Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.

— Arnold Desvignes, ulica des Tournelles, numer 36 — powtórzył Misticot z osłupieniem.
— Tak panie... — odparł komisant.
— Pan więc znasz to nazwisko... znasz tego człowieka? — pytał żywo Flogny podrostka z Monmartre.
Chłopiec przypomniał sobie o poleceniach siostry Maryi.
Powierzona mu tajemnica nie należała do niego. Gdyby wyznał, iż zna Arnolda Desvignes, musiałby dostarczyć wyjaśnień, czego uniknąć pragnął usilnie.
— Znane mi jest to nazwisko — odpowiedział — lecz osobiście nie znam tego człowieka.
— Ależ to wspólnik Verriér’a! — zawołał nagle Flogny, uderzając się w czoło. — Doprawdy, to wszystko w obłęd wprowadzić jest w stanie! Posiadasz pan przy sobie ów list, o którym mówiłeś? — pytał komisanta Delvignes.
— Oto jest... — rzekł tenże, dobywszy go z portfelu.
Flogny długo przypatrywał się medalikowi i nakreślonym wyrazom: Siódma godzina, umieszczonym na drugiej kopercie.
— To jasno w oczy uderz?! — zawołał — godzina schadzki i znak porozumienia się.
A spojrzawszy na adres, dodał:
— List bez żadnej marki pocztowej... użyto więc posłańca... I pan jesteś pewnym, że Arnold Desvignes mieszka w domu, przy ulicy Tournelles?
— Jaknajpewniejszym. Czytałem jego nazwisko na skrzypce do składania listów i dzienników, przeznaczonej dla lokatorów.
— Ależ ów Arnold Desvignes nie może być owym milionerem, wspólnikiem Verrièra — rzekł Flogny po chwili namysłu. — Zbieg podobieństwa imienia i nazwiska, ot wszystko! Nie może on być wspólnikiem Scotta i Trilbego, od których ów list pochodzi... Nie! na tobym przysiągł... Ten bowiem właśnie Arnold Desvignes wspólnik Verrièr’a, wiedząc, że poszukuję pana Dumay, wskazał mi pierwszy, iż znajdę go w Blévé.
— On... on to panu powiedział? — szepnął Misticot, nie wierząc temu, co słyszy.
— Tak... on mi to wskazał.
— Ale zkąd wiedział o tem?..
— Wypadkiem, którego mi nie wytłumaczył.
Wobec tej niepojęcie powikłanej, tajemniczej sytuacyj podrostek z Montmartre zaczął się trwożyć o Anielę Verrière i siostrę Maryę.
— Tak... tak! jedynie tu zachodzi podobieństwo nazwisk, a nic innego — mówił Flogny dalej. — Pozwolisz mi pan zatrzymać tę kopertę z medalikiem? — pytał komisanta.
— Najchętniej... życzę aby przydatną panu być mogła do dalszych jego poszukiwań.
— Muszę natychmiast odjechać do Paryża... — wołał Flogny gorączkowo — muszę wiedzieć, kto jest ów Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles i wiedzieć to będę!
Misticot siedział w zamyśleniu, stawiając sobie ze wzrastającym niepokojeni to zapytanie: Zkąd wspólnik Verrièr’a mógł odkryć, iż ja wyjeżdżam do Blévé? Czy wie on zarówno, ii szukam broni przeciw niemu? Wszystkiego obawiać się należy ze strony takiego człowieka. Mimo, iż to się niepodobnem być zdaje, kto wie, czyli on nie jest wspólnikiem Scotta i Trilbego?
— O której godzinie wychodzi pociąg do Tours? — pytał Flogny.
— Nie odejdzie aż jutro zrana — odrzekł Delvignes — lecz możesz pan wraz zemną jechać do Amboisé dziś w nocy, będę panu towarzyszył na ulicę des Tournelles.
— A o której godzinie wyjeżdża pociąg z Amboise?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Z Blévé do Amboise można odbyć drogę pieszo w ciągu półtorej godziny. Jesteś pan dobrym piechurem?
— Dość dobrym... Lecz zdaje mi się, że idąc pieszo, spóźnić się możemy na pociąg — rzekł Flogny.
— Ja utrzymuję przeciwnie. Wyszedłszy ztąd o dziesiątej, będziemy mieli trzy godziny czasu przed sobą. Gdybyś wszelako pan wołał jechać, gospodarz każę nam zaprządz konie do powozu, jak to proponował.
— Nie! wolę iść pieszo... Razem powędrujemy.
— Pojadę zabrać moją torbę myśliwską i okrycie — rzekł komisant handlowy.
— A ja powiadomię gospodarza, iż nie będę tu nocował.
Delvignes wyszedł z kawiarni, a Flogny zbliżył się do kontuaru.
Arnold pobladły, zmieniony, pochylił się ku Trilbemu, szepcząc mu zcicha.
— Zginęliśmy, jeżeli natychmiast stanowczo działać nie będziemy. Weź klucz i wejdź do swego pokoju. Ja zaraz tam przyjdę.
Tu obaj wspólnicy zniknęli jeden po drugim.
Flogny wróciwszy, siadł obok Misticot’a.
— Pozostaje mi — rzekł — podziękować ci za objaśnienia, jakich mi użyczyłeś, mój młody przyjacielu. Kiedyż powracasz do Paryża?
— Nic nie wiem, panie... Zależy to od wielu ważnych okoliczności, a nie od mej woli.
— Prawdopodobnie będę potrzebował twojej pomocy w tej sprawie. Oto mój adres: Ulica François-Miron, nr. 29. Zapisz to sobie i chciej mnie powiadomić o swoim powrocie.
— Najchętniej to uczynię.
Wszedł Delvignes.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł zwracając się do Flogne’go; wyjdziemy skoro pan zechcesz. Wszak nic nie nagli, mamy jeszcze wiele czasu przed sobą.
O kwandrans na jedenastą, wyszedłszy obaj z hotelu, udali się drogą w kierunku Amboise.
We dwadzieścia minut przybyli do Crois-de-Blévé i dosięgnęli wsi, poprzedzającej las w Amboise, a następnie weszli w głąb tegoż.
Niebo dotąd pogodne i zasiane gwiazdami zmieniło się nagle. Grube chmury poczęły napływać ze wschodu. Powstały wicher wstrząsał gałęziami drzew z szumem, podobnym do wzbierającego morza na wybrzeżu. Nasi podróżni zaniepokojeni widokiem niepogody, żałując, iż nie wzięli powozu z Blévé, szli szybko, mało co z sobą rozmawiając.
Nagle stanęli w miejscu obaj jak wryci. Ryk jakoby dzikiego zwierzęcia przeraźliwa em echem przebiegł całą przestrzeń lasu, a razem niby odpowiadając mu zahuczał grzmot w oddaleniu ze wschodniej strony.
— Co to jest, u czarta? — zapytał Flogny.
— Przyspieszmy kroku... — rzekł Delvignes.
— Miałożby nam zagrażać jakie niebezpieczeństwo? — pytał agent policyjny, wyjmując z kieszeni rewolwer dużego kalibru.
— Pan nie wiesz więc, że dzikie zwierzęta uciekły z menażeryj Pezon a w Loches?
— Na honor nic nie wiem... po raz pierwszy o tem słyszę...
— Dwa lwy, tygrys i goryl przebiegają okolicę.
— Nie miłe spotkanie w każdym razie, sądzę wszelako, iż nie mamy czego się tak wielce obawiać. Zwierzęta z menażeryi tresowane i oswojone, nie zaczepią nas na pewno. Idźmy jednakże prędko, ponieważ burza się zbliża i więcej mnie ona niepokoi ponad te dzikie zbiegi Pezon’a.
Delvignes wraz z Flognym biegli z pośpiechem.
Wicher wzmagał się gwałtownie. Niebo coraz więcej czarnem się stawało. Błyskawice szybko po sobie następowały; grzmot huczał bez przerwy.
Nagle obaj podróżni posłyszeli w zaroślach dziwny hałas, tuż prawie ponad swojemi głowami.
Był to jakoby trzask, łamanie gałęzi w połączeniu z dzikim okrzykiem, podobnym do skargi człowieczej, na dźwięk którego dreszcz przebiegł po kościach.
Flogny, wraz z komisantem handlowym, mocno zdumieni i wystraszeni po trosze, spojrzeli w górę.
Mimo ciemności dostrzegli czarną postać, podobną do ludzkiej istoty, która skoczywszy z wierzchołka drzewa, stanęła przed niemi, poruszając pałką znacznej objętości, bawiąc się nią jak dziecię laseczką.
Obaj mężczyźni cofnęli się z przerażeniem, poznawszy, iż się znajdują wobec goryla wielkiego gatunku, najdzikszego z pomiędzy zwierząt.
Paszcza goryla otwierała się i zamykała, zęby mu szczękały, pałką trzymaną w łapach wywijał w powietrzu.
Delvignes, obezwładniony przestrachem, stanął, nie mogąc poruszyć się z miejsca.
Flogny, będąc więcej panem siebie, chciał drżącą ręką naciągnąć kurek rewolweru i strzelić w potworne zwierzę, brakło mu jednak czasu do spełnienia tej operacyi.
Goryl wymierzył mu w czaszkę uderzenie pałką tak silnie, że agent upadł na drogę z rozbitą głową i zakrwawioną twarzą.
Delvignes, bardziej umarły niż żywy wydał krzyk przerażenia, a nie mogąc się utrzymać na nogach padł na kolana.
Mgła ciemna rozciągnęła się przed jego oczyma. Widział jednakże małpę, zbliżającą się ku sobie i podnoszącą w górę olbrzymią swą pałkę. Posłyszał świst złowrogi i uczuł jednocześnie jakoby góra zawaliła się na jego głowę.
Następnie, nie widział nic, nie słyszał, nie czuł i padł bezwładnie obok swego nieszczęśliwego towarzysza.
Goryl, pochyliwszy się nad nim, słuchał uderzeń jego serca, położywszy na nim swe ucho, poczem zerwał się, a pochwyciwszy swą pałkę, wymierzył mu drugi cios na wierzch czaszki, którą rozbił na dwoje.
Dokonawszy tego, powrócił do agenta Flogny.
Ten ostatni był już martwym zupełnie. Gwałtowność pierwszego uderzenia przebiwszy czaszkę, rozmiażdżyła mu mózg zupełnie.
Dziwna obecnie nastąpiła scena.
Goryl, przyklęknąwszy obok trupa, zaczął przeszukiwać jego ubranie z zadziwiającą pilnością, zabierając wszystko, ale to literalnie wszystko, co się znajdowało w kieszeniach nieszczęśliwego; ukończywszy to, wydał świst, podobny do jakiegoś umówionego wezwania.
Na owo hasło druga ciemna postać wysunęła się zpośród zarośli i ukazała na drodze.
Księżyc, wypływający w tej chwili z po za chmur, oświecił swemi promieniami tę nową postać, ukazawszy w niej Arnolda Desvignes.
— No! i cóż powiesz, pryncypale? — zawołał goryl. — Sądzę, iż tym razem napewno załatwiona już sprawa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.