W płomieniach/Armja austrjacka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ARMJA AUSTRJACKA.

Pewnego dnia przedpołudniem ujrzałem na ulicy Karola Ludwika dziwny widok. Jechało pół szwadronu ułanów z wyciągniętemi szablami a prowadzący ich porucznik wymachiwał szablą i wykrzykiwał coś do ludzi, których się coraz więcej na ulicy zbierało. W takich czasach zbiegowiska rosną z błyskawiczną szybkością. Otóż młody porucznik przemawiał do tłumu, pokazywał komuś napis na klindze pałasza, wreszcie zsiadł z konia i na pożegnanie z miastem ucałował siarczyście jakąś panienkę, poczem znów dosiadł konia i ruszył ze swym oddziałem naprzód, jadąc powoli i salutując nieustannie szablą. Długo, długo patrzyłem za tym oficerem, którego szabla migotała wciąż w powietrzu, tworząc przed jego piersią i prawym bokiem świetlistą, drgającą tarczę. Wyznaję, że w pierwszej chwili ta teatralna scena chwyciła mnie za serce — później jednak wywołała uczucie niesmaku. To było zanadto w starym stylu, to było nieledwie frywolne, to nie licowało z powagą i wielkością chwili, to był znów niemęski „kawał wyborczy“. Ale to był człowiek młody, oficer od ułanów, więc fanfaron. To się rozumie. Kawalerja bez fanfaronady jest nie do pomyślenia.
Ale oto inna historja:
W małej, ciemnej winarence, gdzie zresztą była pyszna „Barletta“ a której gospodarz, Perantonio z Werony, był zaciekłym wrogiem Austrji, zastałem dziwne towarzystwo — kilkunastu konduktorów kolejowych, popijających w bardzo podniosłym nastroju. Po mowie można było poznać Wiedeńczyków.
Żegnali kolegę, który szedł na wojnę a teraz siedział za stołem w mundurze landwerzysty, nadęty i groźny.
Jeden z konduktorów powstał i wygłosił krótką mowę pożegnalną, w której życzył koledze szczęścia i zdrowia. Rycerz w mundurze landwerzysty wstał również i napuszonymi słowy powiedział mniej więcej co następuje:
— Kochani koledzy! Musiałem przypasać miecz do boku, aby skarcić nieprzyjaciół naszej drogiej Austrji. Ale wojować będę krótko i wnet pojawię się wśród was. Zwycięstwo nasze jest pewne, w krótkim czasie wróg, krwawiąc, będzie się musiał upokorzyć. Dowie się Rosja, co znaczy silne ramię dzielnego Austrjaka. („Der starke Arm eines wackeren Oesterreichers!“) Nie włożę miecza do pochwy, póki się wróg nie upokorzy. Hoch Oesterreich!
To nie był Polak, oficer od ułanów, lecz pospolity landwerzysta, Wiedeńczyk, konduktor kolejowy z zawodu. A mówił — jak Wilhelm II.
Skłonność do fanfaronady, „kawałów wyborczych“, scen teatralnych i innych tego rodzaju popisów była w armji austrjackiej powszechna. To nie były odruchy, ale histeryczne, niemęskie porywy, objaw braku zrównoważenia moralnego i wpływu dziennikarstwa żydowskiego. Armja zachowywała się we Lwowie tak, że krępowała wszelki ruch miejski. Nie jestem pewny, zdaje mi się jednak, że właśnie austrofilski dziennik lwowski „Gazeta Wieczorna“ stwierdziła po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Lwowa, iż zachowują się one znacznie spokojniej od austrjackich i nie wywołują takiego zamieszania. Pierwszy lepszy kapral od „train’u“ ustawiał swe podwody na głównej ulicy na szynach tramwajowych, tak, że wszelki ruch zamierał.
Ale nie dosyć na tem.
Jednego dnia w pewnym handelku zauważyłem tyrolskiego oficera, który chciał kupić jakieś konserwy. Kupiec porachował mu za puszkę konserw 15 kor. Inna rzecz, że pewne konserwy są dość drogie, inna rzecz, że ten handelek z taniości nie słynął, jeszcze co innego, że kupiec w tych dniach po marodersku wyśrubowywał ceny swoich towarów, co zresztą można powiedzieć o całem lwowskiem kupiectwie, którego zachowanie się podczas wojny było poniżej wszelkiej krytyki — ale Tyrolczyk, wpadłszy w pasję, wydarł z pochwy swą krótką szablę i grożąc nią kupcowi, z krzykiem domagał się zniżenia ceny. Prawda, że w sklepie lwowskim można ze skóry wyskoczyć, jednakże oficer nie powinien był się zachowywać we Lwowie „wie im Feindeslande“. Ostatecznie — szablą się cen nie reguluje.
Opowiadam to dlatego, żem to widział i że skutkiem tego mogłem uwierzyć w coś, czegobym był nigdy nie przypuścił, a mianowicie, iż wojsko austrjackie dopuszczało się rabunków w swym własnym kraju. Tego ja na własne oczy nie widziałem, widziałem jednak zbiorowy list, jaki do naszej redakcji przysłało kilkunastu znanych i poważnych obywateli z wschodniej Galicji. W liście tym, o którym już wspominałem, była mowa o huzarach węgierskich. Otóż obywatele podpisani na liście stwierdzili, iż huzarzy węgierscy rabują i wybijają bydło, wpadają do domów i domagają się pieniędzy, szablami tną po rękach niewinnych, ludziom każą w polu klękać przed sobą. Byliśmy w bardzo przykrem położeniu, bo dać ten list z podpisami znaczyło narazić biednych ludzi na prześladowania, zaś dać go bez podpisów — to mogło znów ściągnąć na nas burzę za szerzenie bezpodstawnych a ubliżających armji pogłosek.
Buta i pewna siebie mina wojsk idących na pole bitwy, nie licowały zupełnie z wyglądem i zachowaniem się żołnierzy, którzy z przegranych bitew wracali. Austrjacy pobici stawali się pokorni, potulni, źli, przygnębieni, obojętni na wszystko i bezwstydni. Zwykle żołnierze wracający z bitw przegranych mają miny niewyraźne, ale to, na co pozwalało sobie wojsko austrjackie pod tym względem przechodziło wszelkie granice. Ci ludzie w mgnieniu oka zmieniali się w chorych dziadów, rozpuszczali najpotworniejsze wieści o straszliwej rosyjskiej przewadze, o zdradach ludności i zdradzie i tchórzostwie oficerów. — Z za ognia i dymu świata bożego nie widać, a mrowie ich idzie niezliczone — tak mniej więcej wszyscy opisywali bitwy. — Nasz pan oberleutnant majora zastrzelił, bo major krzyczał: — Ratuj się, kto w Boga wierzy! — opowiadał mi pewien artylerzysta. Nie notuję wszystkich takich plotek, bo było ich mnóstwo ogromne, ale zwykły śmiertelnik wywnioskować z nich musiał, że albo armja austrjacka ma do walczenia z potęgą niezmiernie przeważającą, a w takim razie co znaczyło to bezmyślne lekceważenie sobie wroga i oszukiwanie ludności, albo też sztab austrjacki nie może się nawet równać z rosyjskim. Trudno mi dziś powiedzieć, co istotnie było w tem wszystkiem, wątpliwości jednak nie ulega, że wrażenie, jakie na Lwowie armja austrjacka robiła, nie może zasługiwać na nazwę poważnego.
Brak dyscypliny, znęcanie się nad ludnością, patetyczne sceny, mowy, buta a potem nagłe przygnębienie, chaos w intendanturze, brak jakiejś organizacji, któraby rannych i zbiegłych żołnierzy skierowywała na jakieś punkty i nie pozwalała im wałęsać się po mieście, żebrząc i plotkując — to wszystko było przeżytkiem wojen starego stylu, przeżytkiem niezgodnym z duchem nowoczesnych, olbrzymich armji, będących właściwie ogromnemi aparatami precyzyjnemi. Tak wojować i marnować ludzi można było tylko wówczas, kiedy człowiek jako taki nic nie znaczył, kiedy żołnierze byli tylko jedno-dniówkami w pięknych mundurach. Inaczej rzecz miała się z tymi pułkami, które myśmy wówczas we Lwowie widzieli. To było przeważnie pospolite ruszenie — ludzie starsi, poważni, fizycznie niedomagający, mający swoją pewną wartość obywatelską ojcowie rodzin. Poprostu przykro było patrzeć na tych udręczonych, wychudłych i zmizerowanych pospolitaków, z wpadniętymi policzkami, z zarośniętemi i przygnębionemi twarzami. Bezsilni, nie mogąc ani jednem słowem zaprotestować, zdegradowani i zdeklasowani ci inteligentni i spokojni obywatele biernie i w milczeniu brnęli w krwawą i beznadziejną awanturę polityczną. Armja złożona z setek tysięcy pracowitych, starszych już, porządnych i zacnych obywateli, może być istotnie ideałem armji wogóle, jest to bowiem w samej rzeczy armja narodowa. Ale też i obchodzić się z nią trzeba inaczej, nie z butą i lekkomyślnością oficerka „Aus der guten, alten Zeit“, nie z bezwzględnością i niesumiennością zawodowego wojaka, dowodzącego sprzedanym lub nieuczciwie zwerbowanym chłopom. Nie wiem, czy to się zmieniło później, choć wątpię, bo sądząc z tego, co opowiadali jeńcy, w armji austrjackiej w dalszym ciągu musiały panować nieświetne stosunki; w każdym razie stwierdzam, że w pierwszej chwili nie miałem wrażenia, aby ta armja stała na wysokości swego zadania. To nie była masa przepojona jednym wielkim, choćby tylko żołnierskim lub nawet żołdackim duchem; to był tłum różnorodny, skitowany bardzo powierzchownie nieszczerą blagą i strachem przed sądem wojennym.
Takie wrażenie robiła armja austrjacka w początkach wojny.
Najpopularniejszy był we Lwowie 30 pułk piechoty, tak zwana „trzydziestka“ albo „lwowskie dzieci“. Służyli w nim przeważnie Lwowiacy, oczywiście nie arystokracja, ale głównie to, co się we Lwowie nazywa „baciarnią“. Byli to rzeźnicy, piaskarze, ceglarze, koźlarze, awanturnicy, którzy krewnych i przyjaciół mieli we wszystkich podmiejskich dzielnicach i we wszystkich kryminałach i „furdygarniach“. Rozumie się, że pułk ten ma swą historję, swą literaturę, swą sławę, swoje słownictwo i swój szyk, który naśladowali wszyscy cywilni przyjaciele „lwowskich dzieci“. Pieśni, układane przez bardów tego pułku, cieszyły się we Lwowie zawsze wielką popularnością. Dla charakterystyki przytaczam tu pieśń pożegnalną, jaką „trzydziestka“ za nią całe miasto śpiewało w owych czasach:

W dzień deszczowy i ponury
Z Cytadelnej ido góry
Szeregami „lwowskie dzieci“,
Ido tułać si po świeci
Na granicy Czarnogórza
Czeka ich mitręga duża.
Może nawet tam czeka na nich wróg,
A więc prowadź, prowadź Bóg.

Ausrukunek jak si patrzy,[1]
Choć tu z żalu matka płaczy
Z bólu ściska siwą głowę,
Korpskomendant ma przemowę,
Bądźcie wierni wy żołnierzy,
Brońcie kraju jak należy,
Austrjacki hymn już muzyka gra,
A więc żegnaj, żegnaj matko ma!

Żegnaj luba, żegnaj bracie,
Wiem, że żałość w sercu macie,
Władze płakać wam nie bronią,
Po kościołach dzwony dzwonią,
Z dala widać już, niestety,
Wieży kościoła Elżbiety,
Już przybliża się ten odjazdu czas,
Chodź, uściskaj luba nas.

Czemu płaczesz ukochana?
Być żołnierzem rzecz cacana,
Mundur z igły, guzik błyszczy,
Pół cetnara ma w tornistrzy,[2]
Patrz na tego manlichera,
Każdy żołnierz nie umiera,
Wtedy luba płacz, wtedy luba cierp,
Gdy mnie zgładzi jaki Serp.

Wy, koledzy, dajcie ręcy,
Może was nie ujrzę więcy,
Może wrócę ciężko ranny
Lub dostanę krzyż drzewianny,
Może ma mogiła stanie
Gdzieś w wąwozach na Bałkanie,

Boże pozwól nam dożyć chwilę tą,[3]
Bym ojczyznę ujrzał swą.

Już w wagony siadać każą,
Jużeś otoczony strażą,
Już ci koce, chleb roznoszą
A muzyka gra „Bartoszu“,
Słychać świst lokomotywy,

Boże, powrót daj szczęśliwy,
Boże pozwól, bym wrócił wkrótce znów
I oglądał drogi Lwów.


Pozwolę sobie zwrócić uwagę Czytelnika na kilka punktów tej pieśni, która, choć nieuczona, ma jednak dużo wdzięku i uczucia. Pierwszy dwuwiersz „w dzień deszczowy i ponury z Cytadelnej ido góry, niezgodny z prawdą, odpowiada tylko wewnętrznej rzeczywistości autora. Lipiec i sierpień 1914 roku były wyjątkowo pogodne i słoneczne, leśli tedy autor pieśni zaczyna ją od słów „dzień deszczowy i ponury“, to nie dlatego, aby istotnie deszcz padał, lecz ponieważ czuje potrzebę rozpoczęcia pieśni posępnym obrazem, odpowiadającym jego usposobieniu. Jest to szczegół ważny a bez tego komentarza niezrozumiały. To straszne lato było upiornie słoneczne i pogodne. Lwowianin, to „lwowskie dziecko“, które znajduje tak subtelne rymy jak „błyszczy — tornistrzy“, „żołnierzy — należy“, rymy bardzo kunsztowne, bo korzystające z praw, jakie djalekt tworzy, otóż ten piaskarz czy rzeźnik, podejrzewany o obojętność narodową, rozróżnia bardzo dobrze „austrjacki hymn“ i „Bartosza“. On nie porównuje, nie roztrząsa, nie wdaje się w żadną filozofję, podaje tylko to, czem żyje. Grają mu „austrjacki hymn“ i „Bartosza“. Tak wygląda ten Polak w austrjackiem wojsku. Zwrot „po kościołach dzwony dzwonią“ jest również tylko frazesem poetyckim, mającym odzwierciedlić żałosny nastrój opuszczającego miasto żołnierza. Przy wymarszu „lwowskich dzieci“ dzwony po kościołach nie dzwoniły, a jeśli poeta używa tu tego zwrotu, przywodzącego na myśl orszak pogrzebowy, to dla zaznaczenia, iż on szedł na dworzec ze śmiercią w duszy. „Wieży Kościoła Elżbiety“ widać na placu św. Elżbiety, gdzie już kończy się ulica Gródecka a zaczyna się t. zw. „Kopytkowe“ i ulica wiodąca wprost na dworzec kolejowy. Bardzo szczęśliwy i zupełnie w lwowskim tonie jest sarkastyczno-sentymentalny zwrot „dostanę krzyż drzewianny“ jak wogóle cały poemat pełen jest zwrotów ironicznych lub satyrycznych. Pieśń wspomina raz o Serbach — objektywnie, ba, prawie obojętnie, bez żadnej zawziętości, nienawiści lub pogardy. W tej pieśni niema ani odrobiny głupkowatej buty, pyszalkowatości, drew nianego patosu austrjackiego patryotyzmu, fałszywej zuchowatości i t. p. Jest w niej bardzo dużo szczerego uczucia, jest pewna umiejętność malowania sytuacji, jest ironiczny uśmiech i dyskretny umiar, świadczący o niewątpliwej szlachetności i dystynkcji duszy. O Rosji niem a ani słowa.







  1. Lwowianin wymawia „paczy“.
  2. Oczywiście „w torniszczy“.
  3. „accusativus leopoliensis“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.