Wacek i jego pies/Rozdział dwudziesty dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty dziewiąty
BURZA


W najbliższą niedzielę po wizycie państwa Karskich w gajówce, Wacek postanowił wreszcie zajrzeć na bagno, o którym mu mówił pan Piotr.
Jakoś nie składało się chłopakowi odbyć dalszą wycieczkę i zaznać przygody przy spotkaniu z nieznanym, dzikim zwierzęciem.
Miał dużo pracy i nie mógł już pozwolić sobie na całodzienną wyprawę do puszczy, jak to robił dawniej.
Zresztą, czuł się po tygodniu pracy tak zmęczony, że najczęściej brał wędkę i razem z Mikusiem udawali się nad rzekę. Nie była to szeroka rzeka, lecz dość wartka, o ciemnym i głębokim nurcie.
Wacek nauczył się zręcznie chwytać na haczyk płotki, a udawało mu się nieraz wyciągnąć małego suma lub węgorza.
Siedział spokojnie nad wodą, śledził ruch pływaków, myślał, przypominał sobie różne wypadki z życia i wypoczywał.
Mikuś albo spał, wyciągnięty obok niego, lub też swoim zwyczajem szperał po haszczach. Nieraz wypłaszał z sitowia dzikie kaczki. Z gniewnym krechtaniem podrywały się i odlatywały na pobliską łachę.
Tej jednak niedzieli Wacek postanowił dotrzeć wreszcie do tajemniczego bagna i przekonać się, jakie zwierzęta mają tam swoją siedzibę.
Rano, jak zwykle, poszedł z gajowym do kościoła. Po mszy św. pożegnał pana Piotra, uprzedzając go, że wróci dopiero wieczorem.
W domu, gdzie wpadł, żeby się przebrać i zabrać śniadanie, zastał gościa. Był to Szymon Robaczek, gajowy z dalszego rewiru puszczy.
Przybył on z polecenia leśniczego, inżyniera Trzcińskiego, by uprzedzić pana Piotra o spodziewanej w tygodniu komisji niemieckiej, która zapewne zajrzy też do niego.
Wacek straciwszy trochę czasu na przyrządzanie herbaty dla gościa, wyszedł wreszcie z domu i nie oglądając się nawet, w obawie, że coś znów stanie mu na przeszkodzie, szybkim krokiem szedł przez puszczę.
Dzień był szary i parny. Słonko nie mogło się przetrzeć przez leniwie pełznące po niebie zwały ciemnych chmur. Zbierało się na burzę. Jękliwie kwiliła zięba. Gdzieś dalej krakały wrony. Zlatywały się z pól, gdzie od czasu do czasu zrywał się już wiatr.
Mikuś parskał głośno.
Wacek odszedł już daleko od gajówki, kiedy nadleciał potężny podmuch wichru. Zaskrzypiały natychmiast sosny i świerki; rozkiwały się gałęzie grabów i brzóz. Szum, niby syk wielkich bałwanów na morzu, wypełnił ciemne wnętrze puszczy. Korony drzew poczęły gaworzyć trwożnie i miotać się w różne strony, bo już wicher szurgał je, zderzając się z piersią puszczy.
Aż do ziemi chyliły się krzaki podszycia leśnego. Łamały się i spadały suche badyle, wiotkie byliny i gałązki krzewów.
Szum drzew i zgiełk wzmagały się.
Z przeraźliwym krakaniem krążyły, wylatując wysoko, to opadając, wrony, porywane przez wicher.
Z piskiem kryły się w listowiu drobne, przerażone ptaszki; zięba jęczała coraz częściej i głośniej; przeleciały z głuchym dudnieniem dwa dzięcioły; rozkrzyczały się drozdy i wrzeszczeć poczęła sroka, szukając na brzozie schronienia.
Z głośnym furkotem skrzydeł usiadł na sęku sosnowym szary jarząbek. Wyciągnąwszy się na nim, znieruchomiał i stał się podobny do narośli na grubej gałęzi.
W wysokiej trawie i szerokich liściach łopuchów przekicał zając i gdzieś się zaczaił w pobliżu.
Z niewidzialnej w trawie norki wyśliznęła się czarna myszka leśna. Podniósłszy ostry pyszczek węszyła przez chwilę, a potem znikła jak cień.
Czatujący na muchy pająk-krzyżak, siedzący w środku szeroko rozpiętej sieci, jął nagle biegać w niej, snując nowe nici. Czuł nadciągającą burzę z wichrem i wzmacniał swoje legowisko.
Była to pewna oznaka i ostrzeżenie, że burza rychło już rozszaleje z całą siłą.
Wacek wiedział o tym, więc rozejrzawszy się dokoła, ukrył się z Mikusiem pod zwisającymi łapami świerka. Tworzyły niby strzechę nad ziemią, przysypaną grubą warstwą suchego igliwia.
Chłopak wyjrzał ze swej kryjówki, kiedy potężny poryw wiatru z trzaskiem złamał gruby konar starego grabu i cisnął go z łomotem o ziemię. Posypały się cieńsze gałęzie, liście i płaty kory.
Wacek zobaczył na czarnym pniu drzewa białe, poszarpane szczapy i otwartą aż do rudego rdzenia szczelinę.
Sroka i wrony odpowiedziały na hałas wrzaskiem i krakaniem.
Umknął zając, spłoszony hukiem złamanego konara.
Piszczały gdzieś blisko strwożone ptaszki.
Coraz głośniej w pośpiechu opowiadały coś sobie rozmiotane w podmuchach wiatru korony drzew i rozpaczliwie, niby zmagając się z nimi, wymachiwały gałęziami.
Stojąca na polanie brzoza rozpuściła na wietrze długie, wiotkie pędy, podobne do włosów rozwichrzonych, i potrząsała nimi jak obłędna.
Od południa nadciągały coraz to nowe zwały ciężkich, prawie czarnych chmur.
Pod świerkiem ciemno było.
W mroku jarzyły się tylko krwawymi iskierkami ślepie Mikusia. Leżał z otwartymi, niemrugającymi oczami i ostrożnie poruszał uszami.
Z daleka jeszcze potoczył się głuchy pomruk grzmotu.
Po nim niemal natychmiast — głośniejszy już i bliższy.
Wilgotny powiew wiatru werwał się pod świerk i poruszył gwałtownie jego zwisające łapy.
Burza zbliżała się szybko, mknąc na skrzydłach wichru.
Wiatr z chwili na chwilę wzbierał na sile, aż rozszalał prawdziwy huragan.
Drzewa chyliły się i trzeszczały. Jedne złamane — padały z łomotem, głucho uderzając o ziemię i tratując krzaki, inne traciły gałęzie, urwane prądem powietrza i świeciły białymi bliznami odłupanego drzewa i kory.
Jak szalone miotały się krzaki. W powietrzu fruwała wyszarpnięta traw i, suche sęki i igliwie.
Wszystkie głosy i echa puszczy utonęły teraz w ryku, syczeniu, świście i zawodzeniu wiatru.
I raptem straszliwy huk ogłuszył Wacka. Drgnęła pod nim ziemia. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy i cisnął w twarz igliwiem i suchymi liśćmi. Biały płomień oślepił chłopca i przeraził.
— Piorun uderzył gdzieś blisko — domyślił się Wacek i przetarł oczy.
Przed nim stał z podwiniętym ogonem, osłupiały ze strachu Mikuś. W otwartej jego paszczy połyskiwały ostre kły.
W tej samej chwili pod łapy świerka wpadła oszalała z przerażenia kuna. Długie, brunatne jej ciało, cienkie i zwinne, jak u węża, mignęło na chwilę.
Chłopak zdążył spostrzec żółte podgardle i brzuszek małego drapieżnika i prawie czarny ogon.
Kuna w okamgnieniu skoczyła na gałąź i jak błyskawica śmigać poczęła z gałęzi na gałąź, uchodząc coraz wyżej i wyżej.
Spoglądała na dół i zgrzytała ostrymi ząbkami. Stało się to tak szybko, że pies nie zwęszył jej nawet, tym bardziej, że piorun po raz drugi tak wstrząsnął puszczą, że aż ziemia zadygotała pod nogami Wacka.
Chłopak wyjrzał ze swego schroniska.
Piorun uderzył w stojący w pobliżu stary, suchy buk, którego nie zdążył jeszcze spiłować gajowy.
Zbutwiałe drzewo nie zapaliło się na szczęście. Pozostał po nim tylko strzaskany i rozszczepiony pień o sterczących drzazgach, rozrzucone dokoła odłamki konarów, szczapy i kilka gałęzi, uwikłanych w gąszczu koron stojących obok drzew.
Burza pędziła dalej.
Grzmoty ryczały już spoza rzeki, a nawet gdzieś na polach za granicą puszczy.
Z szelestem spadały duże krople ciepłego deszczu. Ani jedna wszakże nie przedostała się do schroniska pod świerkiem, nawet wtedy, gdy deszcz przeszedł w krótką a gwałtowną ulewę.
Wnet potem rozbłysło słońce.
Na liściach i trawie niby diamenty roziskrzyły się krople deszczu.
Trudno było uwierzyć, że spadł z nieba.
Było takie lazurowe i przezroczyste, że nikt nie dostrzegłby na nim ani szarej chmurki, ani srebrzystego obłoczka.
Nadleciał czerwonogłowy dzięcioł i zaczął kuć strzaskany pień buku.
Odezwały się drozdy i wrzasnęła sroka...
Od bagienka dobiegło kumkanie i skrzek żab.
Wacek dopiero wtedy przypomniał sobie, co miał do zrobienia w puszczy.
Wyszedł więc spod łap świerka i gwizdnął na psa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.