Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

— Zkąd, panie Cordier — zawołał Béraud — zkąd ty tu w Saint-Ouen, w Willi Gałganiarzów? No... a jakże tam twe zdrowie?
— Doskonale! — odrzekł Will Scott.
— Przychodzisz może upomnieć się o swoją drobną należność?
— Bynajmniej, mój przyjacielu, zapłacisz mi to, gdy zechcesz. Nic nie nagli... nic nie ma pilnego. Odwiedzając tu kogoś w tej stronie, powiedziałem sobie, iż źle byłoby przejść koło twej budy, nie uścisnąwszy ci ręki.
— Dobrześ pan uczynił...
— Powiedz mi, jakże twe interesa? — Ach! nie mów mi pan o tem... Prawdziwy krach na kupie gałganów. Zaledwie można coś odnaleźć na utrzymanie biednego życia w pudłach Poubelle. Lecz powiedz mi pan, ty, który znasz Eugeniusza Loiseau i Pawia Béraud i który mieszkasz w tymże co oni okręgu, co z nimi teraz się dzieje?
— Paweł porzucił Joannę Desourdy.
— A! nędznik... wiem o tem. Nastąpiło to właśnie w dniu, w którym byłem u pana. Gdzie ona się jednak umieściła ta biedna kobieta? Przyobiecała mi, iż przyśle swój adres, a nie uczyniła tego.
— Nic nie wiem... Staraj się, ojcze, o tem powiadomić. Kobieta z małem dzieckiem, nędza je czeka.
— Będę się starał o niej dowiedzieć, a gdy odkryję, gdzie mieszka, powiadomię pana. Cóż porabia Eugeniusz Loiseau?
— Poszedł za przykładem Pawła Beraud; sprzedał całe umeblowanie, a Wiktoryna jest w szpitalu.
— Wiktoryna w szpitalu... czy podobna?... Ha! w każdym razie otrzymała to, na co zasłużyła. Oto jedna z tych, które nie przynoszę zaszczytu rodzinie.
— A pańska stara kuzynka? — pytał Irlandczyk — ta dzielna wdowa Ferron, która spotkaliśmy kiedyś w piwiarni przy ulicy Kellera?
— Ach! moja biedna krewna... tej los nie sprzyja.
— No! czyliż ją również spotkało coś przykrego?
— Ciężka zgryzota, ma się rozumieć. Właściciel domu nakazał jej przez komornika, aby się wynosiła z mieszkania, co ją tak strasznie dotknęło, iż padła bez życia na ziemię i od tej chwili została sparaliżowaną na całej prawej stronie ciała.
— A! to wielkie nieszczęście!
— Zapewne! co nie powstrzymało właściciela od wyrzucenia jej na ulicę w tak smutnym stanie zdrowia. Złożono na podwórzu jej ubogą chudobę, a gdybym wypadkiem nie nadszedł był wtedy, możeby była i na tej kupić łachmanów umarła. Na szczęście odnalazłem kąt, do którego ją z jej resztkami przewieziono. Ach! gdybyś pan widział teraz tę biedną kobietę... Kamień zapłakałby nad nią! Literalnie nic nie je, żyjąc tylko wódka, jaką jej przynoszę czasami.
— Dlaczego pan nie odeślesz jej do szpitala?
— Aha! spróbuj pan powiedzieć jej o szpitalu... przywitałaby pana...
— Zarządziłżeś przynajmniej jakąśkolwiek nad nią opiekę tam, gdzie ją umieściłeś?
— W tym domu nie ma nikogo.
— Jakto... w całym domu nikogo? tego nie pojmuję.
— Posłuchaj pan. Na rogu ulicy Servan przebijają nową ulicę. Burzą domy, z których powynosili sie lokatorowie. Odrazu jednakże wszystkich kamienic nie zwalą w ruinę. Pozostały jeszcze dwa lub trzy zwaliska. Znam przedsiębiorcę tych robót, prosiłem go, by mi pozwolił pomieścić mą starą w próżnej izbie. Zgodził się na to i otóż schroniła się tam, dopóki nie umrze, lub dopóki jej ztamtąd nie wyrzucą.
— Biedna kobieta... mocno jej żałuję! Wiadomo panu, że jestem filantropem, lubię dopomagać nieszczęśliwym. Idźmy do niej!
— Dobrze.
— A potem razem pójdziemy na obiad.
— Zgoda! — odrzekł Piotr Béraud.
— Zaniosę jej litr wódki, ponieważ pan mówisz, że wódka ją tylko przy życiu utrzymuje...
— Otóż myśl świetna! Dopieroż ona będzie kontenta!
— Dalej więc w drogę...
Tu oba wyszli z Willi Gałganiarzów. Za przybyciem do fortyfikacyj, Scott przywołał fiakra, a wsiadłszy weń ze starym Béraud, kazał jechać do bramy Père-Lachaise. Przybywszy tu, wysiedli, a Irlandczyk, prowadzony przez gałganiarza, zatrzymał się naprzeciwko desek zbitego zagrodzenia.
Piotr wyjął dwie z owych desek, aby się dostać do mieszkania wdowy Ferron. Drzwi tegoż były jedynie z zewnątrz na skobel zamknięte.
Otworzywszy te drzwi, wszedł ze swym towarzyszem do izby, na parterze położonej, na środku której stał ręczny wózek dawnej kupcowej warzywa.
W tejże samej izbie stały na kupach złożone drzwi, okna z sąsiednich domów zburzonych, belki spróchniałe, deski od podłogi i kupy wiórów.
Wąskie, drobne schodki, w rodzaju drabiny, prowadziły na pierwsze piętro.
Posłyszawszy odgłos kroków na dole, wdowa Ferron poruszyła się na łóżku, wydając głuche mruczenie.
— To ja... nie obawiaj się, stara — rzekł Piotr; — ja z moim przyjacielem przynosimy ci coś dla rozgrzania.
Will Scott rzucił badawczym wzrokiem wokoło siebie. Stanąwszy po za gałganiarzem, wdrapał się na wąskie schodki, przeglądając z dziwnem zaciekawieniem tę lichą budę.
Wdowa Ferron wlepiła szkliste spojrzenie w obu przybyłych.
— A! to ty, Piotrze... — jęknęła, wykrzywiając usta, z których wychodziły z trudnością łamane, niewyraźne słowa.
— Tak... to ja... — odparł gałganiarz, stawiając litr wódki, kupionej przez Will Scotta, na desce, umieszczonej przy poduszce sparaliżowanej, na której stały zapałki, świeca i jakaś flaszka opróżniona. — To ja z mym przyjacielem, czyliż nas nie poznajesz?
Chora wpatrywała się w Irlandczyka przez chwilę, poczem głosem chrypliwym wyrzekła:
— Tak... ja go poznaję... To jest nasz znajomy z szynku przy ulicy Kellera. Mój Boże... otóż już wołać nie mogę, jak kiedyś: „Marchew... kapusta... piękna cebula! Skończone! czuję, iż umrę niezadługo!
— To pewna, że twój stan zdrowia jest godzien pożałowania, moja biedna kobieto — rzekł mniemany Cordier. — Dlaczego ci jednak nie przyjdzie kto z pomocą? Masz krewnych w Paryżu, a nawet bogatych, jak mi o tem mówiłaś. Mogliby wynaleźć dla ciebie pokój i jakąś osobę do dozorowania.
Stara nerwowo się roześmiała.
— Moi krewni? to on... on tylko — zawołała, wskazując na Piotra wychudłą ręką. — Reszta, to arystokraci, wielcy panowie... Leżą na złocie, a nie daliby dwóch sous nędzarzom, umierającym z głodu. Mam ja i innych krewnych, ale ci żyją w ubóstwie, jak ja zarówno. Nie... nie! ja nic nie żądam; patrzę przez okno na ów cmentarz bogatych, lecz jestem pewną, że mnie tam nie pochowają. To miejsce dla milionerów... Trzeba mieć wiele pieniędzy, aby tam spocząć po śmierci. Mnie powiozą do Saint-Ouen, albo Kajenny... do wspólnego dołu. Dobrze mi tutaj, w tej pustce oczekuję na ostateczną wędrówkę. A teraz, Piotrze, daj mi pić, bo pragnienie mnie pali...
— Jeść ci się nie chce? — pytał gałganiarz.
— Nie... wcale.
— A więc przynieśliśmy ci butelkę dobrej wódki... Nasz, przyjaciel kupił ją dla ciebie.
— Daj prędko parę kropli, to mi dobrze zrobi.
Piotr, odkorkowawszy flaszkę, podał ją chorej, która pochwyciwszy ją, piła z niej chciwie.
— Lecz dość... — wyrzekł gałganiarz, odbierając butelkę, i stawiając ją na krześle. — Uporządkuję teraz nieco twe gniazdo.
Podczas, gdy zajął się zamiataniem, Scott zbliżył się do chorej.
— Dziękuję z całego serca, żeś przyszedł do mnie — wyrzekła. — Podaj mi jeszcze butelkę, czuję, iż to pokrzepia me siły.
Irlandczyk podał jej flaszkę i wdowa Perron piła wielkiemi łykami, z głową w tył przechyloną, aż do powstrzymania oddechu.
— Ach! jakie to dobre... — wyjąknęła — jak to rozgrzewa!
Piotr Béraud zbliżył się do łóżka.
— Możebyś teraz coś zjadła? — zapytał.
— Oto moje pożywienie... — odpowiedziała, wskazując na butelkę.
— Ha! ponieważ nic niepotrzebujesz, odejdziemy.
— Dobrze... ja zasnę trochę. A przyjdź jutro do mnie.
— Przyjdę... bądź spokojną... do widzenia.
I wyszedł wraz z owym mniemanym Cordierem.
— Jakże pan sądzisz! — zapytał stary gałganiarz gdy oba znaleźli się na ulicy. — Zdaje się, że tej biedaczce niewiele już do życia pozostaje.
— Przy bardzo troskliwych staraniach mogłaby wyjść z tego cierpienia — odrzekł mniemany filantrop. — Pomyślę ja o tem... Trzebaby dla niej wynająć stancyjkę i przyjąć dozorczynię. Postaram się o to. A teraz idźmy na obiad.
Znalazłszy się na ulicy de Belleville, weszli do restauracyi.
— Pożegnam cię, mój kochany — rzekł Scott po, ukończonym obiedzie — wracam do siebie. Wkrótce jednakże zobaczymy się u tej biednej chorej. Staraj się dowiedzieć o adresie Joanny Desourdy. Ona zarówno jest nieszczęśliwą... I jej także pragnąłbym przyjść z pomocą.
— Bądź spokojnym, odnajdę jej mieszkanie. No! i pomyśleć... — dodał Piotr Béraud, któremu wychylone przy obiedzie kieliszki wina rozwiązywały język, pomyśleć, że my dziś tacy nędzarze, moglibyśmy być wszyscy bogaczami!
— Ba! — rzekł Irlandczyk.
— Ależ to miliony... miliony! Wielki majątek po zginionym gdzieś naszym krewnym... Później ja ci to wszystko opowiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.