Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXVI.

Scott, nie chcąc być przezeń widzianym, odwrócił się w oka mgnieniu i począł iść w przeciwną stronę. Przebiegłszy wpoprzek ulicę, zatrzymał się na trotuarze, a obejrzawszy się po za siebie, spostrzegł, iż Paweł nagle gdzieś zniknął.
— Gdzie on poszedł, u czarta? — pytał sam siebie. — Ach! — dodał, uderzając się w czoło — on poszedł odwiedzić żonę Eugeniusza. Muszę się o tem przekonać.
I wróciwszy, wszedł na dziedziniec szpitala.
Stróż zatrzymał go, pytając:
— Gdzie pan idziesz?
— Odwiedzić chorą.
— Nie niesiesz pan z sobą jakie, żywności, zakazanej dla chorych?
— Nie, nie niosę. Chciałbym się tylko dowiedzieć, na której sali znajduje się osoba, jaką chciałem odwiedzić?
— Udaj się pan do nadzorcy, pod pierwszemi filarami z lewej.
Will Scott poszedł za daną sobie wskazówką, pytając:
— Pani Wiktoryna Loiseau, z domu Béraud, na której sali ją pomieszczono?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22 — odrzekł dozorca, spojrzawszy w regestrową księgę.
Jedna z infirmerek zaprowadziła go do sali, w której znajdowała się Wiktoryna.
Pomimo przewiezienia do szpitala, stan jej zdrowia nie polepszył się wcale. Gorączka mózgowa odbywała swój przebieg z licznemi kombinacyami. Wróciła biednej kobiecie przytomność, pojawiły się wspomnienia, co znacznie pogorszało chorobę.
Głębokie moralne cierpienie niepokoiło lekarzów. Bezustannie bowiem Wiktoryna powtarzała, iż śmierć byłaby stokroć lepszą dla niej, niż życie, w jakiem pozostawała.
Czegóż bowiem mogła spodziewać się dla siebie na święcie, gdyby doń wróciła?
Oczekiwały ją praca bez pociechy, opuszczenie i nędza. Według niej wszyscy mężczyźni byli najnikczemniejszymi istotami.
Paweł Béraud, pierwsza przyczyna jej nieszczęścia, porzucił Joannę Desourdy wraz z córką, jak Eugeniusz Loiseau ją porzucił.
Nie pytał się nawet, co się z nią stało, nie dowiadywał się, czy umarła lub żyje!
Jakiej że siły ducha było potrzeba, aby się oprzeć tym myślom rozpaczliwym, do których łączyła się przerażająca idea o śmierci na łożu szpitalnem, bez ręki przyjaznej, któraby jej oczy zamknęła.
A jednak, mimo tylu cierpień fizycznych i moralnych, Wiktoryna zachowała swą piękność, tę piękność, która jej sprowadziła występną miłość Pawła Béraud.
Za każdym razem, skoro drzwi sali otwierano, by wpuścić kogoś z odwiedzających, biedna kobieta unosiła się na łóżku, patrząc w tę stronę. Ona, której nikt nie odwiedzał, tak pragnęła ujrzeć jaką twarz sobie znajomą. Byłaby szczęśliwą, ujrzawszy kogokolwiekbądź.
Niejednokrotnie szeptała z goryczą:
— I nawet ów Paweł Béraud, który mówił, że mnie uwielbia, że gotów dla mnie wszelkie ponieść ofiary... ach! jak on kłamał! Nietylko, że nie czuł dla mnie żadnej miłości, lecz nawet i litość nie mieści się w sercu tego człowieka! Mógł bowiem choć przyjść zapytać się: „Czy umarła?“
W chwili, gdy Wiktoryna po raz setny powtarzała to sobie, drzwi sali zcicha się otwarły i wszedł ktoś z odwiedzających.
Chora uniosła się machinalnie, patrząc jak zwykle i nagle zadrżała.
Poznała przybyłego, lecz sił jej zbrakło, upadła na poduszki, zwróciwszy wzrok ku temu, który szedł do j y łóżka, prowadzony przez dozorczynię.
Wiktoryna, jak była bladą, zbladła jeszcze bardziej i oczy przymknęła.
Teraz była pewną, iż się nie myli. Nowoprzybyłym był Paweł Béraud.
Sądząc, iż chora usnęła, dozorczyni dotknęła zlekka jej ręki, mówiąc:
— Ktoś panią przyszedł odwiedzić.
Wiktoryna uniosła powieki.
— Pan... tu? — szepnęła słabym głosem.
Dozorczyni odeszła.
Paweł odpowiedział skinieniem głowy w milczeniu. Widocznie był głęboko wzruszonym.
Przez kilka sekund patrzył w tę twarz, która mimo, iż była zmienioną, wychudłą, zawsze jednak jeszcze piękną pozostała.
— Nakoniec przyszedłeś... — mówiła chora dalej. — Przyszedłeś, ażeby patrzeć na swoje dzieło, nieprawdaż?
Béraud stał milczący, Wiktoryna mówiła dalej:
— Czy to „on“ cię przysyła? Ha! bo nie śmie sam przyjść ten kat! Lęka się spotkać ze swą ofiarą, ów nędznik!
Przy tych słowach nagle się zarumieniła, jej oczy nienawiścią zabłysły.
— Uspokój się pani... — mówił Paweł łagodnie. — Mówisz o swoim mężu, nieprawdaż? A więc, to nie on mnie tu przysyła... mimo, iż od niego dowiedziałem się wczoraj, że jesteś w szpitalu. Nic o tem nie wiedziałem, przysięgam. Och! ten podły nędznik!
— Tak... nędznik... lecz tyś go takim uczynił!
— Nie wierz temu, Wiktoryno... Czyż to ja nazwyczaiłem go do pijaństwa? Czy ja mu kazałem odejść z warsztatu? Czyż ja zrobiłem go nikczemnymi? Zawiniłem względem ciebie, to prawda... Ciężko zawiniłem. Głęboko tego żałuję, są jednak okoliczności, łagodzące mą winę. Mógłżem nakazać milczenie mojemu sercu? Miłość tu była jedyną mą winą. Być może, iż ta moja miłość pogorszyła twe nieszczęście; widząc cię jednak należącą do tak niegodnego człowieka, nie byłem panem siebie. Chciałem stać się dla ciebie ulgą, pocieszeniem... Odepchnęłaś mnie z pogardą. Oskarżyłaś mnie, że zobelżam Eugeniusza... Dziś widzisz, niestety, żem ja go dobrze osądził!
— On wie, że jestem w szpitalu, ponieważ cię o tem powiadomił?
— Tak.
— Wrócił więc na ulicę de Fleurus?
— Nie pytaj mnie o więcej... proszę cię, zaklinam!
— Wrócił tam z inną kobietą, być może... O! możesz mi wszystko powiedzieć. Czyż sądzisz, że ja kocham go jeszcze?
— Nie... nie! twój mąż nie myśli o kobietach, ani o innych, ani o swojej... Myśli jedynie o grze w karty i pijaństwie, nie pracuje wcale; a gdy mu było potrzeba pieniędzy na te wydatki, sprzedał całe wasze umeblowanie.
Wiktoryna zerwała się gwałtownie na łóżku.
— Sprzedał umeblowanie? — powtórzyła.
— Ha! nie masz mu co tego wyrzucać, ponieważ ty pierwszy przykład mu dałeś.
Béraud nie wiedział, iż Wiktoryna jest o tem powiadomioną, cofnął się przeto zdumiony.
Chora mówiła dalej:
— Opuściłeś Joannę i swoją córkę, jak on mnie opuścił... Sprzedałeś wszystko, tak jak on sprzedał!
Tu padła na poduszki, wybuchnąwszy płaczem.
Paweł ujął jej rękę. Daremnie Wiktoryna wydobyć ją chciała, zatrzymał ją siłą.
— A więc tak... — rzekł drżącym głosem — zawiniłem... lecz czyż mogło być inaczej? Kochałem cię... uwielbiałem, jak dziś kocham cię jeszcze i wielbię! Dla ciebie porzuciłem Joannę, ażeby jej obraz nie stawał bezustannie pomiędzy mną a tobą. Oto moje usprawiedliwienie. Wszyscy, którzy kochają, zrozumieją mnie, jestem tego pewny.
— Nie jest to żadnem usprawiedliwieniem, ponieważ wiedziałeś, że ja nie jestem wolną — odpowiedziała Wiktoryna.
— Jesteś nią teraz, ponieważ twój mąż wrócił ci wolność, oddaliwszy się od ciebie, burząc domowe ognisko. Mnie nic nie przykuwało do Joanny, a moja miłość dla ciebie opuścić mi ją nakazywała. Ach! Wiktoryno... moją krew, me życie, wszystko gotów jestem oddać dla ciebie. Powiedz, że kochać mnie będziesz!...
— Nie... nie! ja ciebie nienawidzę... brzydzę się tobą... Odejdź! Patrzeć na ciebie nie mogę!
— Nie pozwolisz mi więc pomówić z sobą? Wypędzasz mnie?
— Potrzebuję spoczynku... Mój umysł jest bardzo osłabionym. Nuży mnie słuchanie ciebie... zabija.
— Będę więc posłusznym... odejdę... Pozwolisz mi jednak powrócić... odwiedzić siebie?
Wiktoryna przecząco potrząsnęła głową.
— Odejdź... odejdź! — szepnęła.
Béraud zrozumiał, iż dłużej nalegać niepodobna mu było. Uniósłszy rękę chorej, złożył na niej pocałunek.
Młoda kobieta, odsunąwszy go, ukryła twarz w poduszki, płacząc.
— Do widzenia... wkrótce... — rzekł zcicha i wyszedł.

KONIEC TOMU V-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.