziewczę w ramiona, wyniósł je z salonu.
Tuż za nim wyszła siostra Marya.
Wypadek ten sprowadził popłoch pomiędzy zebranymi.
Oczekiwano z obawą wiadomości.
Po kilku minutach ukazał się Desvignes.
— To nic... — rzekł — proste omdlenie. Panna Verrière, będąc rekonwalescentką, uległa znużeniu. Po krótkim spoczynku do sił powróci napewno.
Cierpienie Anieli okazało się jednak bardziej zatrważającem, niż wszyscy mniemali. Siostra Marya posłała po doktora do Malnoue.
Skoro tylko przybył, wprowadzono go bezzwłocznie do pokoju córki bankiera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.