Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Od czasu ostatniej rozmowy z Arnoldem Desvignes, Aniela znajdowała się w zupełnem obezwładnieniu tak fizycznem, jak moralnem, nad którem zapanować nie zdołała. Chwilowo ożywiała ją nadzieja projektów, jakie siostra Marya wykonać postanowiła; nadzieja ta jednak gasła pośród burzliwej nocy wypadków, jakie zbierały się w około dziewczęcia, przygniatając je niewypowiedzianie.
Życie katuszą było teraz dla niej. Nie mogła nawet zachować i tej ułudy dziecięcej, jaka nakazuje względem rodziców tkliwość i poszanowanie. Wątpić o nikczemności ojca niepodobna jej było.
Desvignes stał się wyłącznym panem swojego wspólnika. Wystarczało mu tylko rozkazać, a Verrière wykonywał to z pochyloną głową. Konieczność tak mu nakazywała.
To niewolnictwo bankiera wytwarzało straszliwą sytuacyę dla jego córki.
Jak się uwolnić z takiego położenia?
Dziewczę wołałoby było po tysiąc razy umrzeć, niźli ustąpić, zaś buntowanie się mogło ją poprowadzić do najopłakańszych rezultatów, ponieważ, jak Arnold jej powiedział, burzyć się, było to wygłosić wyrok śmierci dla Vandama.
Aniela żyła obecnie życiem automatu.
Służącym, jacy przychodzili po otrzymanie rozkazów do jej pokojów, wydawała je machinalnie, jak gdyby ze zwyczaju, z nawyknienia.
Nie opuszczała swego gabinetu, jak tylko, ażeby być obecną przy obiedzie, od czego uwolnić się nie mogła i na co jej ojciec byłby nie zezwolił.
W pałacu zauważono niepokojącą zmianę, zaszłą w usposobieniu córki bankiera, a gdy ją powszechnie kochano dla jej dobroci, łagodności i szlachetności charakteru, żałowano jej, oskarżając pocichu o całe to nieszczęście Arnolda Deswignes.
Dziewczę, znalazłszy się wobec ojca, siedziało milczące, zlodowaciałe; bankier przeciwnie, wydawał się być bardziej wesołym niż kiedy.
— Wszystko to przeminie... — myślał, zacierając ręce. — Moja córka nie może się na razie oswoić z obecnem swem położeniem, lecz zczasem nawyknie do tego, a ja będę miał zięcia, jakiego właśnie pragnąłem. Jakiż to człowiek! co za głowa! Za jednem poruszeniem ręki uwolnił mnie od La Fougèra. W ten sposób pozbędziemy się i innych współsukcesojów. Ten człowiek posiada nadludzki potęgę!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uderzyła szósta wieczorem, gdy Verrière wysiadał z powozu przed pałacem wraz z Arnoldem Desvigues. W tej właśnie chwili odźwierny, wyszedłszy ze swego mieszkania, przechodził przez dziedziniec.
— Dwa listy, panie, przyniósł posłaniec w tej chwili — rzekł, przystępując do bankiera. — Chciałem je właśnie oddać kamerdynerowi.
Verrière, odebrawszy je, rzucił okiem na adres.
— Patrz... patrz! — zawołał — list od Vandama.
— Do ciebie? — zapytał Desvignes.
— Nie, do Anieli. Możeby go zatrzymać?
— Nie czyń tego... Odda ten list swej córce. Nie mamy się obecnie czego obawiać ze strony porucznika. Założyłbym się o tysiąc luidorów, iż pisze, zwracając jej słowo i żegnając ją na zawsze.
— Obyś się tylko nie mylił!
— Nie mylę się nigdy... bądź pewnym. Wszak wiesz, że ja mam dar podwójnego widzenia... — dodał, śmiejąc się, Desvignes.
Obaj wspólnicy weszli do salonu. Nie znaleźli tam nikogo.
— Pozwól, że cię tu pozostawię na kilka minut — rzekł bankier do swego towarzysza. — Potrzebuję w mym gabinecie odszukać pewnej notatki.
— Idź... korzystając z tych kilku minut, przejrzę dzienniki, których przeczytać nie miałem czasu. A nie zapomnij oddać swej córce listu, do niej adresowanego.
— Oddam go jej podczas obiadu.
Verrière wyszedł. Desvignes, wziąwszy dzienniki, leżące na stole, rozłożył je i czytał.
Było to w epoce zaostrzonej wojny w Tonkinie; wiadomości ze Wschodu zajmowały naczelne miejsce na pierwszej karcie dzienników. Donoszono o zwycięstwie, otrzymanem nad „Banderą-Czarnych“ przez jenerała de Negrier.
Desvignes czytał z uwagą szczegóły, odnoszące się do powyższej wojny. W ostatnim dopisku zamieszczoną była wiadomość o mającem nastąpić wysłaniu posiłków dla skompletowania morskiej artyleryi, jaka miała atakować Formozę, a skutkiem tego i o wyjeździe z kraju kilku oficerów artyleryi.
Czytając, wspólnik Verrièra drgnął nagle; na czele bowiem listy wyjeżdżających spostrzegł nazwisko Vandama.
— Ha! otóż urzeczywistniają się moje przewidywania! — zawołał; — nie spodziewałem się jednak, ażeby mój rywal powziął tak prędko stanowczo postanowienie. Prosił zapewne bez stracenia chwili o nakaz wyjazdu dla siebie dowódców. Dobre to jest dla mniie... lecz niewystarczające. Jeżeli rywal zniknie, zostanie spadkobierca... Nie wszyscy umierają w Tonkinie... może powrócić... a mnie potrzeba, ażeby nie wracał... Należy stosowne ku temu środki przedsięwziąć...
Desvignes przez kilka minut siedział w zamyśleniu, a potem rzekł do siebie:
— List, przysłany przez Vandama do Anieli, oznajmia jej napewno o jego wyjeździe. Cios będzie ciężkim dla niej... Trzeba nad nią dozór rozciągnąć... Biedne to dziewczę może spełnić jakim szaleństwo... Jak to dobrze, żem przejrzał owe dzienniki!
Jednocześnie Verrière ukazał się we drzwiach salonu.
— Com ja ci powiedział przed chwilą? — zapytał Arnold,, podchodząc ku niemu.
— Względem czego?
— Względem listu, napisanego przez twego siostrzeńca do panny Anieli...
— Mówiłeś, że ten list przynosi zerwanie stosunków.... Miałżebyś zmienić teraz swe zdanie?
— Przeciwnie... trwam w niem tem mocniej.
— Dlaczego?
— Mam dowód, iż ten list zawiera w sobie kompletne zerwanie. Patrz... przekonaj się sam...
Bankier, przeczytawszy artykuł w dzienniku, zawołał:
— Doskonale! Ależ to cudowne!...
— Przyznaj, że sprawa dobrze poprowadzoną została...
— On da się zabić tam... będzie szukał śmierci umyślnie^ jestem tego pewny.
— Liczę na to... i czuwać nad tem będę...
— Czy mimo to, mam oddać list mej córce?
— Ma się rozumieć... Bardziej niż kiedykolwiek...
— Ależ to wznieci straszną burzę...
— Nie obawiaj się...
— Łatwo ci mówić... Aniela gotowa sobie życie odebrać...
— ją otoczyć nadzorem... Zresztą nie oddawaj listu aż po obiedzie...
Na te słowa siostra Marya weszła do salonu. Uścisnęła podaną sobie rękę wuja, skinęła głową zlekka na ukłon Arnolda.
— Gdzie jest Anielka? — pytał bankier zakonnicę.
— Wydaje służbie rozkazy... zastaniemy ją w jadalni... — odparła siostra Marya.
Lekki ironiczny uśmiech wybiegł na usta Arnolda.
— Unika mnie... — pomyślał i w tem się nie mylił.
Służący oznajmił, że obiad na stole, i trzy wyżej wymienione osoby, przeszedłszy do jadalni, zastały tam pannę Verrière.
Obiad trwał krótko, pomimo, iż obaj wspólnicy usiłowali go ożywić zawiązaną pomiędzy sobą rozmową o przedmiotach obojętnych. Musieli to uczynić ze względu na zupełne milczenie Anieli i zimne zachowanie się siostry Maryi.
Wrócili do salonu, gdzie panna Verrière zabawiwszy chwilę, wyjść zamierzała.
— Acn! jakiżem ja roztargniony... — zawołał bankier. — Mam list dla ciebie, przyniesiony przez posłańca w chwili, gdym wchodził w dziedziniec, i zapomniałem ci go oddać. W każdym, razie lepiej późno, niż nigdy.
To mówiąc, podał list córce, która wziąwszy go, spojrzała na adres.
Za pierwszym rzutem oka poznała pismo Vandama.
Juk była bladą, jeszcze więcej zbladła, ręce jej drżały. Nagłym ruchem odwróciła kopertę na drugą stronę, przypatrując się pieczątce z uwagą.
Verrière zrozumiał to poruszenie.
— Cóż się tak przypatrujesz? — zawołał. — Sądzisz więc, żem otwierał list nie do siebie adresowany? Cóż ów list zawiera tak dalece tajemniczego, iż lękasz się, abym się o tem nie dowiedział?
— Nie lękam się bynajmniej — odpowiedziała śmiało panna Verrière. — Jest to list od Emila Vandame... — dodała, patrząc na Arnolda.
— Mam nadzieję, iż po raz ostatni słyszymy jego nazwisko... — rzekł Verrière.
Gdy Aniela wymawiała nazwisko Vandama, siostra Marya pomimowolnie zadrżała.
Wyszła za swoją kuzynką z salonu.
— Mój drogi... — rzekł Desvignes do Verrièra, skoro się drzwi zamknęły za dwiema kobietami — pozwolisz, że odejdę.
— Jakto, już?
— Muszę odejść...
— Dlaczego?
— Ponieważ napędziłeś mi strachu, mówiąc, iż twoja córka mogłaby coś sobie przypuścić do głowy... Nie wierzę ja w to na seryo... lecz człowiek rozumny powinien następstwa przewidywać i mieć się na ostrożności. Pochlebiam sobie, iż należę do ludzi rozumnych i dlatego też mówię ci: „Do widzenia.“
— Gdzież idziesz?
— Idę czuwać... — rzekł Desvignes i po tych słowach wyszedł z salonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.