W Roztokach/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Widnemi nocami siadywał Rakoczy na progu swojej koleby, i kładąc deskę białą na kolana, rysował na niej przy świetle księżyca plan gminy, jaką w długich snach myślenia wyśnił. Do rysowania używał lubryki, czerwonego kamyka o miękkim dotyku, jakiego się zazwyczaj używa do cechowania drzew. Nie brał odrazu na uwagę całych rozgałęzionych w dole roztok, ale jeno jedną gminę, rodzinną swoją, Przysłop. Tej się przyjrzał dokładnie z wysokiej polany i najpierw pooznaczał granice linią. Potem uważył dobrze w myślach, które grunta i w jakiej stronie bardziej urodzajne, które mniej żyzne i uprawne, a które nieużytki, i części te wyraźnie wyznaczył na mapie. Było ich sporo, lecz mniej niż dawnych osiedli.
Podzieliwszy tak gminę, począł bez porządku znaczyć, co mu się tylko nasunęło w myśli rozognionej. Nie zatrzymywał się długo nad jednym planem, odkładając szczegółowe przemyślenie na dalsze wieczory. Chciał bowiem jak najprędzej objąć całokształt życia gromadzkiego w granicach zakreślonych przez oświetle myśli. Przeto jeno znakami utrwalał w pamięci swojej mgławice planów i pomysłów, i gorączkowo dalej biegł wśród mroku nieznanego, zdążając pilnie do celu, który przed wzrokiem jego duszy błędnem światełkiem migotał.
W sercu się palił, gorzał cały, to rozpaczą wysiłku, to trwogą, to nadzieją szczęśliwości, jaką przeczuwał na ziemi. Ale nie dawał się opanować żadnemu uczuciu, chciał naprzód rozumem wszystko ułożyć i zważyć, aby świat nowy powstał na opoce, którą nie łatwo skruszyć.
Rozłożywszy grunta gminne na części podług urodzaju, począł dalej przemyśliwać nad sposobami ich uprawy.
— Przypuśćmy, to tak, jakżeby jeden miał te wszystkie grunta. Abo jeszcze lepiej, jakżeby jeden ród posiadał je wspólnie. Własność niczyja i wszystkich. Wtedy łatwo zauważyć, jak bedzie z uprawą. Tam, gdzie pole korzystniejsze, sadzi sie ziemniaki, sieje sie żyto, jęczmień, orkisz, wykę, koniczynę, i łoży sie w uprawę, bo ziemia to wróci. Tam zaś, gdzie rola strasznie skąpa, wysiewa sie owies. A resztę, co sie nie da zorać z powodu pustki, niedostępu, abo innych przyczyn, obraca sie na pastwisko lub na zalesienie. Gmina odrazu przez to zmienia wygląd i jest jak jedno wielkie gospodarstwo, na którem łany, jak jeziora, kołyszą sie zbożem, abo zielenieją płaty szerokie i długie. Miedze sie poobalają, granice ponikną, przez to sie pola przyczyni o spore stajanie.
Zamrużył oczy w rozkosznem dumaniu i widział obraz rzeczywisty przyszłej swojej wsi. Uśmiechał się do niej tęskno, podobnie, jak na obczyźnie uśmiecha się człowiek we śnie widokom swoich pól. Obejrzawszy obszar cały wszerz i wzdłuż, rozsnuwał dalej.
— Grunta obrabiają wspólnie i zgromadzają plony wszelkie do wspólnych spichrzów gminnych. Skoro już wszystko zgromadzą, wtedy sie dzielą zebranymi owocami prac. Każdy otrzymuje tyle ze wszystkich darów ziemi, żeby mógł ślebodnie przez cały rok, bo aż do przyszłych zbiórek, rodzinę swoją wyżywić. Gdyby zabrakło zboża, to jest gminna kasa, jest kapitał gotowy z rozmaitych wpływów. A gdy zaś padnie lato piękne, zboże sie udarzy, i po bogatym podziale jeszcze zbędzie plonów, to sie je chowa w śpichrzach na czas nieurodzaju. I niema obaw przed złymi rokami, jakie trapiły naród głodem, i dosiela trapią.
Odetchnął. Widziało mu się, że to już tak wiele, iż o niczem więcej nawet myśleć nie potrzeba. Radość mroczyła jego głowę i przesłaniała wyśnionym widokiem wszystko, co nie z tego świata. Już się tak rozmarzył w sobie, że na nic dookoła uwagą nie baczył. Wszystkie nadzieje, myśli i pragnienia zestrzelił w jeden obraz, malowany sercem, w to światło, które zapaliło jego wnętrzne siły i rozprószyło czatujący mrok przed jego duszą. Ledwie mu zamajaczył ten świat mgławicowy, a już go oczarował, niewoląc ku sobie. Zarysowały mu się z daleka granice, i już wśród nich przeczuciem widział łąkę jasną, na którą tylko wejść i zrywać kwiaty szczęśliwości. Cudował się sam sobie, że wcześniej na to nie przyszedł.
— Wybierze sie wielką radę z dwunastu najmądrzejszych, i ci powprowadzają w życie kolejno wszystek plan. A potem rada mądrych, co parę lat zmieniana, ma czuwać nad robotami, aby jeden nie ponosił ciężaru więcej, niż drugi. I przy podziale plonów musi być dozór uczciwy, aby sie krzywda nikomu nie działa.
To pomyślawszy, pewnym był, że już wszystko gotowe, ino zacząć.
Chwilami przychodziło mu na myśl porzucić ścinanie, iść i apostołować za swoim zamysłem. Ale się wnet rozumem opierał gorączce, postanawiając dociąć już do końca. Skoro wyrzekł słowo ciężkie, choć i w konieczności, to musi dotrwać i pokazać, że nie jest słomianym chłopem, ale opartym na wszystko, na wszelki wiew. To i ludziom się spodoba, i chętniej mu dadzą posłuch, wiedząc, że się nie uboi potwierdzenia słów działaniem do ostatka sił.
Przytem miał w sercu jakiś lęk kryjomy przed nagłością powstania planu. Zdumionym też był równie, czemu to tak łatwo przyszło i stanęło mu w prostocie jasnej przed oczyma. Ani głowy nie natężał, ani znikąd nie słyszał nic o czemś podobnem.
— A może to już jest na świecie, albo kiedyś było, a pokazało sie niedobrem i zaniechali... kto wie!
Jak człowiek w najgorętsze pragnienie swoje uderzony, zasmucił się i strwożył niepokojem serce. Ale to jeno chwilę trwało. Wnet się osatał i począł bojaźliwie osłaniać świat swój odkryty przed zalatującemi myślami z tej ziemi, które każdy zamysł nowy zwykłe obejrzeć, wyśmiać lub powiać nań zarazą, że się jeszcze w zaczątku pocznie próchnem świecić i, nim się słońcu ukaże, już po nim, już śladu niema z jego chwilotrwania.
Wiedział to dobrze Rakoczy, bo nieraz, gdy się zamyślił o tworzeniu czegoś, już czyhały te wrogi rojem, ogłuszającym każdy szelest myśli dopiero poczynanej. A gdy zamierzył coś wykonać, nie dbając na trwogę przez nie rzucaną na serce, wtedy stawały przed nim postaciami o najdziwaczniejszych kształtach, przybierały wygląd ludzi znajomych i blizkich, pokazywały twarze drwiące, wargi szyderstwem skrzywione, lub brały się za boki dłońmi i aż włosami ziemi dotykały, nachylając się w śmiechu. I to go nieraz wracało. Ale też i nie mniejszą zamiarom jego przeszkodą było rozważanie w myślach, podobne usypianiu sił, by nie wstawały; była to jakby zabawka, przecie nużąca ducha bardziej, niż sam czyn z zamiarów owych poczęty; brał je w myśli na wagę i ze wszystkiem, co myśl nadniosła, próbował; oczywiście przeważało w końcu wszystko insze, bo zamiar każdy nie miał ciężkości nijakiej w porównaniu z rzeczami, bytującemi na ziemi.
Teraz to wszystko nadlatujące zarazą, Rakoczy łatwo mógł rozpłoszyć, i plan jego przeważył w myślach skałą, bo z ziemi urodził się i na niej był oparty. I jak ta ziemia rzeczywista, tak rzeczywistym jego oczom wydawał się ten obraz objawionej gminy.
— Kto idzie naprzód, musi dojść, gdzie myślą zamierzył, choćby sto strachów zastąpiło na rozstajach drogę.
I tak pewnym był dojścia swego do tej świtającej w dali jasnej polany, że ani się nie zaturbował, jak iść, którędy i przez co. Wszystką uwagę skupił na widnym krajobrazie. Ścinając drzewa, jak przed tem, czynił to machinalnie i nie patrzał, wiele uboczy ubywa, a cały myślą stał w przyszłości blizkiej, jakby w niej żył i mieszkał ciałem.
Tak go to pochłaniało, że i na głód przestał już być ckliwym i zapominał nieraz, czy gotował obiad lub wieczerzę.
Dumając nad swoim planem, przeważnie nocami, zauważał w nim pomału braki, które go trapiły. W dziele już poczętem w myślach rysowały mu się szczerby, podobnie jak rzeźbiarzowi, który w glinę tymczasowo zamknął myśl, a glina się zesycha i pęka; inne zaś strony życia gromadzkiego, którym nie oddał jeszcze swej uwagi, czerniły się, jak tablice niczem niezapisane, stawały niepokojącą jego umysł próżnią, trwożyły jego serce nieznanem, jakie patrzało pytająco z ich pustych lic.
To równie przyłożyło się, że postanowił dokończyć z uboczą. Widział, że mając czas przy ścinaniu, może wszystko dokładnie przemyśleć i każdy szczegół z osobna. Zanim się obraz uwypukli, zejdzie chwil niemało. A gdzież sposobniejsze naleść, jak nie tu, w roztokach śpiących, z daleka od gwaru świata, od zamętu walk.
Schodziły te chwile szybko, ani się obejrzeć na nie, ani je dostrzedz, jak mijały. Dopiero środa była — już niedziela. A na uboczy nie znać było tych lecących chwil.
Rakoczy z utęsknieniem wyzierał swojej Hanusi, której już od dłuższego czasu nie widział. Chciał jej powiedzieć, co go radowało, co przez czas jej niewidzenia przyszło mu do głowy. Chciał się jej zwierzyć ze swoich zamysłów — co ona też na to powie, czy ją zachwycą, czy zlękną...
— Pewnie zlękną z początku... moje małe, drogie! Otworzy oczka, jak ta sarna, w zdumieniu trwożliwem, kiedy sie jej odkryje nieznane pole. A potem sie uraduje, jak dziecko nieletnie. Jaka uciecha, jaka duma w jej oczkach rozbłyśnie, że to jej Franek, nie kto inszy, na tę myśl natrafił. Wtedy jej powiem: Moja Hanuś, moje ty wszystko na świecie, ja myśląc o tem, o tej gminie, miałech i ciebie na myśli. O obojgu nas myślałech. Bo skoro przyjdzie do spólności, to wtedy każdy, co bedzie pracował, bedzie miał udział swój we wszystkich plonach. I nam sie bedzie dobrze działo, jak równie i wszystkim inszym.
Zarzuci mi ręce na szyję i powie: «Toś mój, mój jeszcze bardziej, żeś i o mnie myślał...» Jakżebych nie miał myśleć, moje dziecko, przecieś ty moje, moje już na wieki.
I tak rozmawiał z nią przez wyobraźnię i roztkliwiał się w sercu, jakby głaskał jej lnianozłote włosy.
Tyle mu się nazbierało w tej samotności wywnętrzeń, że przepełniały się, jak zatamowane źródło; coraz częściej mówił głośno, ani się nie spostrzegał, jak się spowiadał drzewom, skałom i mrocznej pustce koleby; pragnął jakiejś duszy człeczej, którejby mógł opowiedzieć wszystkie radości, nadzieje, dumy, niepokoje. Czuł wewnętrzną potrzebę objawienia ludziom swoich ciężących zamysłów i patrzeć, jakie wrażenie wywołają w duszach, czy je olśnią, pociągną urokiem szczęścia, czy też wzbudzą nieufność zwyczajną do tego, czego jeszcze dotykalnie niema. Nie dla utwierdzenia siebie tego pragnął, bo wiarę miał w zwycięztwo dobra, a jedynie dobra pożądał w swych dziełach, ale dla rozchwały ziemskiej, jaka sercu daje odpłatę za trudy, myśli żarzy i do nowych zapala wysiłków.
Tembardziej wyglądał tęskno obaczenia się z Hanusią, która miłującą duszą odczuje, czego nie pojmie, a wszystko podziwem szczerym, z serca idącym, przywita. I co niedzielę popołudniu wychodził na wierchy i wypatrywał z widnych miejsc otwartych, czy mu się nie zabieli jej postać kochana. Nieraz do późnej nocy zezmarudził, wałęsając się po grzbiecie wyniosłej polany.
Jednej niedzieli, jak zwykle, wyszedłszy na wierchy, obrał sobie widne miejsce od strony Przysłopia, tak, że mógł całą wieś w dole, wszystkie osiedla mieć na oku. Dumał se, że chociażby i Hanka nie wyszła, to będzie miał sposobność oznaczyć oczyma cały plan, całą mapę swojej przyszłej gminy. I rozpoczął odrazu przezieranie pól. Najpierw też, nic dziwnego, stanął w osiedlu Sołtysów. Powietrze było czyste, bo jesień się już poczynała, wszystko się odkryło jaśniej, jakby się zbliżyło. Mógł widzieć zdala dobrze najmniejszą krzaczynę, nawet płot nizki przy ogrodzie na widok wystąpił. Franek zbaczył, jak niedawno stał koło tego płotu. A Hanusia była w sadzie...
— Gdzie ona też teraz? Nigdzie nikogo nie widać... Musi być w domu, abo jeszcze nie przyszła z kościoła. Żeby ja tak teraz zszedł na dół i spotkał ją kany niespodzianie...
Przerwał swoje zamierzenie, bo ujrzał wychodzących z osiedla Sołtysowego ludzi. Było ich kilkoro razem, szli nie drogą, jak się chadza, ale przez pola, na przełaj, i zdążali, widać było, wprost ku osiedlu Cichańskich.
— Cóżby to za ludzie byli? — pytał się w ździwieniu. I wpatrzył się z natężeniem, jakby chciał z tak daleka rozeznać postaci. Ledwo po barwach zmiarkował, że jest trzech chłopów, jedna niewieścia postać między nimi. Przypuszczenie, że to Hanka, zamieniało się pomału w pewność.
— Któżby inszy? Ona sie tak pomiędzy nimi bieli.
Szli pomału, stawali nawet czasem, jakby opatrywali idęcy ostatnie ścierniska.
— Ale wyraźnie, widać, opatrują grunt; i to Suhajów, bo po jego kawałkach przechodzą... Coby to było? — zaniepokoił się Franek. — Cóż Hanka między nimi ma do czynienia? Bo to pewnie polowi. Ale nie, w niedzielę przecie nikt nie urzęduje.
I sam nie wiedział, co myśleć. Uradował się, że widzi Hankę w zdrowiu. Bo nie wątpił już, że to ona, tak mu serce przekonywająco gadało. Ale i zły był, że sobie tak ślebodnie po polach spaceruje, jakby żadnego Franka na świecie nie było. A on tu czeka, Bóg wie odkąd, i przez tyle niedziel... Trzeba ją za to ukarać — poddawał mu gniew, zmieszany z uradowaniem serca. Szarpnęła go chęć zejść na dół, tak się mu wydało blizko. Ale namysł chwilowy odrzucił tę myśl.
— Jakby jej tu uwagę zwrócić na się...
Dziesięć pomysłów nadleciało, ale wszystkie nieporadne. Wywiesić chustkę na smreku? Nie ujrzy. Przecie to daleko. Z dołu jeszcze gorzej patrzeć. Zapalić ogień? Skądże będzie wiedziała że to on pali? Kiedy wie, że nigdy przy niej nie zakładał tu ogniska. A pasterzy dość po wierchach... Trza innej rady.
Wpadło mu na myśl, że nic lepiej, jak chyba zaśpiewać. Ale tak głośno, żeby usłyszała. Ba! po głosie nie pozna. A i śpiew pewnie do niej nie doleci. Chyba odzew, to prędzej...
Było to dawne pasterskie wołanie, mające właściwą sobie nutę, przeciągłą, jak fale wiatru. Drzewiej, kiedy pasterz jaki, stęskniony za widokiem pasterki, która była gdzieś w zapadłej uboczy z owcami, chciał się z nią zejść, to jej tylko tem hasłem dawał znać o sobie. A ona mu odpowiadała, jak echo jękliwe, i naprowadzała go na drogę, która ku niej wiodła. Inaczejby się nie spotkali w tych bezmiernych lasach. Nieraz on stał na jednym wierchu, a ona na drugim, i nie mogli się nijak rozeznać z daleka: poznawali się po sposobie przeciągania głosu, bo każdy pasterz i każda pasterka mieli swój własny sposób dokończania.
Franek pewnym był, że Hanka musi znać jego odzew, bo musiała słyszeć nieraz, jak się odzywał w uboczy, schodząc wieczorem do Huciska.
— Ino czy doleci do niej? Bo to przecie dal...
Poruszające się zwolna maleńkie postaci były już w połowie drogi między osiedlem Sołtysów, a Cichańskich. Rakoczy, nie zwlekając, nabrał oddechu w pierś i, jak mógł najpotężniej, ozwał się przeciągłym głosem:
— Ou-ho-ho--ho-ho!
A skoro echa pocichły, dorzucił, jakby ostatnie, ostro urwane:
— Ho-hu!
To najrozgłośniej się odbiło o wszystkie ubocze i wpadło do roztoki, jak skała puszczona z wierchu.
Z niespokojnością serca śledził oczyma wrażenia i spostrzegł po małej chwili, że postać biała, niewieścia, oddzieliła się od innych i szła napowrót, z początku pomału, a potem coraz prędzej, ku Suhajowej chałupie. Teraz z radosnym niepokojem patrzał, rychło z tej chałupy wyjdzie. I rzeczywiście wyszła wnetki, podała się ku roztoce i szła wzdłuż drogi chodnikami wyraźnie ku wierchom. Serce mu zatrzepotało uciechą i szczęściem.
— Moje drogie, najdroższe! — szeptał, wpatrzony w białą postać, która skracała widać drogę, przecinając pola. — Pójdę naprzeciw! — zerwał się ochotnie.
I pomknął na dół ścieżyną wśród gąszcza, a potem już i ścieżki nie patrzał pod nogami, wpadł do wrębu i na prost biegł po zdradliwych wertepach, byle prędzej ją ujrzeć i ździwić niespodzianie. Pędził, jak rogacz ku wodzie, wśród wysokich traw, wśród potrzasku łamanych pod stopami gałęzi i grzechotnego chrzęstu okwitłej gibrzyny.
Jakież było jego zdumienie, gdy spotkał Hankę już we wrębie, schodzącą, zdawało mu się, na dół. Przestraszona jego pędem i szumem, jaki uczynił, długo nie mogła słowa przepowiedzieć, gdy stając przed nią, zawołał:
— Hanuś! Skądżeś sie ty tu wzięła? Toś nie ty teraz szła z dołu?
Hanusia, trzymając się dłonią za piersi, oddychła i szepnęła z wyrzutem:
— O! takem cię sie zlękła...
I chwilę, patrząc na się, milczeli oboje. Franek jakiś zawód przewiewny uczuł w sercu, że to nie ona szła z dołu. Naprzeciw tamtej bowiem biegł, i trudno mu było teraz nagle wszystką radość ze spotkania obrócić ku niej. Ona zaś, zwyciężywszy lęk i pomieszanie, patrzyła nań z przebiegłą w oczach upartością i gotowo oczekiwała, co powie.
— Pędziłech naprzeciw ciebie — zaczął — bo mi sie zdawało, że ty idziesz od chałup, ale widać, że mnie oczy zwiedły.
I powiedział jej, jak było z tem całem złudzeniem.
— Musiałaś słyszeć mój głos...
— Słyszałach, i zganiałach zaraz owce, żeby wyjść ku tobie...
— Toś z owcami?
— Dy widzisz... Wyszły z ugorów do wrębu, i trza było je zegnać na dół, żeby kto nie zajął. Chcieli pasterza posłać po nie, ale ja sie sama wyrychliła na to, żeby cię widzieć...
— Jakaś ty dobra moja! — szepnął.
Uśmiechnęła się nieznacznie i poczęła się mu sprawiać, czemu tak długo nie była na wierchach. Gdy kończyła zażaleniem, już łzy jej w oczach stały.
— Nie dadzą mi iść nikany i zakazują ostro. Dopokąd jeszcze maliny były we wrębie, tom sie mogła wycyganić...
— No, nie płacz-że, moje dziecko.
Przygarnął ją ku sobie i, siadając na trawniku, posadził na kolanach. Wyrwała się, podbiegła do najbliższego pniaka, wskoczyła nań i rozejrzała się z uwagą na wszystkie strony. Poczem wróciła i siadła obok Franka.
— Nie mam dużo czasu... — szepnęła.
— O żebyś ty wiedziała, Hanuś, co ja przez ten czas przemyślał!
I począł jej opowiadać o zamiarach swoich. Mówił bezładnie, ciżbą słów, jakie się tłoczyły, przynaglane gorącością i zapałem serca.
A Hanka skubła mech palcami, wyczekując rychło skończy. Coraz niecierpliwiej targała mech i trawę razem i roztwierała dłoń nerwowo, upuszczając je na ziemię. Wreszcie przerwała mu:
— A ubocz ścięta?
— Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przybaczeniem, które go samego gryzło. I zaraz dodał: — Ale to nic. Zetnie sie jeszcze na czas. O tem nie myślę, bo, jak widzisz, ważniejsza rzecz jest do myślenia. Cóż marna ubocz wobec tego? Jak dzień chmurny, który już dochodzi, wobec jasnej i długiej przyszłości. O żeby ja ci to umiał wszystko opowiedzieć!
— Opowiesz mi kiedyindziej — przerwała szybko. I umilając uśmiechem odmowę słuchania, przycisnęła się do niego gorącem ciałem, które piekło i parzyło, jak mech w lipcowym skwarze południa.
Począł drżeć mimowoli i dygotać cały. Świat mu ginął po za nią i zachodził mgłą. A ona, nachylona piersiami ku jego piersiom, patrzała w jego oczy płomieniami ócz. Rozżarzał się pod jej spojrzeniem, i począł płonąć, jak smrek na suchu podpalony. Przywarł wargami do jej ust rozwartych i zabaczył już doznaku o wszystkiem.
— Bądź mój... tak strasznie... — szeptała w uścisku — bo kto wie, kiedy znowu bedziemy razem...........

· · · · · · · · · · · · · · ·

W oszołomieniu dziwnem powracał Franek do Huciska. Miał uczucie, jakby go ktoś, jakaś moc niezwykła uobracała w wietrznem kole na miękkiej pościeli i postawiła na ziemi. Dziwnie słodkie wrażenie napowietrznej jazdy i potem zawód niewytłómaczony. Jak gdyby przebył błogi sen szaleństwa i zbudził się z pamięcią o nim. Pamięć ta za nim szła i zaskakiwała przed oczy, otrząsnąć się z niej nie mógł. Przypominał mimowolnie rozkosze piekła czy raju, które jeszcze teraz, choć już przeszły, dreszcz w nim budziły.
— A potem... Cóż to było? Aha! Ktoś zawołał: «Hanka!» i znowu głośniej: «Hanuś!» Zerwała sie, powiadając: «Ujna mnie wołają»... To ta ujna szła z dołu, kiedych myślał, że to ona.
I tak o wszystkiem myśląc i o niczem, szedł w mroku, bo już mrok był, prosto do Huciska. Kiedy stanął u progu swojego domostwa, jak płaszcz opadło z niego uroczne omamienie, coś, jakby mgła płanetnicza, rozwiało się z przed oczu.
I poczuł niesmak ze siebie samego, jakiś wstyd wobec myśli, które go przywitały w progu. Tyle tu nocy przedumał...
— Nie wiedzieć, co mną rządzi. Jakże ja mógł zabaczyć przy niej...
Ale myśląc to, przyznawał, że mógł zabaczyć o wszystkiem.
— Kto wie, kiedy sie znowu ujrzymy...
W ciężkiem niezadowoleniu usiadł i podał głowę zadumie.
— Nie, nic jej nie powiem, skoro tak... Aże sie wszystko uwidoczni.
I począł snuć, jak pająk, przerwaną robotę. Chwile szły, coraz czarniej czyniło się dokoła, a on siedział, pogrążony w myślach, kąpiąc duszę w promieniach wschodu, który mu nad ziemią wymarzoną ognistem słońcem wstawał.
I rano tak się obudził, jak wieczór siadł. W pamięci pozostały mu odkrycia, poczynione w planie gminy, z której marzeniem zasnął. Te, jak dobre uśmiechy, przywitały go na dzień nowy i podnieciły do pracy.
Z każdym dniem ubywało po kilkanaście drzew z uboczy, z każdym dniem rósł jego plan, chowany w myślach. Rakoczy dorzucał doń w bezładzie, co nadeszło, pewny, że się całość stworzy z tych właśnie rozskoków.
— Podstawa główna to już jest, a potem — co kto woli? Niech se każdy gazduje w chałupie swojej, jak mu sie żywnie spodoba.
Rachując prace, zauważył, że ludzi zbędzie od robót.
— Teraz każdy na swojem namocarzy sie, narobi, a i tak nijak biedy nie zratuje, choćby i swoje ręce do łokci poudzierał; robota wlezie, nie znać jej, i ramion wsze brak do roboty. Inaczej, gdy sie wspólnie popycha naprzód pracę; wtedy sie toczy wartko, jak wałek po równi, i siły telo nie potrzeba, ostanie sporo rąk.
Co z nimi począć? Dumał. I stąd nowe zamysły wstawały.
— Trza zaprowadzić kopalnie, założyć warsztaty. Juści jeden nie poradzi, ale cała gmina. Na młakach Potaczkowych są pokłady gliny, możnaby cegielnię stworzyć. Kto na polu nie rad robi, a do fabrycznych zajęć chętny, to sie go użyje. I nikt nie bedzie po próżnicy bożego chleba jadł. A każdy najdzie taką pracę, co go zadowolili. Kto ino ma jaki talent, to go nie zakopie, ale wydobędzie na jaw na pożytek bliźnim. Weźmy kowala, krawca dzisiejszego: połowę czasu tracą na obrabianie pola, jakie mają, bo któż je im obrobi, a resztę zbytecznych chwil od zajęć gospodarskich obracają dopiero na rzemiosło. Ani tamtego, ani tego dobrze nie wykonują, ani stąd, ani stamtąd użytku dużego. I tak sie spycha i kutwasi jak może najgorzej.
To znowu rozsnuwał dalej:
— Każdy, jakąbądź pracą zatrudniony, czy rolną, czy fabryczną, czy wreszcie warsztatową, ma swoją część w plonach wszelkich, jakżeby je sam uprawiał, i równy udział we wszystkiem. Gmina łoży na naukę zdatnych rzemieślników, którym ojcowie, jako i dziś, nie mogliby dać żadnej pomocy od siebie. Gmina posyła zdolnych chłopców i do wyższych szkół. I wychowuje z latami: dla swoich fabryk techników, dla oświaty swej nauczycieli, dla chorób dusz swoich księży i dla chorób ciał lekarzy — cały zastęp ludzi swoich, którzy znać bedą przyczyny niedoli i zła. Bedą radzić, nauczać i leczyć zbawiennie, aże gmina ozdrowieje, i na sercach już nie bedzie nijakiego trądu.
Zaszedłszy myślami w przyszłość, gdzie już słońce grzało i serce się topiło w gorącu radości, wracał znowu do początku, do najbliższych zmian, i tak wędrował bezustanku nieznużoną duszą.
— Pastwisko bedzie spólne, rozumie sie, tośmy już oznaczyli na desce. Ale tego jeszcze nie, że dwoje, troje upasie wszystko bydło z gminy. Reszta pasterzy niech sie zawie o młodszych braciach swoich, żeby nie wypadowali z kołysek na ziemię, nie rozbijali głów zawczasu, bo rozumu szkoda. I tak zamało go jest w jednym mózgu, a jak sie jeszcze wytrzęsie... Bóg nie doda, i na nic wszelkie ofiary.
Rozweselony uciechą, że mu się wszystko tak składało bez trudu, pokpiwał w duchu z tej nieporadności, jaka się rozległa wokół i trapi naród klęską.
— Dyć ino chcieć, nic więcej, a wszystko sie rozpadnie. Cały ten śpichlerz gminny, w którym myszy gazdują, szukając plewy jakiej, bo ziarn niema. O ludzie nieobaczni! Tyle doświadczeń za wami... I co to wszystko płaci, kie sie nie chce.
Coraz większym zapałem rozpłomieniał duszę, gdy widział, że już końca dobiega myśleniem i że go już nieznane nie dręczy pytaniami W sercu uczuwał taką pewność lekką, jakżeby przeszedł gęstwię ciemną, nieznany jakiś bór i ujrzał wreszcie spodziewaną długo, tęsknotą w tej wędrówce leśnej ukochaną — jasną polanę. A na niej szczęście, już wyczekujące, patrzące słonecznemi oczyma przez drzewa naprzeciw idącego.
— Zło stopnieje w sercach ludzkich, jak bury śnieg ku wieśnie. I zapanuje dobrotliwość w naturze człowieczej. Powiadają, że natura nie da się odmienić. A Chrystus ją przeodmienił. Widać, że nie wieczna. Od tego czasu nie sto lat! Słowo ostało słowem. Opowieści o raju chodzą i nic więcej. A tu na ziemi piekło sie przestrzeni... Odrazu sie zagasi, jak sadze zatlone. Bo któżby dobrowolnie chciał pozostać złym, jak nie ma przyczyn ku temu? Człek nie bedzie sie turbował, co dzieciom da jeść, co jutro i pojutrze i dalej, nie bedzie se łamał głowy, skąd wypłat wydobyć córkom, jak synów podzielić gruntem, którego nie staje, stąd i zajadłość na ludzi odejdzie go odrazu. Jak płaszcz zmorą duszący, opadnie z niego złość, i wstanie inszy. Ani sie sam nie pozna po niedługim czasie, jak sie w naturze swojej przeinaczył. Nastanie spokój, do którego każdy, jak z czyśćca, z dzisiejszych dni wyciąga chude ręce. Ludzie dobrzy — sprawiedliwość — ponad wszystkiem spokój. I to bedzie prawdziwie chrześcijańska gmina.
Żył w niej myślami wszystek i prawie ciałem w niej przebywał, odczuwając przyjemność wyśnionego życia. I tak... W niedzielę po sumie widział się w gromadnem kole, w przestronej gospodzie. Zebrali się tu wszyscy, aby spożyć obiad. Nie brak i księdza, i nauczyciela, doznaku jak za czasów Chrystusowych gmin. Po obiedzie przechodzą do bocznej czytelni, aby okrzepić znowu ducha i umysł, przyprószony tygodniową pracą. Poczem zabawa. Młodzież popisuje się, czem umie: muzyką, śpiewem, zapasami, a starzy siedzą po ławach, jako sędziowie uważni. Poczem ciekawe gawędy, opowieści starych, a wreszcie wypoczynek pełen dobrych wspomnień. I znowu tydzień robotny, i znowu niedziela biała, i mieniąca się, jak wstęga, rozmaitość dni. A wszystkie jasne...
— Trza już raz zacząć! — porywał się, tęsknotą ku temu nowemu życiu pchany, tem mocniej, że je widział tak blizkiem i tak wyraźnem, iż wolą, zdało mu się, można je było za dzień dosięgnąć. A tu ubocz więziła go, jak łańcuch przykuwający. Szarpał się w sobie coraz to rozpaczniej. I nie widział nawet końca tej niewoli ciężkiej. Czy wieczność sama? — dumał. — Co ja se poradzę?
A tu plan dojrzał i wołał o życie. Franek trawił się gorączką, to w niemoc popadał. A dni leciały w pośpiechu, jakby je kto pędził. Wreszcie wpadł na myśl krzepiącą.
— Co mi z przechwały, że ja ją sam zetnę, kiedy sto razy ważniejsze czeka...
I postanowił przynająć dwóch chłopów, aby jeno prędzej skończyć i czas poświęcić gminie.
Schodząc raz wcześniej z góry, niedługo po zachodzie, nadszedł przy drodze Teklę, komornicę, składającą na powróz gałęzie z cetyną i chrust uschnięty, drobny, zdatny do podpały. Przywitał ją wesoło:
— Jak sie to przytrafia, że zawdy wtedy was spotykam, kiedy mam interes we wsi. Wyręczycie mnie i teraz, moiściewy, drodzy...
— O coż takiego idzie? — spytała, prostując powoli plecy.
— Trza mi dwóch chłopów do ścinania. Nie wiedzielibyście o jakich?
— Wiem... — odrzekła z powolnym namysłem — Chudomięt by sie zgodził, i Bekac by z chęcią przystał, bo oni haw już ni mają roboty, poprzątali, zebrali, co mieli na polu. A na zarobek każdy chciwy...
— To ich też upytajcie za mnie, moiściewy, bo musiałbych sam zejść na dół...
— No, nie turbujcie sie. Ja im ta już powiem. A jakże z płacą?
— Jak bedą chcieli. Abo za dzień, abo za sztuki wyłupionego drzewa, co wolą.
— Juścić, wy ich ta nie skrzywdzicie.
Schyliła się i poczęła składać dalej nazwłóczone za odwieczerz gałęzie.
— Coż ta na dole słychać? — spytał Franek.
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle. A więcej to ta nic ciekawego bardzo. Zresztą... musieliście i wy słyszeć, bo tu ludzie chodzą.
— O czem, myślicie?
Popatrzała w jego oczy z uwagą chwilową i zastanowiła się w duchu nad czemś. A potem poszepnęła jakoby do siebie:
— To wy, widać, nic nie wiecie, skoro tak...
W oczach, jak i w glosie jej dostrzegł Franek jakieś w zatajeniu skryte, litosne pożałowanie. To go uderzyło przykro.
— Mówcież wyraźnie! — zawołał.
Przychyliła się jeszcze niżej, jakby zlękniona jego naremnością. Po chwili, nie przerywając roboty, poczęła:
— Niejednakie są serca na świecie, bo też i niejednacy ludzie, moiściewy. To też to największa bieda, że razem żyją...
Franek się zastanowił nad jej słowami. Przebierał je chwilę w myślach i zdumiał się niepomału, skąd powstały w tej głowie biedaczej. Nie mógł zaś nie zauważyć, że były dokończeniem dłuższych przedumywań, kto wie gdzie i jak zrodzonych, przez jakie nieszczęścia. Myśl, zawarta w jej słowach, wydała mu się, jak ptak o nieznanem upierzeniu, przelatujący znagła poprzed oczy. I jak nieraz praca pilna, albo inszy nieczas nie pozwoli śledzić ptaka o dziwnym przystroju, tak obecnie niepokój, trącający serce, przerwał Frankowi rozsnuwanie myśli.
— Do czegóż to mówicie? — spytał.
Tekla jednak nie odrazu odpowiedziała.
— Ja wiem, do czego mówię. Wyście sto razy szczęśliwsi, żeście zdaleka...
— Ja zaś nie powiem, żebych był szczęśliwym...
— Ale mnie sie tak widzi.
Poskładawszy gałęzie, związała je powrozem i miała już ociepkę zawdziewać na plecy. Franek się przybliżył ku niej.
— Wy coś kryjecie przedemną — rzekł — ja tak uwazuję. Ale przecie możecie powiedzieć, mi otwarcie, tembardziej, jeśliby to mnie miało dotyczyć.
— Moiściewy, kochani! To trudno powiedzieć, jak się nic z poblizka nie wie... A ludziom wiary dawać nie popłaca. Bo ludzie pletą, co sami umyślą, prawda zaś zwykle po za płoty chadza. Ktoby ją chciał od ludzi nabyć, to sie sparzy. Jak i mnie nieraz sparzyło...
— Tu sie przecie obawiać nie potrzebujecie...
— Ja sie też nie boję o się. O was mi ino markotno, jakbyście se mieli przybierać do głowy to, co sie ludziom od wiatru przyśnije. I szkoda nawet, żech wam natrąciła... Wierutne bajtki muszą być, nic więcej, bo jakby prawdy było choć naparstek, tobyście wy musieli pierwsi o tem wiedzieć. Widujecie sie z Hanką...
— Widuję...
— Wiem, napotkałach ją kiedyś, wracającą z wierchów. I cudno mi doprawdy... Nic wam nie wspominała?
— O czem miała wspominać, myślicie?
— Niby o Cichańskiego zabiegach...
— Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przypomnieniem wolego łba, jak go nazywał zwyczajnie.
— Oj ludzie, ludzie! — szepnęła z westchnieniem i schyliła się po ociepkę.
— Zaczkajcież — odsunął ją łagodnie Franek — odniesę wam na chwilę, choć ku wodzie.
Spojrzała nań z wdzięcznością, a on gałęzie zarzucił na ramię, i poszli razem na dół drogą ku rwącej roztoce.
Skoro dochodzili wody, Tekla przystanęła, gotowiąc się do odebrania ciężaru. Ale on jeszcze nie myślał się żegnać i szedł z nią wzdłuż roztoki przez całą dolinę. Dopiero za wąwozem zdjął brzemię z ramienia, powiadając:
— Tu granica. Teraz wam już oddam...
— O, niech wam Bóg zapłaci! Boście mnie skrzepili setnie.
Przyklęknęła na ziemi i, odebrawszy ociepkę, wiązała końce powroza pod szyję.
— To sie już o tych chłopów nie trapcie...
— No moiściewy!...
Stał przed nią, wyczekując, aż powróz zawiąże, aby jej pomódz brzemię zadźwignąć na plecy, i spodziewając się jeszcze usłyszeć co od niej. Bo go jej słowa poprzednie nie zadowoliły i nic uśpiły w nim niepokoju serca. Skoro milczała, wprost zagadnął:
— To mi nic nie powiecie do końca?
Czekała, widać, i ona na to zapytanie. Nie patrząc nań, z przymusem jakoby odrzekła:
— Coż wam powiem, moiściewy, kiedy ja sama jak ta owca zabłąkana w lesie. Nic się pewnem nie wydaje, a domysły zwodzą. Ale, skoro tak koniecznie chcecie... Powiadają, że ta cosi u wójta sie stroi. Pono były namowiny...
— Kłamstwo! To nieprawda! — krzyknął.
— Ja wam też zaraz gadała, że to muszą być bajtki. Bo coby inszego było? Ludzie zawdy ludźmi...
I, nie czekając dalszych pytań, zebrała się wartko.
— Ostańcie z Bogiem — szepnęła.
Nie dosłyszał pożegnania. Stał w zadumaniu tępem, nieruchomo i patrzał zasępiony przed się. A mrok go osnuwał zwolna czarną pajęczyną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.