W zwierciadlanym domu/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Carroll
Tytuł W zwierciadlanym domu
Podtytuł powieść dla młodzieży
Rozdział Klops i Klaps
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia „Linolit“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Ilustrator John Tenniel
Tytuł orygin. Through the Looking-Glass
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY
KLOPS I KLAPS

Stali pod drzewem obejmując się za szyję i Ala natychmiast domyśliła się, który z nich jak się nazywa, bo jeden miał na kołnierzu napis „Klops”, a drugi „Klaps”.
Stali tak spokojnie, że przez chwilę miała wrażenie, iż widzi przed sobą dwa nieżywe posążki i miała już obejść ich dokoła, gdy nagłe usłyszała głos, pochodzący z krtani tego, który miał na kołnierzu napis „Klops”.
– Jeżeli sądzisz, że jesteśmy zrobieni z wosku, – rzekł, – to powinnaś za oglądanie nas zapłacić. Woskowych figurek nie można oglądać darmo. To się nie praktykuje!
– Przeciwnie, – dorzucił drugi, który miał na kołnierzu napis „Klaps”, — Jeżeli uważasz, że jesteśmy żywi, to powinnaś do nas przemówić.
– Jest mi naprawdę bardzo przykro, – wyszeptała Ala. Nie mogła się zdobyć na nic więcej, bo jakaś stara piosenka zadźwięczała jej nagle w uszach, niby dźwięk dzwoneczka i całkiem mimowoli musiała zaśpiewać głośno:


„Bratu Klopsowi braciszek Klaps
Grzechotkę wprost z pod ręki — haps!
I uciekł z nią, i tak się bawił,
Że same strzępki z niej zostawił.

Gdy to zobaczył braciszek Klops,
Dogóry aż podskoczył — hops!
— Za to. coś zrobił z mą zabawką,
Wnet zbiję cię na kwaśne jabłko!


Braciszek Klaps dogóry skoczył
I tak się śmieje w żywe oczy:
— I cóż, żem ci grzechotkę popsuł?
Nie boję się smarkatych Klopsów!

Wtem słychać z nieba straszny huk!
Sfruwa na ziemię Czarny Kruk.
Zdjął obu braci strach okrutny
I zapomnieli o swej kłótni.“


– Wiem o czem myślisz, – rzekł Klops, – ale wiedz o tem, że wcale tak nie jest.
– Przeciwnie, – podchwycił Klaps, – gdyby tak było, należałoby się z tem pogodzić, lecz skoro tak nie jest, tem lepiej. Taka jest moja logika.
– Właśnie myślałam o tem, – zaczęła Ala bardzo grzecznie, – która byłaby najlepsza droga, żeby nią wyjść z tego lasu, bo przecież robi się już ciemno. Czy zechcielibyście mi łaskawie powiedzieć?
Lecz pulchni mali ludkowie spojrzeli tylko wzajemnie na siebie i uśmiechnęli się. Wyglądali zupełnie, jak para dużych uczniaków i Ala nie mogła się oprzeć temu, żeby wskazać palcem na Klopsa i powiedzieć „Pierwszy uczeń”!
– Cicho! – zawołał Klops porywczo i zaraz napowrót zacisnął wargi.
– Drugi uczeń! – rzekł Ala, wskazując Klapsa i odrazu była przygotowana na to, że usłyszy od niego jedno słowo „Przeciwnie!” co też istotnie powiedział.
– Odrazu niedobrze zaczęłaś! – zawołał Klops. – Gdy się składa komuś wizytę, pyta się naprzód „Jak się masz?” i podaje się rękę!
W tej samej chwili obydwaj bracia dali sobie wzajemnie potężnego szturchańca i wyciągnęli do siebie dłonie, które gorąco sobie uścisnęli.
Ala nie miała ochoty żadnemu z nich podawać ręki, lękając się, że jeżeli pierwszemu Klopsowi dłoń uściśnie, obrazi Klapsa, w przeciwnym znów wypadku, Klops gotów się czuć dotknięty. Usiłując więc pokonać tę trudność, wyciągnęła jednocześnie ręce do obydwóch. W następnej chwili wszyscy troje poczęli kręcić się w kółko. Wyglądało to zresztą całkiem naturalnie (jak sobie później Ala przypominała), i nie zdziwiła się zupełnie, usłyszawszy nagle jakąś muzykę. Muzyka ta płynęła jakby z drzewa, pod którem tańczyli i Ala miała wrażenie, że to gałęzie pocierały się jedna o drugą, jakby ktoś smyczkiem pociągał po strunach skrzypiec.
– Ale to było naprawdę bardzo zabawne, – opowiadała potem Ala, gdy zdawała relację swej siostrze z tych przygód, – nagle usłyszałam, że całkiem mimowoli śpiewam „Tańczymy dookoła krzewu morwy”. Nie wiem kiedy śpiewać zaczęłam, lecz zdawało mi się, że śpiewam już od bardzo dawna!
Dwaj tancerze Ali byli bardzo grubi, to też zmęczyli się wkrótce.
– Cztery okrążenia w tańcu zupełnie wystarczą, – wyszeptał zadyszany Klops i obydwaj taksamo nagle przestali tańczyć, jak przed chwilą zaczęli. Muzyka też w tym samym momencie ucichła.
Później obydwaj bracia wypuścili z uścisku ręce Ali i nastała chwila ciszy, bo Ala nie wiedziała, jak rozpocząć rozmowę z ludkami, z którymi przed chwilą tańczyła.
– Nie wypada teraz zapytać „Jak się macie?” – tłumaczyła sobie w duchu. – Przecież już pierwszą chwilę odwiedzin mam dawno poza sobą.
– Mam nadzieję żeście się bardzo nie zmęczyli? – zauważyła wreszcie.
– Absolutnie i dziękujemy ci serdecznie za to pytanie, – rzekł Klops.
– Jesteśmy ci bardzo obowiązani! – dorzucił Klaps. – Czy lubisz poezje?
– T… tak, owszem lubię… niektóre wiersze, – odpowiedziała Ala z powątpiewaniem. – Czy zechcecie mi powiedzieć, którą drogą będę mogła wyjść z lasu?
– Co mam jej zarecytować? – zapytał Klaps, spoglądając na Klopsa pełnemi przywiązania oczami, jakby nie zauważył pytania Ali.
– „Mors i Cieśla” będzie najdłuższe, – odparł Klops, darząc swego brata wymownym szturchańcem.
I nagle Klaps zaczął deklamować:

„Świeciło słońce...“

Tutaj Ala odważyła się mu przerwać.
– Ależ to jest bardzo długie, – rzekła jaknajgrzeczniej, – czy nie zechcielibyście przedtem powiedzieć mi, jaką drogą…
Klaps uśmiechnął się łagodnie i zaczął znowu.


Świeciło słońce ponad morzem,
Świeciło z całej mocy —
Srebrzyste fale nienajgorzej
Poblask słoneczny złocił.
A było to o dziwnej porze:
Dokładnie o północy.

Leniwie jaśniał poprzez cienie
Księżyc, ze smutku biały,

I wołał: „Słońce, zejdź pod ziemię!
Dość świecisz przez dzień cały.
Ja też chcę świecić — miej sumienie!
Pójdź sobie spać na skały!“

Dokoła morze mokre było
I mokra w morzu woda —
A piasek suchy, że aż miło,
I w niebie wkrąg pogoda.
A wkoło ptaków ani znaku —
Poprostu wielka szkoda.

Mors obok Cieśli ręka w rękę
Szli i płakali rzewnie.
Piasek ich parzył w stopy miękkie
I tak wzdychali śpiewnie:
„Gdybyż choć światła ociupeńkę,
Byłoby raźniej pewnie!“


„Gdyby sto dziewic przez dni tysiąc
Czyściło niebo szmatką —
Byłoby jaśniej. Mógłbym przysiąc:
Tak jasno, że aż gładko!“
„Wątpię“ — rzekł Cieśla, smętnie dysząc.
„Wolałbym niebo z siatką.“

„Ostrygi lube“ — Mors zawoła —
„Chodźcież na spacer z nami!
Pusto i smutno dookoła.
Napróżno was szukamy.
Każdy z nas tylko dwie wziąć zdoła,
Bo więcej rąk nie mamy“.

Starsza Ostryga głowę chowa
Do muszlowego łoża,
Nie mówiąc w strachu ani słowa,
Aby jej kto nie pożarł.
Widać wyraźnie, że gotowa
Spać dalej na dnie morza.

Ostrygi młodsze główki wzniosły:
Bardzo się z drogi cieszą.
Że nie uparte są, jak osły,
Odrazu całą rzeszą,
Choć nóg nie mają, jednak poszły.
Drobniutkim kroczkiem pieszo.


Po cztery wyszły z morskiej toni,
Ujęły się za ręce,
I jedna czwórka drugą goni —
I coraz więcej, więcej…
Aż zato Mors zadowolony
Coś mruknął im w podzięce.

A gdy już razem uszli z milę
Po morskim brzegu nocą —
Mors z Cieślą siedli sobie chwilę
Podumać i odpocząć.
Ostrygi młode grzecznie wtyle,
Po brzuszki w piasku krocząc.

„Czas chyba“ — rzecze Mors — „pogadać
O tem, co prawda święta:
O butach, burzach, czekoladach,
Kapuście i okrętach,
Oraz skąd skrzydła ptak posiada,
A właśnie nie prosięta?“

Ostrygi na to rzekły chórem:
„Wytchnienia, Morsie miły!
Uważ, że są wśród nas niektóre,
Co stać nie mają siły!“
„Słusznie“ — rzekł Cieśla — „a powtóre
Bardzoście nas zmęczyły.“


„Więc cóż?“ — powiada Mors do Cieśli —
(a głos ma słodko-ostry).
„Warto, abyśmy toast wznieśli
Za smak i zdrowie Ostryg.
Bardzo nam będzie miło, jeśli
Gotoweście, o siostry!“

„Tylko nie zjedzcie nas, kochani“ —
Pisną Ostrygi drżące —
„Bo wtedy wasza grzeczność na nic
I będzie wstyd pod słońcem!“
„Noc piękna, gładka, jak aksamit“ —
Rzekł Mors — „a gwiazd tysiące!

Bardzo to ładnie z waszej strony,
Żeście tu przyszły do nas,
Czyście wzruszone? Jam wzruszony…“
A Cieśla: „Pałko ty szalona!
Daj jeszcze chleba ze trzy glony:
Kolacja jest zbyt słona.“

„Smutnie“ — Mors znowu — „wprost nieładnie,
Aż się rumienię cały!
Że je poprostu zjeść wypadnie…
A tak się nabiegały!“

„Daj masła!“ — prosi Cieśla ładnie —
„I nie bądź tak niedbały.“
„Płaczę“ — rzekł Mors — „nad waszym losem!

Nie będę spał po nocach!“
I szlochał, i pociągał nosem,
I chustkę miał przy oczach.
A Cieśla nad muszelek stosem
Wzdychał, że noc urocza.

„Chciałbym choć jedną mieć Ostryżkę,
By jej podziękę złożyć
Za noc, za spacer wśród gwiazd iskier…
Już chodźmy! Sen mnie morzy!“
Lecz znikły już Ostrygi wszystkie:
Cieśla je z Morsem spożył.

– Stanowczo wolę Morsa, – zauważyła Ala, – bo chociaż żal mu było biednych ostryg.
– Ale zjadł o wiele więcej od Cieśli, – uśmiechnął się Klaps. – Widzisz, zasłaniał się cały czas chusteczką, aby Cieśla nie mógł liczyć, ile ostryg zjada. Przeciwnie.
– Bardzo było mądrze z jego strony! – Ala wydęła pogardliwie usta. – Wobec tego wolę Cieślę, skoro nie zjadł tak dużo, jak Mors.
– Ale Cieśla zjadł tyle, ile mógł, – odezwał się Klops.
Zagadka była trudna do rozwiązania. Dopiero po chwili namysłu Ala rzekła:
– Dobrze! Uważam, że obydwaj byli bardzo niemili... – W tej chwili zadrżała przejęta lękiem, słysząc jakiś szmer, który sprawiał wrażenie sapania wielkiej parowej maszyny, znajdującej się gdzieś w pobliżu, chociaż Ala jednocześnie podejrzewała, że sapać tak musiało jakieś dzikie zwierzę. – Czy są tutaj w pobliżu lwy albo tygrysy? – zapytała nieśmiało.
– To tylko Czarny Król tak chrapie, – uświadomił ją Klaps.
– Zbliż się i spójrz na niego! – zawołali obydwaj bracia i chwycili Alę za ręce, pociągając ją w stronę śpiącego Króla.
– Czyż to nie jest miły widok? – zapytał Klops.
Ala byłaby nieszczera, gdyby przyznała mu słuszność. Król miał na głowie wysoką czerwoną czapkę, zakończoną chwastem i leżał zwinięty w kłębek, głośno chrapiąc.

– Chrapie tak, że mu gotowa głowa odpaść! – zauważył z uśmiechem Klops.
– Ale gotów się zaziębić, leżąc tak na wilgotnej trawie, – zaniepokoiła się Ala, która z natury była bardzo rozumną dziewczynką.
– Śni teraz, – rzekł Klaps. – A jak myślisz, o czem śni w tej chwili?
– Tego napewno nikt nie odgadnie, – rzekła z powagą Ala.
– Właśnie, że śni o tobie! – zawołał Klaps, klaszcząc radośnie w dłonie. – A jak przestanie śnić o tobie, to jak przypuszczasz, gdzie wówczas będziesz?
– Oczywiście tu, gdzie jestem teraz, – odparła Ala.
– Nie, kochanie! – zawołał Klaps wzgardliwie. – Nie będziesz nigdzie. Przecież jesteś tylko czemś w jego śnie.
– Gdy Król się obudzi, – dorzucił Klops, – ty znikniesz, roztopisz się, jak świeca!
– Ależ ja nie chcę! – jęknęła Ala z przerażeniem. – Zresztą, jeżeli jestem czemś tylko w jego śnie, to chciałabym wiedzieć, czem wy jesteście?
– Tem samem, – rzekł Klops.
– Tem samem, tem samem, – zawołał Klaps.
Wykrzyknął to tak głośno, że Ala go mimowoli zmitygowała:
– Cicho! Boję się, że go obudzisz, robiąc tyle hałasu.
– Na nic się nie zda twoje uciszanie, – rzekł Klops, – skoro jesteś tylko czemś w jego śnie. Przecież wiesz dobrze, że nie istniejesz w rzeczywistości.
– Właśnie, że istnieję! – jęknęła Ala i zaczęła płakać.
– Nic ci nie pomoże, choćbyś płakała, – zwrócił jej uwagę Klaps, – zresztą niema czego płakać.
– Gdybym nie istniała w rzeczywistości, – rozumowała Ala, uśmiechając się już przez łzy, bo to wszystko wydało jej się strasznie zabawne, – nie mogłabym przecież płakać.
– Nie przypuszczasz chyba, że to są prawdziwe łzy? – przerwał jej Klops tonem najwyższej wzgardy.
– Wiem, że oni głupstwa plotą, – pomyślała Ala w duchu, – a ja głupia jestem, że z tego powodu płaczę. – Otarła łzy i po chwili ciągnęła dalej, siląc się na wesołość. – W każdym razie lepiej będzie, gdy wydostanę się z lasu, bo naprawdę robi się coraz ciemniej. Nie przypuszczacie, że deszcz będzie padał?
Klops otworzył wielki parasol, osłaniając nim siebie i brata. Po chwili spojrzał wgórę.
– Nie, bardzo wątpię, – rzekł, – w każdym razie tu deszcz padać nie będzie. Niema mowy.
– Ale będzie padało na dworze.
– Możliwe, jak będzie miało ochotę, – zauważył Klaps. – Nie mamy zresztą nic przeciwko temu. Przeciwnie.
– Egoiści! – pomyślała Ala i miała już zamiar powiedzieć „Dobranoc” i odejść, gdy nagle Klops wyskoczył z pod parasola i chwycił ją za rękę.
– Widzisz to? – zapytał gniewnym głosem i oczy jego stały się duże i żółtawe w tej chwili, gdy wskazał palcem mały biały przedmiot leżący pod drzewem.
– To tylko grzechotka, – rzekła Ala, obejrzawszy dokładnie ów przedmiot. – Ale nie myśl, że grzechotnik, – dorzuciła pośpiesznie, sądząc, że właśnie tego najbardziej się przeraził. – Poprostu stara grzechotka, zupełnie stara i połamana.
– Odrazu wiedziałem! – zawołał Klops, rzucając się dziko we wszystkie strony i wyrywając sobie włosy z głowy. – Jest oczywiście zepsuta! – tutaj spojrzał na Klapsa, który nagle usiadł na ziemi, usiłując skryć się pod parasolem.
Ala położyła mu dłoń na ramieniu i rzekła uspokajająco:
– Ale nie powinieneś się tak gniewać z powodu starej grzechotki.
– Kiedy ona nie jest stara! – zawołał Klops z jeszcze większą wściekłością. – Nowa jest, powiadam ci, kupiłem ją wczoraj… moją śliczną nową grzechotkę! – głos jego stawał się coraz bardziej przeraźliwy. Przez cały ten czas Klaps usiłował skryć się pod parasolem, co zresztą czynił tak zabawnie, że Ala przestała już zwracać uwagę na jego zagniewanego brata. Manewry z parasolem jakoś się nie udawały i Klaps potoczył się na ziemię, zaplątany w parasol, z głową nazewnątrz i leżał tak, otwierając i zamykając usta i oczy.
– Teraz wygląda zupełnie, jak ryba, – pomyślała Ala.
– Oczywiście zgadzasz się na bitwę? – zapytał Klops spokojniejszym tonem.
– Przypuszczam, że tak, – odparł Klaps kwaśno, wypełzając z pod parasola, – tylko ona musi nam pomóc się ubrać.
Po chwili obydwaj bracia trzymając się za ręce, zaszyli się głębiej w las, poczem wrócili obładowani takiemi rzeczami, jak materac, koce, dywaniki, obrusy, serwetki i pogrzebacze.
– Mam nadzieję, że jesteś zręczna do zapinania i zawiązywania sznurków? – zauważył Klops. – To wszystko musimy nałożyć na siebie w jakikolwiekbądź sposób.
Ala opowiadała później, że nigdy w życiu nie widziała, żeby ktoś robił z byle drobiazgu taką historję. Wszystkie te przedmioty bracia włożyli na siebie i kazali jej wiązać sznurki i zapinać guziki.
– Naprawdę wyglądać będą, jak tłomoki starej odzieży, gdy już się w to wszystko ubiorą! – powiedziała do siebie, opasując materacem szyję Klapsa, „aby go uchronić od możliwości ścięcia głowy”, jak sam mówił.
– Wiesz, – dorzucił z wielkim smutkiem, – jest to jedno z najpoważniejszych niebezpieczeństw, jakie się może przytrafić podczas walki, jeżeli komuś zetną głowę.
Ala zaśmiała się głośno, lecz udała, że męczy ją kaszel w obawie, aby braci nie urazić.

– Czy jestem bardzo blady? – zapytał Klops, przystępując do umocowania hełmu na głowie. (Nazywał to hełmem, chociaż w rzeczywistości przypominało to raczej miskę.)
– Owszem... tak... trochę, – odpowiedziała Ala łagodnie.
– Naogół jestem bardzo odważny, – ciągnął po chwili dalej przyciszonym głosem, – tylko dzisiaj akuratnie mam migrenę.
– A mnie ząb boli! – odezwał się Klaps, który słyszał uwagę brata. – Ból mój jest o wiele gorszy od twego!
– To możebyście lepiej dzisiaj nie walczyli, – rzekła Ala, pragnąc wykorzystać sytuację i uspokoić braci.
– Musimy trochę „powalczyć”, ale wątpię, czy to potrwa długo, – oświadczył Klops. – Która teraz godzina?
Klaps spojrzał na zegarek i powiedział: – Pół do piątej.
– Walczymy więc do szóstej, a później zjemy obiad, – zadecydował Klops.
– Doskonale, – zgodził się brat ze smutkiem, – a ona może nas obserwować, tylko żebyś nie podchodziła zbyt blisko, – dorzucił. – Rozbijam wszystko, co mam pod ręką, gdy jestem zdenerwowany.
– A ja rozbijam wszystko nawet w dalszej odległości, – zawołał Klops, – czy to coś widzę, czy też nie!
Ala zaśmiała się. – To musicie często rozbijać drzewa, – zawołała.
Klops rozejrzał się dokoła z pełnym zadowolenia uśmiechem.
– Nie przypuszczam, – oświadczył. – Napewno drzewa będą stały na tem samem miejscu, gdy już walkę skończymy!
– I to wszystko z powodu grzechotki! – westchnęła Ala, mając jeszcze nadzieję, że się zawstydzą i zaniechają walki o takie głupstwo.
– Nie byłbym taki wściekły, – rzekł Klops, – gdyby nie była nowa.
– Chciałabym żeby się teraz coś strasznego stało! – pomyślała Ala.
– Jest tylko jedna szabla, jak ci wiadomo, – zwrócił się Klops do brata, – ale ty możesz walczyć parasolem, jest wystarczająco ostry. Tylko musimy zacząć prędko, już się ciemno robi.
– Coraz ciemniej, – dorzucił Klaps.
Stawało się nagle tak ciemno, że Ala pomyślała, iż burza nadchodzi.
– Jaka to ciemna chmura! – zauważyła. – I jak szybko się zbliża! Można byłoby pomyśleć, że ma skrzydła!
– To przecież Kruk! – zawołał Klops głosem przerażonym i obydwaj bracia poczęli uciekać, znikając w głębi lasu.
Ala pobiegła kilka kroków za nimi, poczem zatrzymała się pod dużem drzewem.
– Tutaj przecież mnie nie złapie, – pomyślała. – Zaduży jest, aby się zmieścił między drzewami. Chciałabym jednak, aby tak zatrzepotał skrzydłami, żeby się rozpętał wielki huragan w lesie... aby ten huragan wywiał mnie stąd! Ale ktoś tu musiał zapomnieć szala!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Lutwidge Dodgson i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.