W kraju orangutanów i rajskich ptaków/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ŻYCIE NA PLANTACJACH. — WE WSI
KRAJOWCÓW ANOK.

Statek zwolna przybijał do brzegu. I już widać było niedaleką przystań Makassaru. Wybrzeża Celebes były tu niskie i płaskie, obejmowane drzewami miejscami tak gęsto, że rzadko kiedy widać było przez nie głąb kraju, wyjąwszy małe luki w zaroślach, przez które widziało się szerokie i błotniste pola ryżowe. W głębi wznosiło się kilka wzgórz, niebardzo wysokich.
— Za temi wzgórzami powinno być widać najwyższy centralny łańcuch półwyspu makassarskiego — mówił pan profesor Ciliński, a przynajmniej słynny szczyt Bontyne. Niestety teraz takie mgły już są, że daleko nie widać.
W przystani Makassaru znajdowało się parę mniejszych statków wojennych, pełniących służbę policyjną na morzach wschodnich, wciąż jeszcze niepokojonych czasem przez malajskich piratów. Prócz tego widać było też parę większych statków kupieckich i 20—30 t. zw. „prau“ żaglowych statków używanych przez krajowców do dłuższych nawet podróży.
Zaraz w przystani pan Ciliński, zawsze ogromnie czynny i energiczny udał się na poszukiwanie jakiegoś Holendra, do którego miał list polecający. A tymczasem Tadzio poszedł oglądnąć sobie miasto. Dawno już nie był wśród ludzi cywilizowanych i wielkie europejskie gmachy oraz piękne szyby wystawowe, za któremi widziało się najrozmaitsze towary imponowały mu niemało. Miasto było czyste. Wszystkie domy europejskie dobrze i okazale zbudowane, a ulice obficie skropione wodą i bardzo porządnie zamiecione. Na każdym kroku można było zauważyć właściwe Holendrom pedantyczne zamiłowanie czystości. Miasto składało się właściwie z jednej długiej, ale niezbyt szerokiej ulicy, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża morskiego, a poświęconej głównie handlowi. Zajęta ona była przez różne firmy holenderskie i fińskie, magazyny pełne towarów, dalej kramy krajowców i bazary. Ulica ta ciągnęła się prawie na długość mili angielskiej, poczem domy europejskie zaczęły znikać i zwolna wchodziło się jakby do wsi malajskiej, zabudowanej przez małe i prowizoryczne chaty na polach, nieraz brudne, czasem napół zawalone, ale wszystkie szczyty ciągnące się równo w jednej linji jak po sznurku i przeważnie otoczone drzewami owocowemi.
Ulice były pełne ludzi, Bugisów lub też krajowców z Celebes, przybranych w króciutkie spodnie sięgające ledwie ponad kolana i pstre malajskie sarongi, owinięte to dokoła biódr, to znów zarzucone na plecy i związane pod piersiami. Za miastem ciągnęły się płaskie pola ryżowe, obecnie wyschłe i pokryte zakurzonemi ziołami i chwastami. Parę miesięcy temu była to oczywiście masa zieleni, lecz czas żniw minął i puste wyschłe pola leżały teraz odłogiem.
Pan profesor Ciliński uwinął się gracko ze swemi interesami i już na drugi dzień wyruszył wraz z Tadziem w towarzystwie pewnego plantatora holenderskiego na wieś do małej plantacji kawy i folwarku położonego w odległości jakich dwóch mil od Makassaru. Plantator ten nazywał się Messman i widać było, że lubiał gości i we wszystkiem chciał im służyć swą pomocą. Mógł mieć około 35 lat, był żonaty, miał dzieci i mieszkał w wielkim, obszernym domu niedaleko miasta, otoczonym ze wszystkich stron przez rosnące gęsto drzewa owocowe, dalej przez cały labirynt domków administracyjnych, obór, stajen, a także chat malajskich zajętych przez liczną służbę.
Podróżni nasi odpoczywali w gościnnym domu Holendra przez kilka dni. Wstawali zwykle przed w schodem słońca i pili kawę, poczem pan Messman wychodził i doglądał swej służby, koni, sług, aż do godziny siódmej kiedy podawano obfite śniadanie, składające się z ryżu, mięsa, ryb i owoców. Śniadanie to zjadano na chłodnej werandzie. Następnie pan Messman przebierał się w czyste, białe ubranie płócienne i jechał małą bryczką do miasta, gdzie miał biuro, w którem pracowało kilku pisarzy chińskich — pan Messman bowiem, zajmował się też handlem, zwłaszcza kawą i opjum. Był człowiekiem zamożnym i oprócz plantacji kawy miał też swoją własną „prau“, która docierała do wschodnich wysp niedaleko Nowej Gwinei, skąd przywoziła masę perłową i szyldkret. Koło godziny pierwszej wracał do domu. Wówczas podawano znowu kawę, ciastka, ewentualnie owoce lub jakieś jarzyny. Z powodu gorąca przebierano się przeważnie w szerokie szarawary i koszule, zaś chodzono boso. Pan Messman kładł się trochę spać, potem aż do czwartej po południu czytał. Następowała herbata, po której kiedy robiło się chłodniej gospodarz szedł na przechadzkę i oglądał swoją plantację.
Składała się ona z pól na których uprawiano kawę i z wielkiego sadu. Niedaleko plantacji znajdowała się mała wioska, zamieszkała przez Malajczyków z Timoru a także służbę makassarską. Jedna rodzina doglądała bydła i zaopatrywała dom w mleko. Inne znowu rodziny doglądały koni, które spędzano tam każdego popołudnia i karmiono. Znowu inna rodzina miała obowiązek zaopatrywania w siano koni swego pana z Makassaru. W ten sposób praca była podzielona.
Po kilku dniach odpoczynku pan Ciliński zaczął się widocznie nudzić. To ze strzelbą, to znów z puszką na owady i z siatką robił krótsze i dłuższe wycieczki w okolicę, wracał jednak z nich niezadowolony i bez humoru.
— Nie mamy tu co robić — skarżył się swemu młodemu towarzyszowi — wygodnie się nam tu żyje, ale nie potośmy tu przyjechali. Trzeba nam koniecznie wybrać się w dżungle, zaś o ile wiem, dżungla stąd daleko.
Uprzejmy Holender zauważył, że gościowi jego czegoś nie dostaje, a tedy pewnego wieczoru wprost go spytał w czem właściwie może mu jeszcze być pomocnym. Dowiedziawszy się, że na plantacji niema ani odpowiedniej ilości owadów, motyli i ptaków, ani też okazy nie są zbyt zajmujące, zaproponował panu Cilińskiemu, aby udał się wraz z nim do radży Goa, którego terytorja znajdują się niedaleko i który niewątpliwie pozwoli mu na nich polować i zbierać owady.
— Przywiozę panu list od gubernatora i razem pojedziemy do radży — mówił Holender — radża jest moim przyjacielem. Jest to człowiek spokojny, dość inteligentny i niemłody już. Zaznaczam, że nie jest bynajmniej interesowny.
Tak pewnego dnia udali się powozikiem pana Messmana we trzech do radży, którego zastali siedzącego na stołkach przed drzwiami i przyglądającego się budowie domu. Jego majestat był nagi do pasa, zaś na chudych, długich nogach miał zwykłe, krótkie majtki i rozchylający się sarong. Przyniesiono dwa krzesła dla Europejczyków, ale wszyscy wójtowie otaczający właśnie „króla“ i wszyscy krajowcy siedzieli na ziemi. Pan Messman wyjął list gubernatora, zapieczętowany w żółtej kopercie i podał go komuś z orszaku radży. Służący upadłszy radży do stóp, wręczył list swemu władcy, ten otworzył go i przeczytał a potem pokazał go panu Messmanowi, który nietylko doskonale mówił w języku makassarskim ale nawet doskonale w nim czytał. Radża niezwłocznie pozwolił panu Cilińskiemu polować na swem terytorjum, gdzie i jak mu się chciało, prosząc tylko aby go uwiadomił jeśli zechce gdzie osiąść na dłuższy czas, aby w tym wypadku mógł mu pomóc. Następnie podano nieco wina, stare jakieś ciastka i ohydną kawę.
— Słusznie się u nas mówi, że szewc zwykle bez butów chodzi — narzekał pan Ciliński, który dobrą kawę namiętnie lubiał — nie zdarzyło mi się jeszcze, aby mi dano dobrą kawę w krajach, gdzie kawa rośnie.
Korzystając z pozwolenia radży pan Ciliński rozpoczął wraz z Tadziem szereg wędrówek po kraju. Tu i ówdzie istotnie widziano mnóstwo pięknych ptaków, cudownie upierzonych, a których pan Ciliński w swych zbiorach nie miał. Wogóle było ogromnie zabawną a i miłą zarazem rzeczą, towarzyszyć temu uczonemu w tych ekskursjach i przyglądać się z jakim zapałem i z jaką emocją zbliża się do jakichś krzaków, dziur wypełnionych wodą, czy skał.
— Nigdy nie zapomnę tych przerozkosznych godzin, spędzonych na włóczędze nad wyschłymi łożyskami rzek i strumieni! — zachwycał się uczony, ledwo czasem dysząc ze zmęczenia i ocierając chustką pot z czoła zalewający mu oczy. — Ty mój bracie masz wprawdzie temperament myśliwski, ale nie w tym stopniu co ja. Ty lubisz biegać za swą zdobyczą, dopaść jej, wytropić, zastrzelić. Ale nawet sprawy sobie nie zdajesz, czy to co zabiłeś ma jakąś wartość. Ja poluję z całą świadomością i zgóry wiem czy na danym terenie mogę co znaleźć, czy nie. Dlatego ty nie rozumiesz tej tremy, z jaką ja podchodzę do tych pełnych wody dziur, skał, lub obalonych przez burzę drzew, a ocienionych jeszcze wspaniałą zielenią. Powiadam ci, aż mi czasami tchu brak w piersiach, ręce mi się trzęsą, a nieraz mi się zdarzało, że kiedy znalazłem jakiś nadzwyczaj rzadki okaz, tańczyłem z radości, jak czerwonoskóry.
Jednakże i ten teren w krótkim czasie wyczerpał się, a raczej nie dał się należycie eksploatować. Dlatego pan Ciliński postanowił sprowadzić się na jakiś czas gdzieś na wieś w dżungli. W tym celu należało znowu złożyć wizytę radży, którego tym razem zastali przy walce kogutów. Ujrzawszy gości w towarzystwie pana Messmana, radża natychmiast opuścił tak ulubiony przez Malajczyków sport i poprowadził białych do swego nowego domu. Był to dom szeroki, dobrze zbudowany i wysoki, z bambusową podłogą i oknami, w których o dziwo były nawet szyby. Największą część domu stanowiła wielka hala podparta drewnianymi słupami. Niedaleko okna siedziała sama królowa, na niziutkim stołeczku i żuła zwyczajem krajowców sirih i betel, spluwając do małej mosiężnej spluwaczki stojącej u jej nóg. Radża usiadł naprzeciwko swej żony na podobnem, niskiem krzesełku, przy którem również stała spluwaczka i pudełko ze wszystkiem co jest potrzebne do żucia betelu. Trzy krzesła przyniesiono znowu dla Europejczyków a dokoła radży ustawiły się córki jego, za niemi zaś niewolnice.
Tadzio znajdował się pierwszy raz w tak świetnem i arystokratycznem towarzystwie. Jednakże przyglądając się wzniosłym damom z orszaku jego majestatu doznał uczucia zawodu i rozczarowania. Te córki monarsze, te różne piękności wschodnie, opisywane z takim zapałem przez poetów, opowiadających niesłychane cuda o ich oczach, czarnych warkoczach i malutkich stópkach, o niesłychanie wykwintnych strojach i klejnotach wyglądały prawie biedne a przedewszystkiem brudne i były najwyraźniej zaniedbane. W każdym razie nie było w nich nic królewskiego. Jedyna rzecz, która mogła mu imponować, to była spokojna i pełna godności poza radży i jego sposób postępowania, istotnie niepozbawiony pewnego majestatu. Widziało się też, że orszak jego szanuje go. Nikt nie śmiał stanąć w jego obecności, a podczas gdy on siedział na krześle, wszyscy inni klęczeli na matach.
— Malajczycy nadzwyczaj przestrzegają tego zwyczaju, aby wobec radży nikt nie sięgał głową wyżej niego! — tłumaczył później pan Messman Tadziowi — tu najwyższe krzesło jest też pierwszem miejscem, a dochodzi to do tego stopnia, że kiedy swego czasu radży Lombocku darowano karetę, biedny „król“ choć bardzo się nią cieszył, nigdy jej nie mógł używać, ponieważ niepodobieństwem malajskiej etykiety było, aby woźnica mógł siedzieć wyżej od niego. Skutkiem tego kareta stała zwykle w stodole i służyła tylko na pokaz.
Radża nie robił żadnych trudności i wyznaczył pan u Cilińskiemu na mieszkanie pewną wieś, w której pozwolił wybrać sobie dom, jaki zechce. Niezmordowany pan Ciliński natychmiast wraz z Tadziem i tłumaczem do tej wsi pośpieszył. Wójt wsi przyjął go z szacunkiem, niemal z nabożeństwem wysłuchał rozkazu i polecenia radży, z pokorą przyjmując je do wiadomości, ale za całą odpowiedź rzekł:
— Ea nanti (poczekaj chwilkę).
Rozesłano na kilka stron paru ludzi, zaś „chwilka“ trwała długie trzy godziny.
Pan Ciliński czekał jakiś czas cierpliwie, ale wiedząc już z własnego doświadczenia do czego prowadzi takie „ea nanti“ postanowił postąpić energicznie. Wobec tego zawołał do siebie wójta i oświadczył mu wyraźnie, że jeśli natychmiast nie dostanie odpowiedniego domu, w tej chwili zwróci się do radży, jeśli zaś dom się znajdzie, właściciel jego otrzyma piękny miesięczny czynsz, w wysokości kilku rupji srebrnych. To oświadczenie zrobiło pewien efekt. I dwóch jakichś tam ławników malajskich, poprowadziło pana Cilińskiego do wsi i pokazało mu kilka domów, które by mógł odnająć. Były to jednak chałupy napół rozwalone do tego stopnia, że nawet człowiek tak skromny jak nasz uczony zamieszkać by w nim nie mógł i nie chciał. Wtedy rzekł z miną niezmiernie stanowczą:
— Te domy nie są dla mnie. Ja teraz odchodzę. Jutro przyjadę tutaj ze swoją służbą i mam mieć dom zupełnie porządny, a znajdujący się jak najbliżej dżungli. Dom ten ma być jutro już opróżniony tak z mieszkańców jak i z ich sprzętów.
To rzekłszy odszedł.
Na drugi dzień nie miał czasu sam udać się do wsi, ponieważ nie zdążył jeszcze wszystkich rzeczy zapakować. Zatem z częścią tylko rzeczy wysłał do wsi dwóch młodych chłopców najętych do posług w Makassarze, z rozkazem aby natychmiast zajęli odpowiedni dom i doprowadzili go do jakiego takiego porządku. Chłopcy wrócili wieczorem i oświadczyli, że wprawdzie dom jakiego pan Ciliński sobie tyczył im pokazano, że jednakże mieszkańcy się jeszcze z niego nie wyprowadzili, sprzętów żadnych z niego nie wyniesiono a kiedy oni chcieli się w tym domu jakoś zagospodarować omal nie doszło do awantury.
Trzeba było samemu załatwić sprawę. I pan Ciliński wziął się do tego z właściwą sobie w tych wypadkach stanowczością. Nie przyjechał tu przecie na wakacje. Przyjechał w interesie wiedzy, której oddany był całą duszą i dla której zdolny był do wszystkich możliwych i niemożliwych ofiar. Takie przeszkody drażniły go tylko, ponieważ wiedział dobrze, że ludzie najzupełniej nie oceniają doniosłości jego pracy i trudu. A choć Malejczykom nie można się było dziwić, dotknięty w swej dumie profesor niełatwo ustępował. Jak tylko przybyli do wsi czem prędzej udał się do wyznaczonego sobie domu i tam zająwszy postawę bardzo stanowczą, natychmiast mieszkańców usunął, rzeczy kazał wynieść, sam zaś rozstawił swoje skrzynie, pudła, słoje, flaszki, rozwiesił strzelby i siatki na owady i motyle i w przeciągu godziny najkompletniej się urządził. Wiedząc jednakże, że nie będzie mu przyjemnie mieszkać wśród ludzi, którzy niewątpliwie muszą do niego żywić urazę posłał po właściciela domu jednego z makassarskich chłopców i zawezwał go do siebie wraz z kilku członkami rodziny na konferencję, zwaną po malajsku Biczara.
Właściciel domu, wysoki, chudy, lecz niegłupi włościanin przyszedł z kilku swymi synami i jeszcze kimś tam z rodziny. Pan Ciliński przyjął ich na werandzie swego domu, posadził na matach, a następnie poczęstował tytoniem i kiedy już wszyscy zapalili rozpoczął wykład zapomocą tłumacza. Oto on wiecznie mieszkać tutaj nie będzie, a zato, że mieszka ofiaruje pięć pięknych, srebrnych rupij, prócz tego wieś będzie mogła u niego zarobić, bo on przecie potrzebuje jaj, kur, ryb, owoców, za co będzie dobrze płacił. Zważyć też należy, że nawet dla małych dzieci, otwiera się nowe źródło do zarobku. Oto każde dziecko może zbierać w wolnych od zajęć chwilach, owady, motyle, małe ptaszki, małe żabki, chrząszcze, a jeśli mu to przyniesie dostanie jeden lub dwa miedziaki. W ten sposób obie strony mogą być przecie zupełnie zadowolone.
Istotnie wysłuchawszy kwiecistej przemowy pana profesora, obrażeni pogodzili się z nim, inkasowali zgóry za cały miesiąc pięć rupij i odeszli życząc mu zdrowia i powodzenia w pracach. Do tych nie trzeba było pana Cilińskiego zachęcać.
Teraz miał Tadzio sposobność przyjrzeć się zbliska życiu Malajczyków na wsi. Pracowały przedewszystkiem kobiety, które przygotowywały ryż do dziennego użytku, znosiły ze wszystkich stron do domu drzewo na opał, wodę, wreszcie myły, kopały w ogrodach, lub też tkały albo przędły. Mężczyźni hodowali sirih, a także pracowali w ogrodach warzywnych. Zajęcia mieli niewiele, ich prace rolnicze polegały na tem, że raz na rok zaorywali niewielki kawałek gruntu, zapomocą drewnianych soch, ciągniętych przez bawoły. Orka szła naprzód niesłychanie powoli i trwało to długo. Od czasu do czasu wieśniacy naprawiali wiecznie zapadające się domy, lub też robili maty, sieci, kosze i inne narzędzia domowe. Przeważnie jednak leniuchowali przez cały dzień.
Mimo, iż ludność nie była bynajmniej nieżyczliwa przybyszom, nie żyło się im tam bardzo przyjemnie. W całej wsi znajdowało się ledwie parę osób, które mówiły parę słów po malajsku. Zaś dialekt makassarski tak się różnił od malajskiego, że nawet profesor, który wschodniemi językami zajmował się dla celów naukowych niewiele rozumiał. Prócz tego we wsi prawdopodobnie nigdy jeszcze nie widziano Europejczyka. Kiedy Tadzio lub pan Ciliński przechodził przez wieś, tak między ludźmi jak i między bydłem powstawała panika. Gdziekolwiek się ruszyli, wszędzie psy szczekały, dzieci piszczały, kobiety uciekały, a mężczyźni stali z przerażonemi minami, jak gdyby mieli przed sobą dwóch ludożerców.
— Jak Boga kocham nawet konie juczne na gościńcach uciekają, kiedy mnie zobaczą i pędzą w dżungle! — skarżył się profesor. A co się tyczy tych obrzydliwych, haniebnych bestyj, tych bawołów, to ja nigdy się nie mogę pokazać w ich bliskości, nie dlatego, abym ich sam się bał, ale ze względu na publiczne bezpieczeństwo. To bydło wyciąga naprzód zdumione łby, a potem ni stąd ni zowąd rozbiega się jak opętane na wszystkie, strony i leci jakby je djabli ścigali, wszystko rozbijając i roznosząc po drodze. Ile razy spotkam gdzie taką hordę, to muszę sam uciekać do dżungli i tam siedzieć, póki bawoły nie przejdą, inaczej niezawodnie musiałoby dojść do katastrofy.
Do katastrofy wprawdzie nie doszło, ale istotnie doszło do tego, że kiedy pan Ciliński wracał ze swej ekskursji nad wieczorem, trzeba było wszystkie bawoły spędzać do wsi i wiązać u pali, inaczej faktycznie rozbiegały się, co groziło niebezpieczeństwem dzieciom.
— Raz — nadszedłem znienacka, kiedy jakieś kobiety brały wodę ze studni — opowiadał Tadziowi zniechęcony uczony. Pomyśl sobie, wszystkie uciekły piszcząc i wrzeszcząc jak warjatki. Słowo daję, trudno mi tu żyć, nie lubię, jak mnie nie lubią i uważają za dzikiego człowieka.
Pewnego dnia Tadzio siedział nad wieczorem na werandzie wraz z jednym z makassarskich chłopców i oczekiwał pana profesora, ciesząc się, że zaimponuje mu kilku nowemi okazami zabitych przez siebie ptaków. Słońce już miało się zwolna ku zachodowi, zewsząd spędzano bydło i we wsi słychać było nadwieczorny gwar ludzi przygotowujących się do spoczynku nocnego. Słyszało się okrzyki mężczyzn, klątwy kłócących się kobiet i śmiechy czy też płacz dzieci, — odgłosy, do których Tadzio tak już przywykł, że stały mu się zupełnie zrozumiałe. Wtem wśród tego i szumu i brzęku ula układającego się na spoczynek dała się słyszeć jakaś nuta dziwna, ostra i przerażająca. Ktoś krzyknął, ale tak strasznym głosem, jak gdyby to była groźba. Równocześnie okrzykowi temu zawtórowały głosy inne, przerażone a także podniecone, urywane, przypominające jak gdyby komendę i nawoływanie się.
— Co się to stało? — spytał swego towarzysza zaniepokojony mimowoli Tadzio.
— Bierz strzelbę panie, — drżącemi wargami ledwo wyjąkał przerażony chłopiec — to Amok. Biada nam, jeśli ten oszalały człowiek tu wpadnie.
— Co to jest Amok? — spytał zdziwiony Tadzio, chwytając równocześnie swój pięciostrzałowy, zawsze nabity sztucer.
— Zdarza się czasem, że ktoś skrzywdzony albo też nieszczęśliwy nagle szaleje — odpowiedział mu chłopiec, — a wtedy chwyta za nóż, wypada na ulicę i morduje wszystkich, którzy mu się pod rękę nawiną, mężczyzn, kobiety i dzieci. Cała wieś rzuca się wtedy za nim w pogoń, z czem kto ma w ręku, bo człowieka takiego jak tygrysa, który raz krwi skosztuje zabić się musi. On jest w szale bojowym, on nie widzi przed sobą śmierci swojej, a w żyłach jego kipi radość zabijania. Będzie mordował dzień i noc, póki wreszcie go ktoś nie zabije. I szczęśliwy jest, kiedy ginie w szale walki i krwi.
Z werandy widać było drogę oddaloną o jakie sto kroków od domu. Po chwili istotnie pokazał się na niej jakiś jakby kłąb ludzi, pędzących przed siebie, na czele ich jeden: ten w zaciśniętej pięści trzymał krzywy, błyszczący krysz i pędził jakby wiatrem niesiony. Za nim z dzidami, nożami, paru z fuzjami, nawet z widłami leciała gromadka wyjących i wołających Malajczyków. Wyglądało to istotnie dziko i przerażająco. Cała sielanka wiejska gdzieś przepadła. I Tadzio nagle zrozumiał, że oto znajduje się sam jeden w kraju dalekim, nieznanym, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw grożących za każdym krokiem i niewiadomo skąd i kiedy.
Tuż przypomniał sobie, że właśnie z tej strony, w którą pędził oszalały Malajczyk, miał wrócić profesor, naturalnie nie wiedząc zupełnie o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Być może, że Malejczycy szaleńca zabiją, być może także, że profesor jeszcze nie wraca. Jeśli jednakże jest już gdzieś w pobliżu, w takim razie może mu grozić śmierć nieuchronna.
— Co zrobić? — strzelać do tego warjata? — myślał Tadzio, było to niemożliwem, ponieważ Malajczycy ścigający szaleńca następowali mu prawie na pięty. I Tadzio mógł był któregoś z nich postrzelić.
Nie namyślając się, wybiegł ze strzelbą w ręku przed dom i pomknął jak jeleń ukośnie w stronę drogi, tak aby szaleńca wyprzedzić. Biegnąc patrzył na grupę i zauważył, że pogoń prawdopodobnie zmęczona pozostaje coraz bardziej w tyle za wywijającym nożem Malajczykiem. Szaleniec uniesiony swem podnieceniem, z siłami pomnożonemi przez furję, gnał istotnie jak wiatr, ale Tadzio nie napróżno był jednym z najlepszych gońców w drużynach harcerskich. I wiedział, że swoim łydkom los swój i życie powierzyć może. Więc bez trwogi biegł dalej wierząc, iż szalonego przegoni. Kiedy dopadł drogi, Malajczyk ze swym kryszem był jakie 15 kroków za nim. Teraz trzeba było pędzić co siły, bo obłąkany tuj, tuj mógł dopaść z tyłu i wepchnąć nóż między łopatki. Wiedział Tadzio, że stawka jego jest śmiertelna i bardzo wysoka. Dlatego biegł jak na wyścigach, nawet się nie oglądając za siebie. Nie myślał o tem, że za nim może już coraz bliżej jest człowiek, który go chce zabić, który może w tej chwili wymierzy śmiertelny cios. Skupiwszy się cały w oczach patrząc przed siebie, uważał, aby gdzieś nie napotkać jakiejś niespodziewanej przeszkody, aby się nie potknąć o niezauważony kamień, bo wtedy niewątpliwie raz upadłszy jużby nie wstał. Dopóki jednak nie czuł w plecach ostrza noża, mówił sobie, że wszystko to jest tylko pięknym podniecającym zawodem i pędził przed siebie jak dla zabawy.
Wreszcie po jakimś czasie obejrzał się ukradkiem. Faktycznie zostawił za sobą szaleńca w dość nawet dalekiej odległości — najmniej o jakie sto kroków.
Mimo to jednak trzeba było biec dalej. Chłopak wiedział o tem, że odpoczywać nie wolno. Zacisnął zęby, pochylił się naprzód, cofnął wstecz ramiona i gnał dalej całą siłą swoich młodych nóg.
Trwało to długo. Może niedługo na czas, ale długo na siły Tadzia, który naraz uczuł, że coraz trudniej mu już oddychać. Kiedy powietrze wciągane przez nozdrza nie wystarczało zaczął oddychać ustami. I usłyszał jak w piersiach mu gra. Wtem ujrzał przed sobą pana Cilińskiego, który niezmiernie zadowolony ciężko objuczony wszelakim łupem szedł wprost ku niemu.

Po prawej stronie drogi była niedaleko jakaś szopa. Tadzio ujrzawszy profesora Cilińskiego dał mu ręką znak, aby biegł ku tej szopie. Profesor zaś choć nie rozumiał, co się dzieje, natychmiast za jego skinieniem poszedł. Równocześnie zaś Tadzio również ku tej szopie się skierował. Kiedy dopadł profesora, nic nie mówiąc, chwycił go za rękę i pociągnął za sobą. Obiegli szopę dokoła, za nią zaś zauważyli jakieś gąszcza. W te gąszcza chłopiec wciągnął swego opiekuna i ciężko dysząc, ukląkł na ziemi. Dłonią pokazał na usta, że mówić nie może i słychać było, jak ciężko jego płuca pracowały. Mimo to trzymał w rękach przygotowaną do strzału strzelbę, wpatrzony w otwór między krzakami, przez które widać było drogę oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów.
Po chwili przebiegł nią Malajczyk. Cały świecący od potu, z nożem nagim w ręce, wyszczerzonemi zębami i wytrzeszczonemi, czarnemi oczami. Biegł jak ścigane zwierzę. Tuż za nim w niewielkiej już odległości pędzili ścigający go Malajczycy. W chwilę później, gdzieś trochę już dalej, dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłosy jakby walki. Naraz wszystko ucichło.
Oszalały człowiek widocznie padł.
Jak się później pokazało, człowiek, który skończył w tak tragiczny sposób, dosłownie wściekł się z tego powodu, iż grając w kości przegrał o dolara więcej, niż miał. Widocznie były także i inne przyczyny, które złożyły się na to, że tak małe nieszczęście wyprowadziło go zupełnie z równowagi. Dość na tem, iż spokojny jeszcze wczoraj włościanin zginął pod kijami, dzidami i nogami swych rodaków.
— Co za straszna jakaś namiętność, co za okropny obyczaj! — mówił ze zgrozą Tadzio.
— Naturalnie, dla ludzi nieprzywykłych to jest straszne — odpowiedział profesor — jeśli się jednak zastanowi, to nie jest to nic innego jak zwykłe samobójstwo. My strzelamy sobie w łeb, albo dajemy się zabić w pojedynku lub też zabijamy. Japończyk doprowadzony do ostateczności rozpruwa sobie brzuch. U nich też istnieje pojedynek, ale za każdy pojedynek zwycięzca płaci swoją śmiercią — co znaczy zabić choćby się miało potem umrzeć. Ci ludzie, jak widzisz, są bardzo spokojni i ogromnie nad sobą panują, ale w głębi ich duszy wre straszna, niczem niepohamowana namiętność i kiedy ona wybuchnie — wszystko się kończy. Człowiek szaleje i — mahometańskim zwyczajem — szuka śmierci gwałtownej w boju i walce. Z nożem w ręku pędzi przeciw całemu światu. Zamordowany ginie w szale, ponieważ mordował. Jest to ostatecznie zupełnie zrozumiały protest przeciwko niewłaściwościom i złościom tego świata — a tych jest zawsze dość. Widzisz o Malajczykach mówi się, że są bardzo kulturalnym i spokojnym narodem. Sam widziałeś jak są grzeczni, jak łagodnie traktują swe dzieci, których nigdy nie biją, ani też na które nigdy nie krzyczą. Jest to jednakże tylko zewnętrzny pokost. Bo gdy ten człowiek straci równowagę staje się tygrysem, ich panowanie nad sobą dowodzi, że są interesowni, wygodni i nie mają dużo serca. Jeśli dzieciom pozwalają robić, co im się podoba, to bynajmniej nie z miłości, lecz z obojętności i wygody. Murzyni biją swoje dzieci nieraz okrutnie, ponieważ temperament ich ponosi, ale kochają je bezwarunkowo znacznie więcej od kulturalnych, zimnych, ale wyrachowanych Malajczyków.
— A dlaczego pan tych ludzi nazywa Malajczykami, skoro oni zupełnie po malajsku nie mówią — spytał zdziwiony Tadzio.
— Niewątpliwie są tu jakieś przymieszki, jednakże rasa jest bezwarunkowo malajska, — odpowiedział profesor. Temu się niema co dziwić, wyspy są dość odległe od siebie, a ludzie, choć mają tę samą kulturę, żyją w odrębnych warunkach i krzyżują się z rozmaitemi rasami. Stąd języki pomieszane są bardziej aniżeli u nas w Europie, gdzie bądź co bądź przeważna część ludzi mówi stosownie do klucza języków indo-europejskich. Sam się nad tem zastanów. Po malajsku owoc znaczy „bua“, a w języku Malajów z Celebes brzmi to słowo „bakena“. Jakże można się domyśleć, że jest pomiędzy jednem a drugiem słowem jakieś pokrewieństwo. Masz drugi przykład: miód po malajsku znaczy „madu“, co brzmi dość podobnie do słowa „med“, w języku Malajów z Celebes brzmi to słowo „ogora“, zaś w języku innych szczepów malajskich z Celebes miód nazywa się „ngongnou“. Sam przyznasz, że pokrewieństwa między jednem a drugiem wyrażeniem niema. Niewątpliwie jakiś rdzeń wspólny można między niektóremi słowami odczuć. Tak np. po malajsku jajo znaczy „tulor“, zaś w języku Malajów z Celebes „ontolo“, jest to jednakże pokrewieństwo istotnie bardzo dalekie. Mimo to sam widzisz, że ludzie żyją zupełnie tak samo, jak na innych wyspach malajskich i mają tę samą kulturę, nie mówiąc o odzieży, zwyczajach i choćby domach. Na wszystkich wyspach malajskich ujrzysz te same domy, budowane z bambusu na wysokich palach. — Nawet z głębi lądu, gdzie ludzie zupełnie nie trudnią się żeglugą. Pochodzi to stąd, iż rasa ta, bądź co bądź mieszana przyszła z nad morza, nad którem przeważnie mieszkała i dotychczas zachowuje zwyczaje i tradycje plemion nadbrzeżnych. Byliśmy przecie u Dyaków, w głębi Borneo, gdzie mieszkają przeważnie górale, zupełnie nie zajmujący się żeglugą. A mimo to otwory do wyrzucania nieczystości, jak to sam mogłeś zauważyć, znajdują się zwykłe w środku głównego pokoju i stamtąd wyrzuca się wszystko na dół, nie zwracając uwagi na to, iż te nieczystości i pomyje przecież cuchną i zanieczyszczają swym odorem cały dom. Pochodzi to stąd, że nawet te plemiona Dyackie, choć już o morzu zapomniały, w rzeczywistości zrodziły się z morza i trzymają się wciąż jeszcze żeglarskich zwyczajów. Ze statku można w ten sposób nieczystości wyrzucać, bo to wszystko idzie w wodę, a oni choć o morzu i o morzach dawno zapomnieli wciąż trzymają się starych zwyczajów.
Przyszła jesień, a właściwie pora deszczowa. I dalsze życie w dziurawej chacie stało się niemożliwe, wobec czego profesor wraz z Tadziem i obu makasssrskimi chłopcami opuścił wieś i przeprowadził się napowrót do plantacji pana Messmana, który, chcąc jak najwięcej swobody dać uczonemu, wyznaczył mu na mieszkanie mały dom, znajdujący się w odległości około mili od folwarku.
Pan Ciliński chętnie przyjął gościnę, pragnął bowiem uporządkować swe zbiory, a ewentualnie popakować okazy już gotowe i uporządkowane i odesłać je do Singapoore, gdzie miał swój główny skład. Praca była teraz mniej gorączkowa, a wszyscy członkowie wyprawy zażywali dobrze zasłużonego spoczynku. Miłą było rzeczą, zjeść przyzwoicie, mieszkać w porządnym, nieprzytykającym domu, pomiędzy ludźmi przyzwyczajonymi do „białych“ i posiadającymi pewną kulturę. Że pan Ciliński próżnować nikomu nie pozwalał, tego łatwo się domyśleć.
Z początkiem grudnia nastała pora deszczowa. Całemi dniami dął zachodni wicher, który niósł bezustannie deszcz. Na milę dokoła pola stały pod wodą, w której kaczki i bawoły kąpały się bezustannie. Wszystko dokoła drogi wiodącej do Makassaru znajdowało się pod wodą, lub było pokryte gęstem, grząskiem błotem, na którem widać było oraczów, kroczących powoli za sochami i popędzających bawoły długiemi bambusami. Zwierzęta te, niezmiernie leniwe i ociężałe, trzeba było popędzać bezustanku. Oracze zasypywali je okrzykami i w domu pana Cilińskiego nieustannie słychać było „Oook, aaa, dżi... uuu!“ w różnych tonacjach. Nawet w nocy nie było spokoju, bo wówczas koncert dawały żaby. Wyschłe pole dokoła chaty, zmieniło się w bagnisko zaludnione przez żaby, które darły się i skrzeczały niemożliwie od brzasku do zmierzchu. Niektóre z nich miały parę tonów melodyjnych, które przypominały dźwięki wio! w orkiestrze.
Wieczorem po skończonej pracy, przejeżdżał czasami w odwiedziny pan Messman, na którego rozkaz służba folwarczna zaopatrywała profesora i jego towarzyszy w mleko, owoce, ser, jaja i inne środki żywnościowe. Prócz tego w okolicy było też dużo dzikich świń, na które Holendrzy chętnie i często polowali, dzięki czemu zawsze zaopatrzeni byli w świeżą dziczyznę, a także i doskonałe wędliny. Tych również Europejczykom nie żałowali. Makassarscy chłopcy, Mahometanie, wędlin nie jadali, ale ich zapatrywanie na przepisy wiary mahometańskiej było dość dziwne. Ponieważ koniak, wino pili chętnie, a nieraz nadużywali wina palmowego, które sprzedawano w szumnie t. zw. bazarach, t. zn. kramikach rozłożonych tu i ówdzie w cieniu palm.
Wieczorami pan Ciliński opowiadał chłopcu o swem życiu, o ofiarach i zaparciu się samego siebie i o tem, w jaki sposób udałoby się nareszcie zrobić taki olbrzymi wysiłek, jakim była jego podróż naukowa na dalekie, nikomu w Polsce nieznane wyspy malajskie. Tadzio jakby widział całe to życie, niesłychanie żmudne, trudne i ciężkie, a poświęcone celowi, w którego urzeczywistnienie sam profesor w młodych swych latach wierzyć nie mógł. Jakiś wiertacz, który był swego czasu zajęty na Jawie w kopalniach nafty zupełnie wykolejony pijaczyna, opowiadał mu jako małemu jeszcze dziecku o tych wyspach czarownych i pełnych tak wielu dziwnych a nieznanych rzeczy, ludzi, roślin, zwierząt i obyczajów. Opowiadał mu o tych wszystkich cudach dlatego, że nikt z otaczających go ludzi mieszkańców małego miasteczka wierzyć mu nie chciał. I wszyscy się z niego naśmiewali. Jedno tylko dziecko słuchało go uważnie. I nie wiedział biedny, pół przytomny, a nieraz majaczący pijaczyna, że opowieściami swemi w duszy chłopaczka budzi jakieś tęsknoty, które później zadecydują o całem jego życiu. Już w gimnazjum pan Ciliński gorączkowo starał się zarabiać, a żyjąc niezmiernie oszczędnie, odkładał co tylko mógł, choć sam sobie nawet nie wierzył, aby sen, do którego przed sobą nie śmiał się przyznać mógł się urzeczywistnić. Na uniwersytecie oddał się specjalnie studjom przyrody podzwrotnikowej, co było zupełnie zbyteczne i nie prowadziło do żadnego, rozsądnego celu. Bo cóż krajowi po przyrodniku znającym się teoretycznie na przyrodzie egzotycznych wysp. Dlatego panu profesorowi szło niezmiernie ciężko, nie spotykał się nigdy z żadną pomocą ani poparciem, a wielu było takich, którzy uważali go poniekąd za człowieka niespełna zmysłów. A jednakże spełniło się. I profesor choć niemłody już, przecie urzeczywistnił marzenie swojej młodości.
— Dziś jestem już w swym wymarzonym raju i nikt mnie stąd odwołać nie może, — chwalił się Tadziowi — wszystko to sam sobie zawdzięczam — pojedziemy my jeszcze mój bracie dalej. Zwiedzimy Celebes, a potem sypniemy się na Wschód, na Ceram, dalej na malutkie wysepki Aru, gdzie ludzie rasy napół papuaskiej, napół malajskiej polują na rajskie ptaki, a jeśli nam się uda, dotrzemy aż do Nowej Gwinei. Przywieziemy do domu skarby niesłychane, jakich niema w żadnem polskiem muzeum i jakich nigdzie dostać nie można, bo widzisz sprzedaje się zwykle to, co jest najmniej warte. Kto chce mieć oryginalne okazy, musi je sam zdobyć i znaleźć.
— Ale to z pana profesora jest morowy chłop! — przyznał Tadzio.
— Morowy chłop! — uśmiechnął się profesor. — Ja pięćdziesiąt lat czekałem na to, aby móc sobie pozwolić na tę podróż. A ty smarkaczu szesnastoletni, nikogo nawet o pozwolenie się nie pytając, wyjechałeś jak stałeś. I trafiłeś tam, dokąd ja przez tyle lat napróżno zajechać chciałem. Mało tego, wałęsasz się po dżunglach, pomiędzy dzikimi ludźmi, nic się nie boisz, sam jeden w lesie, a jeszcze i życie uratowałeś mi...
— No, no, zaraz życie! — skrzywił się lekceważąco Tadzio. Jakby pan profesor tego warjata zobaczył, toby i beze mnie w krzaki uciekł.
— Gadaj sobie zdrów! Nie byliśmy starymi niedołęgami, ale wy jesteście przecie inni... Nic niema dla was na świecie dziwnego!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.