W cieniu zapomnianej olszyny/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł W cieniu zapomnianej olszyny
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MICKIEWICZ
WRACA DO KRAJU...



Napróżno szukam w jakichś początków, — dzień ten stał się i popłynął naprzód, odrazu pełen pogody, biegania, okrzyków, pośpiechu i szczęścia.
Wszystko odbywało się nagle:
Wystrojono nas w nowe ubrania, — dotąd widzę na granatowym rękawie wyszytą kotwicę czerwoną, — kiedyż więc wyciągnięto te bluzki uroczyście z komody?!
Nikt nie pamięta.
Robił się obiad dla gości, ciotek, wujów i różnych znajomych, miał być pan Karmański, pan Gall, może nawet pan Kossak, Filipina „wpadała do kredensu“, różowa, omączona, zasapana, — kiedyż naradziły się z mamą, co będzie na leguminę?!
Nikt nie wie.
Napróżno szukam wszystkich ważnych początków, — dzień ten rozmachał się sam, pogodny, wykąpany, czysty, wygładzony nad całem miastem, bez jednej chmurki.
Irzek i ja siedzimy zawczasu w salonie, przy oknie. Przy jednem, to przy drugiem. Próbujemy, gdzie lepiej?
Siedzimy i czekamy.
Dziś, gdy te chwile wspominam, stare serce moje ze wzruszeniem wędruje po kamykach krakowskiego rynku! Wtedy jednak leciutkie, małe, było równocześnie sobą, ziemią, kamieniem, czubami akacji, rybką, — gdyby były na świecie ryby lubiące pływać po ziemi.
Było gołębiem, widzącym wszystko z Marjackiej wieży, dorożką, która jedzie w stronę uroczystości, było wszystkiem.
Było z radości całem niebem!
Czekaliśmy w salonie, na aksamitnych fotelach morelowych, kiedy dziś, w setną rocznicę pójdzie nareszcie ten wspaniały pogrzeb Mickiewicza... Kiedy Go zaczną skądś tam, ze świata przenosić na Wawel.
Czy będą szli pod naszemi oknami, Rynek Główny, numer 7, czy może nagle rozmyślą się i zawrócą w ulicę Sienną?!
Irzek powiedział: — Takie rzeczy dzieją się czasem. Może raz na tysiąc lat? Zdarza się zupełnie niechcący i w ostatniej chwili pogrzeb skręca wbok...
Nikt tu nie będzie szukał żadnej Siennej. Z dworca kolejowego na Wawel idzie się Florjańską, pod nami przez Rynek, dalej Grodzką, — zawołała mama, wałkując kruche ciasto.
Ręce miała do łokci odsłonięte. Klepała wałek ciasta i powtarzała miarowo: — Na Siennej nawet okna nieprzybrane, na Siennej nawet okna nieprzybrane.
To samo twierdził Tomasz, nasz dzielny służący, były kapral artylerji fortecznej, czyli wałowej. ubrany w biało-niebieskie drelichy.
To samo mówił ojciec. Dodał nawet do tego:
Zmiłujcie się i dajcie mi już raz święty spokój.
Polecieliśmy znowu do okien.
Jakże ważny musiał być dzień dzisiejszy, skoro nam nikt nie przypomniał, byśmy się zanadto nie wychylali, i nikt „nie drżał“, że się znów zaziębimy! Czekaliśmy na fotelach, by nam miejsc nie zajęto.
Ludzi na Rynek wysypało się bez końca, — a jeszcze ilu do nas na obiad zaproszonych?!
Ilu ludzi może się zmieścić na jednej połowie Rynku?
Kłóciliśmy się o to z Irzkiem.
Stu? Dwustu? Milion? Sto tysięcy?
Wedle naszych reguł rację będzie miał ten, kto pierwszy krzyknie: — Jest tu ludzi największa liczba na świecie, — „razy”! Razy — czyli zwykłe mnożenie.
Liczby z okrzykiem „razy” nie wolno nigdy wymawiać na początku sporu. Sztuka zwycięstwa polega na tem, by „razy“ wymówić po dość długim targu.
W porę!
Wtedy, kiedy jest pora, w sam czas, o czem nikt nigdy naprzód nie wie...
Ludzi, ludzi i ludzi!!
Chodzą, stoją, wiszą na latarniach, siedzą na wszystkich słupkach.
Do nas, do mieszkania przybywa też ciągle ktoś nowy. Pan Karmański z gwoździkiem w klapie. Mnóstwo wujów. Obie babcie aż szumią z uroczystości. Naturalnie, jest Gucio, cóż mu to szkodzi?
Przychodzą, opierają się na naszych ramionach, rozmawiają i przeszkadzają.
Nikogo już nie puścimy na nasze miejsca, zresztą nagle. — nie wolno przeszkadzać... Ojciec położył palec na usta, po ogromnym tłumie powiało, jak po wodzie, słychać śpiew, idący zdaleka.
Już słychać, jak się w słońcu łączą poszczególne głosy.
Sunie pochód.
Gucio popatrzył na zegarek i powiedział: — Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy, Mickiewicz wraca do kraju.
Krzyknęliśmy na Gutka: — Nie przeszkadzaj!!
Jadą banderje krakusów, chłopi z kosami, różne cechy, różni zakonnicy.
Idą szlachcice w kontuszach.
Ojciec woła nagle do mamy: — Patrz, ten idjota Przyjemski, przebrał się!
Nigdy pana Przyjemskiego, masarza, nie uważaliśmy za idjotę, miał duży sklep z wędlinami, dlaczegoż nie miał paradować w kontuszu!
Ledwo ojciec zdążył zawołać o Przyjemskim, gdy nagle!
Nagle...
Rozpływa się w powietrzu oliwa.
Jak w czasie polowania na wieloryby, — Irzek o tem już czytał, — gdy burza szaleje na morzu wylewa się na bałwany oliwę, tak teraz na wszystkie głosy ludzi i koni wylał się głos wawelskiego Zygmunta.
Chwyciliśmy się za ręce i krzyknęliśmy, przepełnieni najogromniejszem szczęściem:
To dzwon Zygmunt, z wieży!!
Zygmunt wali, tymczasem Irzek do mnie, bezczelnie: — Zapomniałeś, głupi, że latarnie świecą się mimo dnia, a są w żałobie.
Na czem polega żałoba latarń?
Odpowiedział: — To samo, co krepa.
To znaczy, co?
Czarna gaza.
Gdzie masz gazę? — wołam.
Nie chciało mu się odpowiedzieć, udawał teraz, że nie słyszy.
Odwróciłem się, aby mi mama wytłumaczyła. Cóż to znaczy, — latarnie w żałobie? Przez czas naszego patrzenia na Rynek wszystko zmieniło się przy oknach salonu. Pod każdem stał kosz, tam, gdzie rodzice, — cała beczka z kwiatami.
Beczka ta została nam z zimy po suszonych śliwkach.
Widział kto w beczce kwiaty? — krzyknąłem.
Na to ojciec, stojący przy drugiem oknie, zrobił się blady i zawołał do mamy:
Uważaj, teraz idą! Jedzie?! Czy też Go niosą!! — Machnął ręką przez powietrze...
Mama oburącz złapała mnie za ramiona i odwróciła ku oknu. Uczułem na włosach jej oddech gorący.
Przez czas mego patrzenia na beczkę po śliwkach i na rodziców znowu wszystko zmieniło się w Rynku!
Pochód sunął w najlepsze, u brzegu naszego domu, pośród tłumu zobaczyłem górę drżących kwiatów.
Rzucali je wszyscy ze wszystkich stron, ojciec ze swego okna wysypywał koszyki, jeden za drugim.
Nie wiem, czy tę górę kwiatów wlokło sześć koni, czy też ją ludzie dźwigali? Pamiętam z całego widoku, że szpaler strażaków raz za razem przerywał się i pękał. Wtedy tłum czarną falą opływał zewsząd ów kwiecisty pagórek.
Czy widzisz” — Mama wstrząsnęła mną gwałtownie. — Czy widzisz?...
Nie mogła mówić. Nie mogła sklecić żadnego słowa. Pobielałe jej wargi drżały, z oczu płynęły łzy. Jedna za drugą. Parami. Mama nie patrzyła nawet, że spadają na piersi. Zanurzyła tylko ręce w beczułkę z kwiatami i rzucała gałązki w powietrze.
Nie wdół na chodnik, a przed siebie w powietrze, jakby na ślepo, — nikomu.
Przechylona daleko za okno, zawołała wreszcie: —
Mickiewicz! Mickiewicz! Mickiewicz!!
Ani jednego słowa więcej. Odebrało jej głos. Same łzy.
Przytuła mnie do piersi, drugą ręką garść po garści ciska i ciska i rzuca, kwiaty lecą, ona jeszcze i jeszcze i ciągle, rzuca ciągle, bez końca.
Widzę dotąd różową gwiazdę jej dłoni na niebie, gałązki zielone, które z palców spadają i w szumie śpiewu górę kwiatów pod domem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.