Walizka P. Z/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

PIERWSZE ŚLADY.

Zaciszny gabinet barona Teitelberga był teraz rzęsiście oświetlony.
W ogromnym fotelu, w którym przed kilku jeszcze godzinami tkwił olbrzymi korpus Geheimrata, siedział teraz urzędnik policyjny i przesłuchiwał świadków wypadku. Zeznawał kierownik jednej z fabryk Teitelberga, Salomon Kanner. Baronowa i panna Erika siedziały ciągle jeszcze w płaszczach wieczorowych i słuchały w niemem skupieniu zeznań tego najważniejszego świadka. Przez bladą twarz baronowej przebiegały od czasu do czasu nerwowe drgnienia, w jej dużych, pięknych oczach szkliły się krople łez. Usta poruszały się jakby chciały coś dopowiedzieć. Panna Erika położyła rękę na ramieniu matki, i miękkiem dotknięciem starała się ją uspokoić.
W sąsiednim pokoju agenci policyjni przeprowadzali dokładne badania podłogi i ścian.
— Więc twierdzi pan stanowczo, że baron Teitelberg nie mógł przejść przez ten pokój niespostrzeżony przez pana? — pytał urzędnik policyjny.
— Tak twierdzę. Cały czas byłem zwrócony twarzą do pokoju, więc byłbym musiał zauważyć barona, gdyby opuścił sąsiedni pokój i przechodził przez swój gabinet, — tłumaczył Kanner, skubiąc palcami bezmyślnie nitki przy wytartym rękawie.
— I nie słyszał pan w sąsiednim pokoju żadnego szamotania, żadnego wołania o pomoc?
— Nie słyszałem. Byłbym przecież podążył z pomocą, albo alarmował służbę...
— A może powie pan, w jakim celu baron wszedł do sąsiedniego pokoju?
— Miał mi wręczyć walizkę, paszport i pieniądze na wyjazd do Warszawy.
— Kiedy miał pan wyjechać?
— Dziś o godzinie ósmej rano, to jest pierwszym pociągiem, który zdąża ku polskiej granicy.
— W jakim celu miał pan odbyć tę podróż?
— Miałem doręczyć walizkę jednemu z przedstawicieli naszej firmy, która istnieje w Warszawie pod ukrytą nazwą „Wrończyk i Laube.“
— Co zawierała walizka?
— Nie wiem, baron nie mówił mi tego, a walizki na oczy nie widziałem.
— Czy uważa pan, że doręczenie tej walizki było dla barona sprawą ważną?
— Nie wiem?
— A jak tłumaczy pan tajemnicze zniknięcie?
Kanner rozłożył bezradnie ręce na znak, że nic nie rozumie i że w żaden sposób zagadki rozwiązać nie może.
Urzędnik policji kazał przywołać następnego świadka, służącego, który w chwili zniknięcia barona czuwał w korytarzu, gdy do gabinetu wszedł jakiś wysoki i niezwykle chudy człowiek. Małą, pomarszczoną twarz wykrzywiał grymas niezadowolenia i złośliwości. Siwe, jakby martwe, oczy przesłaniały rogowe okulary, które zdawały się być zbyt wielkim ciężarem dla małego, cienkiego nosa. Z chudych ramion spływał obszerny płaszcz angielski, wydłużając jeszcze bardziej przydługą sylwetkę. Szedł, opierając się na lasce, podobny do automatu, który wprawia w ruch rozluźniona sprężyna. Wolno podszedł do baronowej i złożył jej ukłon.
— Pozwoli pani, że i ja wezmę udział w śledztwie. Jestem radca policji Blindow, — powiedział sucho.
Baronowa gestem ręki wskazała mu miejsce obok siebie.
Blindow usiadł, oparł chude, suche ręce na gałce laski i bacznie wodził oczami po obecnych. Potem wzrok jego spoczął na twarzy Kannera, zatrzymał się na niej długo, jakby chciał w jego małych oczach znaleźć rozwiązanie zagadki.
Zeznania służącego nie wyjaśniały zupełnie sprawy. Urzędnik policyjny chciał już zakończyć przesłuchanie tego świadka, gdy radca Blindow wmieszał się niespodzianie do śledztwa.
— Powiedzcie, Johann, kto miał klucz od gabinetu waszego pana? — spytał skrzeczącym głosem.
— Jeden klucz miał pan baron, drugi ja, trzeci pan sekretarz Hauner.
— Dobrze. A czy pan baron dawał wam jakieś specjalne zlecenia, czy kazał wam pilnować gabinetu z większą starannością, aniżeli innych pokoi?
— Tak jest. Pan baron nie pozwalał nikogo w czasie swej nieobecności wpuszczać do pokoju. Rozkazu tego zawsze przestrzegałem...
— Czy pan sekretarz Hauner często bywał w gabinecie swego szefa? — pytał dalej, jakby z rosnącem zaciekawieniem radca policji.
— Bardzo często, nieraz pan baron żalił się, że sekretarz zanadto tu gospodaruje, zapowiadał nawet, że odbierze mu klucz...
— A nie zauważyliście przypadkiem, aby pan baron odczuwał czasem jakiś lęk, czy przestrach, gdy wchodził do swego gabinetu?
— Czasem. I dziś pan baron przeraził się tego, że ta koralowa zasłona kołysała się, gdy weszliśmy do pokoju. Ale pana barona zaraz uspokoiłem...
— W jaki sposób uspokoiliście?
— Bardzo prosto. Wytłumaczyłem, że zanadto gwałtownie otworzyłem drzwi i prąd powietrza poruszył zasłonę.
— Znakomicie — potwierdził z uznaniem radca Blindow. — A teraz wyjdźcie, Johann, z pokoju i otwórzcie gwałtownie drzwi, tak aby prąd powietrza znów tę zasłonę poruszył.
Johann wyszedł na korytarz, potem silnie i gwałtownie pchnął ciężkie drzwi do pokoju. Zasłona stała nieruchomo.
— Jeszcze raz powtórzcie ten eksperyment, — rozkazał Blindow.
Służący jeszcze z większą siłą i energją pchnął drzwi, ale zasłona stała dalej nieruchomo i ani jedna nitka nie drgnęła.
— Doskonale, — powtórzył radca Blindow. Potem wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
Urzędnik policji i kilku wywiadowców udało się za nim. Z niezwykłą starannością obejrzał radca policji tapety na ścianach, potem laską wystukiwał każdy centymetr podłogi, oglądał z zaciekawieniem każdy mebel.
— Czy zauważyli panowie coś podejrzanego? — spytał wreszcie urzędnika policji.
— Bezwarunkowo nic, mimo iż opukaliśmy ściany i podłogę. Ten pokój nie ma połączenia z resztą domu.
Radca policji spojrzał zjadliwie na swego podwładnego, wskazał laską na stary gdański kominek.
— A to co? — spytał niechętnie. — Czy zbadał pan przynajmniej, gdzie wylot komina prowadzi?
Johann pospieszył z odpowiedzią:
— Ten kominek łączy się z pokojem gościnnym na dole i z rupieciarnią na strychu...
— Dobrze. Chodźmy więc tam, może znajdą się ślady...
Zeszli w dół po głównych schodach, potem korytarzem doszli do drzwi pokojów gościnnych. Pokoje te, tak samo jak gabinet, na pierwszem piętrze były znacznie oddalone od reszty mieszkania. Johann pobiegł do kuchni, by przynieść klucz. Tymczasem Blindow wyjął z kieszeni blok, skreślił kilka słów na papierze i podał jednemu z agentów policyjnych.
— Pojedzie pan mojem autem do dyrekcji policji. Tam wręczy pan kartkę i załatwi sprawę. Za pół godziny oczekuję pana zpowrotem.
Zaledwie agent oddalił się, służący wrócił z silnie skonsternowaną miną.
— Panie radco, — mówił zmieszany. — Klucz od gościnnych pokojów wisiał zawsze na kółku w kuchni pod liczbą 26, — a teraz znikł bez śladu...
— Jakto? Teraz w tej chwili?
— Nie wiem czy w tej chwili, bo pokoje gościnne oddawna są niezamieszkałe, nie zwracałem więc specjalnej uwagi, kiedy klucz zginął...
— Jak dawno nikt w tych pokojach nie mieszka? — spytał surowo Blindow.
— Chyba już kilka miesięcy. A może i pół roku. Ostatni raz sprzątaliśmy tam, gdy brat pana Geheimrata przyjechał z Augsburga...
Wobec braku klucza, radca Blindow kazał otworzyć drzwi wytrychem. Skomplikowany zamek niełatwo jednak ustępował pod naciskiem. Dopiero po mozolnej pracy zdołano otworzyć drzwi.
Z ciemnego wnętrza pokoju musnęło twarze wchodzących miłe ciepło. Zapach perfum drażnił przyjemnie nozdrza.
Johann przekręcił taster. Światło alabastrowej lampy wyzłociło każdy kąt pokoju. Blindow podszedł do kominka. Ciepły jeszcze popiół wskazywał, że dopiero niedawno wygasł ogień w palenisku.
— Dziwnie ciepło, jak na opuszczony pokój, — mruknął radca policji i spojrzał pytająco na obecnych.
Służący starał się wykrztusić jakieś słowa usprawiedliwienia, ale strzepnął tylko palcami na znak, że i on nic nie rozumie.
W kącie pokoju, tuż obok kominka, stała szeroka turecka otomana przykryta olbrzymim lśniącym bucharem, który spływał lekko miękkiemi falami z otomany i ścielił się wzdłuż pokoju. Kilkanaście miękkich, okrągłych poduszek zapraszało do miłosnych uniesień. Bogate dywany rozwieszone na ścianach obiecywały tłumić szepty wyznań miłosnych.
Radca Blindow podszedł do okna. Okna były szczelnie zamknięte, okiennice obite grubym wojłokiem. Ani jeden promień światła, ani szmer jednego słowa nie mógł z tego pokoju przedostać się na zewnątrz.
Policja przeszła do następnego pokoju. Był to szablonowo umeblowany pokój gościnny, z dwoma silnemi filarami gotyckiemi, które zdawały się być rozmyślnie umieszczone, aby podtrzymać zbyt wielki ciężar stropu. I w tym pokoju okna przysłonięte były okiennicami, obitemi wojłokiem. Duża jesionowa konsola, kilka reprodukcyj obrazów malarzy włoskich, wygodne mosiężne łóżko, stanowiły główne umeblowanie.
Radca Blindow zmierzał w głąb pokoju, gdy urzędnik policji ścisnął go mocno za rękę, jakby go przed czemś ostrzegał. Wzrok radcy policji padł na ziemię. Na jasnym kokosowym chodniku znaczyły się czarne ślady ludzkich stóp. Ślady prowadziły w kierunku okna. Jeden z agentów ukląkł i dotknął lekko ręką. Na palcu odbiła się czarna, tłusta plama.
— Sadza, — mruknął obojętnie Blindow i podszedł do okna.
Na parapecie okna jak duża, czarna gwiazda, odbity był ślad ręki ludzkiej.
Radca policji wpatrywał się chwilę w czarną plamę, widocznie starał się z niej odtworzyć postać całego człowieka. Potem silnie pchnął ramę okienną. Okiennice obite grubym wojłokiem ustąpiły natychmiast. Do wnętrza mieszkania wpadł prąd zimnego, wilgotnego powietrza. Podmuch wiatru wpędził do pokoju kilka mokrych, żółtych liści. Blindow przytrzymał ręką okiennice i patrzył długo w czarną otchłań nocy. Zdawało się, iż stary urzędnik policji wsłuchuje się w miarowy plusk kropel deszczu i wiatru, jakby z ich szelestu miał odkryć tajemnicę tej willi. Potem spokojnie przymknął okno i zawołał agentów.
— To okno prowadzi do parku, — tłumaczył spokojnie. — Dwóch panów przy pomocy latarń zbada jak daleko i dokąd ślady te prowadzą. Ziemia jest mokra, więc praca nie będzie trudna. Badania proszę starannie prowadzić, a gwarantuję, że znajdą panowie w ogrodzie bardzo ciekawy przedmiot. Za kilka minut proszę o dokładny raport. Jeden z panów zrobi pomiar i odbitki śladów w pokoju. Ja wracam jeszcze na pierwsze piętro...
Gdy Blindow z urzędnikiem policji wracali przez klatkę schodową, doszedł do ich uszu tłumiony szloch. Spojrzeli w głąb korytarza. Opierając się na ramieniu matki, szła panna Erika, tłumiąc spazmatyczny płacz. Bogaty płaszcz brokatowy zsunął się z jej nagich ramion i wlókł się, jak ruchoma barwna plama, po ziemi. Duży chart syberyjski szedł obok niej i tulił rasowy łeb w miękki jedwab sukni. Urzędnik policyjny podbiegł, aby płaszcz podtrzymać, ale baronowa Teitelberg wstrzymała go gestem ręki. W jej oczach odbił się wyraz jakiejś strasznej nienawiści. Chart zjeżył sierść i groźnie błysnął kłami.
— Nic nie rozumiem, — mruknął urzędnik policji do siebie, skonsternowany tym drobnym wypadkiem.
— Zato ja domyślam się przyczyn tego nastroju, — burknął niechętnie Blindow.
— Więc sądzi pan radca, że Teitelberg w jakimś tajemniczym celu wydostał się z willi przez otwór kominka?...
— Coś podobnego nigdy nie świtało w mojej głowie, — z ironją odpowiedział radca. — W jakim celu miałby Teitelberg to czynić, jeśli mógł spokojnie zejść po schodach.
— Więc gdzie zniknął?
— Ależ jest u siebie w gabinecie, — uśmiechnął się starzec z jakąś złośliwością.
Urzędnik policji spojrzał zdumiony na chudą zmiętą twarz swego przełożonego. Nastała chwila przykrej ciszy. Wreszcie oczami odszukał oczy detektywa. Nic w nich jednak nie wyczytał, były jak martwe.
Zaledwie weszli do gabinetu, zgłosił się agent, donosząc służbiście, że spełnił dokładnie w dyrekcji policji pisemne polecenie.
— Kartę doręczono? — spytał Blindow.
— Doręczono.
— Ludzie z narzędziami są?
— Są.
— Doskonale, niech zaraz tu wejdą, — rozkazał krótko Blindow.
Weszło czterech robotników, niosąc dźwigary i bańki z acyteliną i tlenem. Wprowadzono ich do pokoju, z którego przed kilku godzinami znikł w tajemniczy sposób baron Teitelberg.
Radca policji wskazał im laską olbrzymią kasę pancerną.
— Proszę natychmiast kasę otworzyć, — rozkazał krótko.
Robotnicy patrzyli z niedowierzaniem, wreszcie jeden z nich nieśmiało wyjawił swe skrupuły:
— Panie radco, to kuta „pancerka,“ za kilka nawet godzin nie będziemy z nią gotowi...
— Za pół godziny kasa powinna być otwarta, — tłumaczył Blindow. — Wziąć ją zaraz na dźwigary i położyć na bok. Dno jest cienkie, puści jak wosk.
Robotnicy podsunęli dźwigary. Korby z jakimś złowróżbnym zgrzytem podnosiły powoli olbrzyma do góry. Potem skręcono kasę w bok i wolno zaczęto opuszczać na ziemię. Obliczenia radcy Blindowa okazały się jednak błędne. Dopiero po upływie godziny zdołano przysunąć bańki z acyteliną i tlenem do dna pancernej szafy. Długi niebieski język o temperaturze dochodzącej do 2000 stopni C. z głuchym warkotem lizał wypolerowaną stalową taflę.
Ale radca Blindow jakby stracił poczucie czasu. Ukląkł obok kominka i przy pomocy silnej lampy elektrycznej i lupy, badał każdy, najdrobniejszy ślad na podłodze i dywanie. Badania nie musiały jednak dawać pożądanych rezultatów, bo jego poprzecinana głębokiemi zmarszczkami twarz jeszcze bardziej się skurczyła, a na długich, wąskich ustach wystąpił grymas zniechęcenia. Wreszcie Blindow wstał z klęczek, obejrzał raz jeszcze dokładnie każdy mebel i kominek i podszedł do okna. Długo bębnił w zamyśleniu palcami po weneckiej szybie.
Robotnicy kończyli tymczasem pracę. Na dnie kasy wypalone były ramy dużego kwadratu. Płyta jednak nie puszczała. Teraz łomem starano się kwadrat usunąć. Blindow odsunął się od okna i oczami kontrolował każdy ruch robotników. Wreszcie zaczęto wyważać płytę, która szczerbami trzymała się mocno dna. Niebieski płomyk kończył pracę. Wspólnym wysiłkiem naciśnięto jeszcze raz kwadrat dużemi łomami. Płyta z głuchym trzaskiem odpadła. Robotnicy odskoczyli wtył z wysiłku i przerażenia.
Z otworu wysunęły się dwie olbrzymie stopy człowieka, obciśnięte w szerokie amerykańskie kamasze.
Robotnicy patrzyli z przerażeniem na radcę policji.
Blindow zwrócił się teraz do agentów:
— Proszę wolno i ostrożnie wysunąć tego człowieka.
Przez otwór olbrzymiego stalowego pudła zaczęły powoli wysuwać się zwłoki barona Teitelberga. Ostrożnie ułożono je na otomanie. Czaszka Geheimrata była formalnie zmiażdżona. Na zlepionych wilgotną krzepnącą krwią włosach znaczyły się białe, drobne części mózgu. Olbrzymie gałki oczne patrzyły uporczywie W sufit. Dolna szczęka zwisała bezwładnie. Z ust wysunął się język, jak gruby, siny knebel. Opuchłe palce zwinęły się wskutek skurczu pośmiertnego w kułak i zdawało się, że lada chwila Geheimrat uderzy w niewidzialnego wroga.
Blindow zbliżył się do zwłok. Patrzył w potwornie zeszpeconą twarz i ranę, dotykał ostrożnie ubrania zmarłego. Po chwili zerwał ze ściany stary gobelin i przykrył nim zwłoki zamordowanego. Teraz zwrócił się do agentów.
— Proszę wypróżnić kasę.
Przez głęboki otwór zaczęto wysuwać pliki papierów wartościowych, listów z grubemi pieczęciami, książeczek czekowych i depozytowych, rękopisów, planów i biletów bankowych z kolorowemi opaskami.
Na podłodze piętrzył się coraz wyższy stos, ale radca Blindow z coraz większem zniecierpliwieniem i niezadowoleniem patrzył w otwór kasy.
— Proszę wyciągnąć małą skórzaną walizkę, — rzucił opryskliwie.
Wypróżniono wnętrze stalowego olbrzyma, ale walizki nie znaleziono. Jeden z agentów wsunął się nawet do połowy ciała w wybity otwór i lampką elektryczną oświecił wnętrze kasy.
— Żadnej walizki tu niema, — oświadczył stanowczo.
Blindow z pasją stuknął laską w podłogę. Z naciśniętych ust wyrwał mu się tłumiony pasją okrzyk:
— Sprytna była kanalja...
Papiery wsunięto zpowrotem do kasy, wlutowano prowizorycznie kwadrat i opieczętowano pieczęciami urzędowemi. Teraz przywołano służącego.
— Johann, twój pan nie żyje, — powiedział Blindow nieco łagodniejszym tonem. — Trzeba ostrożnie przygotować panie na tragiczną wiadomość... Kasa jest opieczętowana, ale na żądanie pani baronowej każdej chwili możemy pieczęcie usunąć. A teraz idziemy. Dobranoc.
Johann nie odpowiedział. Stał ciągle w progu, jakby nie śmiał podejść bliżej. Oczy służącego z wyrazem przestrachu błądziły po gobelinie, pod którym rysowały się, jak olbrzymia bryła, zwłoki Geheimrata Teitelberga.
Gdy radca policji Blindow wyszedł na ulicę, szarzało. Deszcz ustał, mgła rozsnuwała się wolno, wróżąc pogodny dzień jesienny. Blindow polecił wsiąść agentom do automobilu, sam zamierzał iść pieszo do miasta. Zmęczone płuca starego detektywa chłonęły chciwie chłód rannego powietrza. Lekki wiatr chłodził rozpalone policzki i skronie. Wesoły świergot wróbli uspakajał obolałe nerwy.
Blindow szedł wolno, na skręcie ulicy odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na biały, barokowy pałacyk, którego mury osłaniały tajemnicę zbrodni. Stał dobrą chwilę i patrzył. Nagle spostrzegł, że brama willi barona Teitelberga uchyliła się ostrożnie. Z wnętrza wysunęła się jakaś zgrabna postać czarno ubranej kobiety. Rozglądała się chwilę, jakby namyślając się, czy iść dalej. Wreszcie zeszła na chodnik i szła szybko w kierunku miasta. Blindow zwolnił kroku. Za chwilę wyminęli się. Młoda dziewczyna uśmiechnęła się wyzywająco, jakby chciała prowokować chudego pana.
Blindowa uderzyły jej głęboko podmalowane oczy, silnie wykarminowane, piękne mięsiste usta. Pod czarnym płaszczykiem dostrzegł biały fartuszek pokojówki.
— Dziwny dom, — mruknął Blindow do siebie.

∗                  ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.