Przejdź do zawartości

W mętnéj wodzie/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Salon hrabinéj Drejssowéj wyglądał bardzo poważnie, był przyciemniony nieco, a wszystko co go zdobiło, nosiło na sobie cechę jakiéjś nieubłaganéj surowości sztywnéj i zimnéj. — Na ścianach było parę czarnych brzydkich obrazów z historyi biblijnéj i parę sztychów Ary-Schäffera prześlicznych w czarnych ramach... na stole nieco broszur francuskich. Monde, Univers, parę dzieł L. Venillot’a i różne cyrkularze do rozdawania... Godłami świętobliwemi ubrane były szafy rzeźbione, zajmujące część ściany i konsolki po rogach... Chłód przejmował, wchodząc do niego...
O szaréj godzinie przy wielkim krągłym, mahoniowym stole, na kanapie siedziała sama hrabina... a przy niéj czcigodny Sopoćko... pochylony był nieco, gdyż prowadził rozmowę, która nie powinna była być słyszaną przez kilka osób... znajdujących się w salonie. Twarz jego wyrażała jakieś uczucie dziwne... niby rozgorączkowaną ciekawość.
— Ale tak jest, mówiła hrabina, wiem z najlepszego źródła, po tym artykule w gazecie, który nie był zły...
— Nie był zły — potwierdził Sopoćko.
— Dała mu hrabina odprawę formalną i pokazała drzwi...
— Pokazała drzwi!! wtórował stary, no proszę...
— Dała mu do wyboru, albo aktorkę porzucić...
Sopoćko spuścił głowę na wspomnienie aktorki.
— Albo nie wracać... Dziewczyna, która się w nim słyszę kocha, zrobiła matce scenę, nic nie pomogło... Młyński się obraził i poszedł.
— Ale któż go zastąpi? spytał Sopoćko cicho, boć przecie wiadomo, że na niego rachowała w projektach...
— Nie bój się! ładna kobieta, a zalotna i nie skrupulatka, bez religii, albo raczéj z taką, jaką one wszystkie mają... która im do niczego nie przeszkadza... znalazła zastępcę łatwo... Już tam jest Samiel...
— Ale Samiel, począł Sopoćko głośno i doszeptał tak cicho, że go już słyszeć nie było można...
— No, tak! ja to wiem — odparła matrona, a cóż to ma do tego. Znasz teraźniejszą młodzież... wszystko to zgniłe, zepsute...
— A! tak! zepsute! bez wiary!!
— Nic pani nie słyszała o tym ich dzienniku?.. spytał po chwili stary...
— Stoją słyszę przy swojém... a już to wiem, że będą pisać przeciwko władzy doczesnéj i św. Pietrzu... o! to wiem...
— Ale czyby nie było sposobu Sławka tego opamiętać, nastraszyć, nawrócić, zawsze to zgorszenie... i na ludzi słabych zasad podziała... rzekł Sopoćko.
— A! no! byłby sposób... byłby...
— Jakiż? spytał stary, przysuwając się.
— Wszak ten kanonik, który tu mieszka u Bernardynów... to jego pierwszy nauczyciel, gdyby on chciał... gdyby przemówił...
— Kanonik! co! rzekł Sopoćko, to stary dziwak. Jest pobożny, uczciwy, niema co mówić, ale prawdziwego ducha kapłańskiego niema... Coś w głowie pokręconego.
— Ja to wiem i J. Ekscellencya zna go z téj strony, dla tego mu odebrano probostwo i oddano wikaremu, który jest z naszéj ręki... Jednak gdyby kanonikowi powiedzieć, że się chłopiec rozpuszcza... że w teatrze ma stósunki, że dziennik będzie antykatolicki i liberalny... może by go zreflektował. Waćpan znasz kanonika...
— Zmam... tak — ale unikam... Jest to, potrzeba pani wiedzieć, nieprzyjaciel Jezuitów! Ksiądz a nieprzyjaciel Jezuitów, dość powiedzieć, to go charakteryzuje.
— Gdyby z drugiéj strony... zawołała hrabina... ale to niepodobieństwo...
— Co takiego? spytał Sopoćko...
— Kazałam się pilno dowiadywać o tę aktorkę, z którą on żyje... mówiła hrabina... ją tu znają. Była to sierota, dziewczyna poczciwa, w kilku domach służyła za guwernantkę... charakter egzaltowany... poetyczny... nawet dosyć po swojemu religijna... Gdyby w niéj obudzić można chęć wstąpienia do klasztoru?... nie jest to niemożliwe, ale trzebaby bardzo zręcznéj osoby, bardzo zrazu wyrozumiałéj... żeby jéj nie spłoszyła...
Sopoćko zaciął usta, słysząc to, wahał się długo, hrabina spojrzała na niego.
— Wszak to ta jakaś panna Prater? spytał.
— Tak! ją tu młodzież nazywa Leną... po cichu szepnęła hrabina, która wiedziała wszystko...
— Przykro mi to wyznać — rzekł Sopoćko... ale to... ale to...
— Co? zapytała pani Drejssowa. — Cóż?
— To jest moja rodzona siostrzenica, tylko panię zaklinam na wszystko, o największy sekret.
Hrabina za rękę go chwyciła, tak ją to wyznanie zdziwiło...
— Co mówisz? nikt o tém nie wie...
— Nikt w świecie... ale to nieszczęśliwa tajemnica familijna... Jéj matka była moją siostrą rodzoną.
Westchnął.
— Okoliczności... wypadki, słowem, że poszła za mąż jak najnieszczęśliwiéj i familia... i — ja — musieliśmy z nią zerwać. Z tego powodu umarła w nędzy... a ja już córką się nie opiekowałem z powodu... iż... tego... gdyż... znalazły się osoby dobroczynne... Ja bym był temu zadaniu nie podołał... a lękałem się, ażeby dziewczyna i mnie nie była ciężarem i nie zaniedbała się.. znalazłszy niby opiekuna... Do tego, widzi pani hrabina — sam jestem bardzo ubogi... to jest niemajętny... I dla tego nie mówiłem wcale o pokrewieństwie, o którém ona niewie nawet...
Hrabina bardzo surowo spojrzała na Sopoćkę, ale stary westchnął, ręce złożył, zrobił minę pobożną i nią pokrył resztę...
— Uczyniłem to, dodał, jedynie dla jéj dobra, dla nadania hartu charakterowi... Późniéj, gdy się nie powiodło jéj wychowanie... te awantury różne... już niechciałem się nawet przyznawać, osobliwie do... aktorki.
— Ale zmiłujże się, gorąco zawołała hrabina, masz prawo i obowiązek wyrwania jéj z tych szpon szatańskich, z teatru... a nawet na jakiś czas zamknąć w klasztorze... na rekolekcye... właśnie taka egzaltowana, młoda osoba... pod wrażeniem błogiém... klasztoru, miejsca świętego, osób bogobojnych, mogłaby nabrać powołania do tego stanu. Cóż ona ma lepszego do czynienia na świecie! To miejsce dla niéj.
Sopoćko szeptał — Zapewne! zapewne! a po chwili rzekł.
— Wiadomo pani, że i do klasztoru... to są instytuta dziś zubożałe, złupione przez chciwość... potrzeba by kosztów... funduszów... a ja... prawdziwie.
Sopoćko był ponury, znać sobie wyrzucał, że się przed hrabiną wygadał, niespodziewając się, aby taki obrót wzięły rzeczy.
— Mój kochany Sopoćko, mówiła hrabina z zajęciem gorączkowém... ja ci się dziwię, żeś ty nie wpadł na tę myśl, którą ci obowiązek wskazywał. Jakże! wuj! rodzony wuj! jedyny opiekun. Jakeś się tylko przekonał o jéj płochości, powinieneś był użyć władzy ci danéj od Boga! powinieneś był — dawno. Ty! człek tak świętobliwy!
— Pani dobrodziejko — zawszem się lękał nawet zetknięcia z tym światem zgubionym.. Czybym ją potrafił uratować lub nie... a koszta...
— Cóż znowu, koszta! co tam o tém myślisz. Dam chętnie! Na to się znajdzie zawsze... ale zważ, to obowiązek sumienia! ja od tego nie odstąpię...
— Hrabino dobrodziejko! ale skandal! Moja siostrzenica w teatrze! od tak dawna!
— Mógłeś o tém niewiedzieć wcale...
— Na mnie spadnie cień...
— Żaden, my cię obronimy, uczynimy ci z tego zasługę owszém. Mój Sopoćko, ja od mojéj myśli nie odstąpię, ją potrzeba osadzić w klasztorze! Daje skandal publiczny! — Nie można tego tak zostawić.
Sopoćko przeklinał zapewne chwilę, w któréj niepotrzebnie w zaufaniu się zbyteczném wygadał. Znał nadto hrabinę, by się mógł spodziewać, wybić jéj to z głowy... Lubiła się opiekować, nawracać a szczególniéj, jeśli to wiele hałasu narobić mogło. Dla niego zaś, tylko nieprzyjemności płynąć ztąd miały. Sama tajemnica, którą okrywał swe pochodzenie, już przez to w części musiała być nadwerężona... Smutny spuścił głowę.
— Zaklinam panią, rzekł — o największy sekret... ja potrzebuję się namyślić.
— Ale straciłbyś cały mój szacunek! z przyciskiem odezwała się pani Drejsowa. Kochany Sopoćko — ja wszystko tak urządzę, żeby ci to najmniejszéj nie zrobiło nieprzyjemności, nie naraziło na żadne wypadki, ale jako wuj musisz wystąpić. Prawo jest za tobą... Teatr! skandal!... osadzimy ją w klasztorze, a siostra Adelaida... ją nawróci... Samo powietrze tego świętego ustronia.. wyrwiemy duszę ze szpon szatana! Jakżeś ty mógł cierpliwie i obojętnie na to patrzeć... ja niepojmuję.
— Bo ja... w istocie... nie rychło się dowiedziałem, o — o sierocie téj! skłamał Sopoćko.
Staruszka spojrzała nań milcząco.
— Naturalnie, żeś chyba nie wiedział, inaczéj byłbyś niewytłómaczony... ale to się jak najnaturalniéj rozwiąże wszystko... Gdyby był opór, ja biorę na siebie, że ci ją wydać muszą, a ty władzą opiekuna, wuja, zażądasz, aby była oddana do klasztoru...
Zresztą naradzimy się jutro rano... Ale z góry ci mówię — nie ustąpię. Wtém przystąpiła panna Karolina w okularach i rozmowa się przerwała, Sopoćko wstał blady jak ściana.
— Otóżem się potrzebnie wyrwał, rzekł w duchu... O! język nieszczęsny... ale żal był po czasie — niestety!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.