W Roztokach/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jęk był w dolinie, jak za czasów, kiedy stała huta.
Zwierzyna się polękła, potraciła rozum, jakby już przyszedł dla niej ostateczny dzień. Ptactwo się z krzykiem rozlatuje i obsiada jedle, poostałe po wrębach z wyniszczonych lasów. Wiewiórkami obłęd rzuca z gałęzi na gałąź, dobiegają na kraj zbocza, na otwarte pole i tu głupieją doznaku, nie wiedząc, co począć. Nawet zająca, który twardo sypia, obudził hałas, lecący po drzewach. Przeciera łapami oczy i, widząc uciekające, zrywa się w strachu wielkim...
— Co to?
— Ścinają las!
— Można sie jeszcze przespać — mruknął — zanim do mnie dotną...
I ułożył się na nowo, ale nie mógł usnąć. Obawa go nachodziła, by nie zaspał czasu. Wstał i pomknął się od huku o jakie dwadzieścia susów.
— Teraz mi bieda nic nie zrobi. Psa nie słychać znikąd...
Lis, przezorniejszy, jak ino posłyszał pierwszy hałas w lesie i wymiarkował o co chodzi, uczynił prędko naradę małżeńską, i uradzili se z lisicą, aby się przenieść do innej uboczy.
— Zawdy bezpieczniej zawczasu...
Sam poszedł pomiędzy trawy, wyszukał kryjówkę, a lisica tymczasem przewłóczyła młode. I zabrali się z kretesem; kości tylko, ostawione, świadczyły, kany było ich dawne osiedle.
Przezorność nie zawadziła, bo las umniejszał się z dniem każdym.
Już białe smreki zaścielają ubocz, jak szereg trupów olbrzymiego wojska, odartych z broni i odzieży. Rakoczy tnie, aż echo odbija się o przeciwległe zbocza; tnie z okrutną zawziętością las, a w sercu płacze... Spochmurniał, zczerniał, jak ten człowiek, który pełni zbrodnię.
Wieczorami dumał długo, siadując na progu. Myśli i oczy jego przyciągała ta ubocz nieszczęsna, którą musi ciąć, jak przy niewoli.
— Jedyna ubocz, którą las odziewa. Tak miło było na niej oku spocząć, gdy się weszło w tę pustkę, w ten gołogór wielki. Wnet się ją rozodzieje z zieloności drzewnej, i bedzie oczy straszyć, jak i te wyręby, co się po hańtych zboczach cmentarzami wleką...
Dumając nad tem, winił wszystkich, cały świat w dole ostały. Ale i jemu sumienie nie dało spokoju. Już tyle zbrodni w swem mniemaniu popełnił w tym lesie, że nie wierzył, aby odtąd mógł spokojnie sypiać. Chodziły za nim wspomnienia bolesne, nie mógł się im nijak ognać. A jedno najbardziej go trapiło. Była to pamięć smutnego wypadku, jaki się zdarzył raz przy starej jedli.
Ścinał ją długo, a nie postrzegł, że u samego jej wierzchu w rozłożystych gałęziach było gniazdo orle; dopiero, jak gruchnęła na ziemię, obaczył; wypadły zeń pisklęta, na miazgę stłuczone. Żal mu ołzawił serce na ten widok, ale jeszcze większą uczuł żałość, gdy po niejakim czasie zleciała orlica i, kołując ponad lasem, szukała oczyma gniazda. Skoro dojrzała nieszczęście, wydała krzyk dziwny, ścinający przestrachem krew w żyłach człowieka. Zdawało się Frankowi, że mu na łeb spadnie i wdziobie mu się pomstą do samego mózgu. Stał w niemem oczekiwaniu, jak po wielkiej zbrodni, gotów ponieść wszelką karę i największą, byle nie czuć w sercu swojem winy. A orlica, gnana bólem, wzbiła się wysoko i, kołując nieustannie, krzyczała, jak dziecko, jak małe niemowlę człecze, kiedy się w płaczu doznaku zapomni.
— Uli! Uli!
Słychać było ten lament przez cały dzień, nazajutrz i w następne święto. Nie wiedział zresztą, jak długo, bo już i tydzień minął, a on słyszał to wołanie ciągle.
Zbaczyła mu się teraz przypowieść nieznajomego. I ten człowiek z dnia na dzień stawał mu się bliższym, choć go już potem długo nikany nie widział.
Djabła spotykał w lesie, nawet go u siebie gościł. Ale snać i ten nie lubiał w domach bywać, bo mimo, że z dnia na dzień obiecywał zajrzeć, nie zachodził, i pewnie nie pokazałby się był do ostatka, gdyby go była bieda nie dognała.
Nadeszła lić, przez trzy dni deszcz lał bezustanku, zdawało się, że potop drugi na świat przyszedł. Rakoczy nie opuszczał swojego schroniska, ale, co chwila, wyzierał na pole i patrzał po jednakiem, ołowianem niebie, wyczekując z utęsknieniem, rychło się te chmury przedrą.
Wody buchały na dół roztokami z takiem warczeniem i wściekłością, że widziało się, iż brzegi poszarpią i skały zdrapią do imentu. Na trzeci dzień deszcz polżył, ale wody nie opadły z sił, jeszcze mocniej targały brzegami.
Nad wieczorem Franek wyszedł, zaodziawszy smrekową skórę na ramiona, i chodził w deszczu jak płanetnik, wzdłuż rwącej roztoki, przypatrując się zapasom rozwścieklonych fal, które dzierżyły w znojnych dłoniach połamane drzewce i dźwigały na grzbietach, okrytych pianą, straszne, potworne pnie, wyrwane z brzegu.
I błądził ponad wodą w zapatrzeniu ciągłem, aż chmury nocą opadły ku ziemi; wtedy wrócił do koleby, rozpalił ognisko i począł się ogrzewać, siedząc przy nalepie. Ogień trzaskał, pożerając bukowe gałęzie, iskry wylatywały z dymem pod samą powałę. Ogrzał się i począł myśleć o jakiej wieczerzy. Wtedy to niespodzianie zaskrzypiały wrota, i wychyliła się z po za nich twarz dobrze znajoma: strach był w niej i śmiech, dziwnie podobny do płaczu.
— Wejdźcie dalej! — poprosił Rakoczy.
— A nie bedzie wam za przeszkodą?
— Co se też myślicie? Przecie ja tu sam, i zecnąć mi sie chce na piekne. Od trzech dni już pokutuję... Ale, bójcie sie biedy, człeku, kany-żeście wy tak zmokli?
Djabeł się uśmiechnął gorzko. Cała odzież na nim była do nitki przemokła, z włosów, pozlepianych, ciurkiem woda się toczyła. Nie mógł się nijak poruszać, bo wszystko przylgnęło na nim jak lepka smoła. Gdzie stanął — stawek utworzył się z wody.
— A grzejcież sie! — wołał Franek — bo was zimnica roztrzęsie...
Djabeł, klepiąc zębami, zbliżył się ku nalepie.
— Wierzcie mi, moiściewy — począł się tłómaczyć — jaby was tu nie napastował, nie, ale mi ognia brakło...
— To czemużeście odrazu nie przyszli?
— Kiedy tak... Myślałech se, że to wnet ustanie. Że to może jako przetrwam... A ono nie i nieporada doczekać sie końca.
— Kanyżeście nocowali?
— Hań, w jedli, pod Czeską... I godne było jeszcze spanie, pokiela w środku było sucho. Bo jedla hruba, wypróchniała doznaku na wewnątrz. Ale jak zdołu namokło i z góry poczęło kapać, to już nijakim sposobem nie dało sie wybyć. Telo płaci, cobyś i na deszczu stał, jednako zmoczy.
Obracał się przy nalepie, susząc się dokoła. Para z niego szła, jak dym z pniaka zwilżonego słotą, gdy się go zatli od wnętrza wywietrzałą hubą. Skoro się już osuszył, cofnął się ku ścianie i, stojąc w milczeniu zdala, śledził oczyma ziemniaki, które Franek mieszał w ogniu bukową gałęzią. Widząc to, Franek poprosił go zaraz, aby sobie wybierał, które się upiekły. Ale Djabeł się ociągał.
— Cożby wam ostało?
— O mnie sie już nie turbujcie. Przecie nie ostatki...
Wtedy się zbliżył nieśmiało i począł wyjmować. Nie wybierał, ani szukał, które upieczone, nieoskrabywał, ani soli nie używał do nich, ale brał skraja bezustanku i połykał prędko, dusząc się, parząc, wykrzywiając twarz na wszystkie strony. Oczy mu nabiegły łzami, czoło i lica krwią. Wnet powyjmował wszystkie, do jednego i, obaczywszy, że już nie ma, obejrzał się z przestrachem na Franka, który stał z gałęzią w ręce i smutno mu się przypatrywał.
— Zaczkajcie — szepnął Franek. Skoczył w kąt chałupy i wyniósł w troku chazuki dwa razy tyle ziemniaków. Rozsypał je po węglach i, dokładając drew do ognia, dymiącego z boku, rzekł:
— Wnet sie upieką.
Djabeł w milczeniu stał i czekał, a potem już dużo wolniej wieczerzał przy Franku, starając się zatrzeć jako poprzednie łakomstwo.
— Bo czasem — mówił — to sie ta i nie je... Najgorzej, jak słota padnie. Wtedy znikąd nic..
A Franek jął go przyośmielać, wypytując frasobliwie o wszystko, co go trapiło. W końcu zagadnął:
— Moglibyście u mnie dłużej ostać. Byłoby i wam lepiej...
— Kiedy sie boję...
— Czego sie macie bać?
Djabeł się przychylił ku niemu i, zniżając głos do szeptu, począł:
— Tam ludzie chodzą, wypatrują, mogliby mnie podejść. Ja odnajdę, wyszukam, a oni mogą przyjść, wykopać i zabrać, jak swoje. Trza dniem i nocą wysiadować, pilnować uparcie, aby każdy widział dobrze, że sie nie dam zegnać. Bo łakomstwo, to gorsze, niżby se kto myślał. Ono sie i zdrady chwyci, jak bedzie potrzeba. Niejeden śmieje sie z tego, co ja opowiadam, a pocichu przedumuje, jakby mnie tu ubiedz. Wy nie znacie, nie wiecie, jaki to lud chytry. Oni mnie tak pilnie śledzą, jak te psy zająca. Taki Cyrek, naprzykład... Krok w krok za mną chodzi. Skąd on na to czas biere? Powiedzcie... Kany ja zajdę, tam i on. Co ja go też razy na dzień spotkam! A zawdy, jak mnie ujrzy, udaje, że czegoś szuka. Ale czy to ino on jeden? Oni sie wszyscy na mnie zaprzysięgli... Tak, tak... Dziękuję za dobre słowo, ale wam nie przyobiecuję. Bo tam jest czego pilnować. Ho! — podniósł w górę oczy — są majątki, o jakich ucho nie słyszało. Ino sie trza umieć dobyć, trza wiedzieć kany ich szukać. Bo są i miejsca bałamutne, które głupich zwodzą. Sto razy można przejść i minąć, a nic sie nie uwidzi. Ja ino wiem o miejscach, ale mnie nie zdradźcie...
Przytoczył gnatek ku nalepie, siadł nizko i, przychylony, począł Frankowi opowiadać. Dźwigał się do jego ucha z tajemniczym szeptem, abo opadał i mówił jakoby do siebie. Gorączka nim owładnęła, jakiś obłęd dziwny. Śmiech i przestrach naprzemian chodziły po jego twarzy.
— Niedaleko pod Czeską jest pniak wypróchniały, a pod tym pniakiem, siedem łokci w ziemię, znajduje sie pełny kocioł śrebła... Nie wierzycie mi? Idźcie kiedy w nocy, a obaczycie już z daleka, jak sie biało świeci. Bo co noc na tym pniaku śrebło sie przesusza. Ale niech was Bóg uchroni nabliżać sie wtedy...
Przestrach mu z oczu patrzał, kiedy mówił dalej:
— Ja taki śmiały był, żem podszedł. Alem sie zaprzysiągł, że sie już więcej razy na to nie poważę.
— Coż was takiego spotkało?
— Czy ja wiem! Do dzisiednia nie umiem nazwać, co to było. Ni ptak, ni zwierzę, ni jaka potwora... Wyleciało z takim szumem, żem sie ledwo od wiatru na nogach utrzymał; jużem też nie czekał dłużej, bo mnie strach ogarnął.
Po niedługiej chwili zaczął:
— Wiem o jednem miejscu, kany jeszcze oko ludzkie nie stanęło zblizka. Jest tam buk, okręcony dookoła jedli. Tak sie trzymają w uścisku, jak brat ze siostrą, abo inaczej, bo ja nie wiem — dość, że razem rosną. Pod tym bukiem jest garnek, przykryty skrzyżalą, a w tym żeleźniaku pełno okrągłych dukatów. Czy wy to miarkujecie, jakie tam bogactwo! Cały kraj mógłby za to nabyć, i ostałoby jeszcze na dnie na jaką złą godzinę... Uważcie! Ale jeszcze bogatszy skarb jest w owej dolince, o której wiecie, bo ja wam powiedział. Co ja też razy tamtędy przechodził! I nigdy mi na myśl nie wpadło... Aż jednego dnia idę z góry, a tu ziemia dzwoni. Staję, słucham — dyć wiecie, boście na to przyszli. Dopierom potem poznał, że to jest to miejsce, któregom tyle lat szukał po wszystkich uboczach. Jest o niem dużo różnych opowieści. Jedna powiada: Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków znajduje sie kamień, a z pod tego kamienia prowadzi wchód, jak do piwnicy, prościutko do schowu... To ino nie wiadomo, która to ta kłoda, bo ich tam jest niemało, a wszystkie jednakie. Ale to tak: kto jest godny, to ją wnetki najdzie, a kto nie, choćby ją i naszedł, to mu sie w oczach straci. Ja też, niewyczytajęcy, suszę siedem dni co tydzień, a co ósmy, to nie jem. Może dostąpię kiedy tego szczęścia...
Oczy mu zaszły mgłą, i kiwał się na gnatku, dumając.
— Wiecie wy — zaczął znowu — jaki mię wypadek trafił?... Wychodzę raz na Turbaczyk, było to w południe, i napotykam u wierchu mały otwór w ziemi, zdawało sie, lisia jama — ale nie dowierzam. Juści próbuję stopami, ziemia sie osuwa, i wnet sie odkryła przepaść. Zazieram do wnętrza, a tam schody, jakby do piwnicy. Ja też, nie wiele myślęcy, ułamał gałąź na drzewie, natopił smoły i oblał ją dokoła; zapaliłech na jednym końcu, jak świecę, a drugi wziąłech do garści i schodzę. Tych schodów było dość niemało, alem nie rachował. Skorom już ostatnie minął, słyszę szmer podobny, jaki potoczek wydaje, kiedy płynie przez wysoki las. Co to może być? dumam, postępuję naprzód i przekonuję sie, że to nic inszego, ino woda tak szmerzy i tak se szeleści. Przyświecam bliżej ku tej rzeczce — widzę na niej kładkę. Próbuję nogą, ale drewno, zbutwiałe widocznie, rozsypało sie jak próchno. Cofnąłech sie zaraz, świecę dalej popod nogi — napotkałech nóż. Bierę do rąk, opatruję, trzonek sie rozleciał, a żelazo poostało, rdzą zjedzone mocno. W te razy łuczywo zgasło — wiatr taki dmuchnął, że mi od lodu zęby ścierpły. Strach mnie okropny porwał — do dziś nie wiem, jakem sie znalazł na wierchu.
Franek, który, przy wyliczaniu przez Djabła miejsc, mających skarby, zdawał się, przytakując, o czem innem myśleć, ostatniej opowieści słuchał z ciekawością i patrzał pilnie w oczy mówiącego. A gdy ten ustał, zagadnął:
— Co was tam ciągło w ten loch?
— Czy ja wiem! Ciekawość ludzka...
— Byliście tam potem?
— Nie był...
Franek długo przeżuwał myśli, zanim spytał:
— A nie wiecie co o tym kamieniu, co na Czole Turbacza spoczywa?
— Ho! — odrzekł z tajemniczym uśmiechem na twarzy. — Żeby ten skarb wydostać, co tam pod nim leży!... Ale to nieporada, sam Lucyper strzeże. On przyniósł ten kamień z Rzymu i mocno przycisnął. Są tam na nim litery, których nikt nie zgadnie. Kto je bedzie znał odczytać, temu sie otworzy. Ale taki sie nie znajdzie...
Zamyślił się i szepnął po cichu, jak we śnie:
— Tam jest skarb, o jakim ucho...
Rakoczy widział, że się więcej od niego nie dowie. Przygotował mu posłanie i sam już dumał o spaniu. Przyszło mu jeszcze na myśl...
— Nie widujecie wy człeka, niedużego wzrostu, w płóciennem, szarem odzieniu?...
— To Cyrek! Przecie ja wam opowiadał o nim, jak mnie wszędy podpatruje...
— Kanyż on mieszka?
— Czy ja wiem! Powie to człekowi? On sie tak umie ukrywać, jak ten kun przebiegły.
I począł rozpowiadać na nowo obszernie, jakiego ma prześladowcę w tym cichym człowieku. Rakoczy usnął już, a ten się skarżył, i kto wie dokąd i jak długo, bo rano nie mógł się dowiedzieć. Gdy się obudził i rozejrzał, Djabła już nie było. Chmur nijakich na niebie, pogoda, jak uśmiech; jeno ociekające z ros gałęzie świadczą o niedawno minionej ulewie.
Franek z podwójną siłą zabrał się do pracy. Wyrzuty, zcichłe, powstały na nowo, krzywdy go obstąpiły płaczącą gromadą. Obalając harne smreki, przypominał sobie często słowa tego człeka, którego Djabeł nazwał Cyrkiem.
— Nie mylne miano — myślał, — bo, jak cyrek w drzewo, tak mi sie wwiertał w mózg pamięcią przykrą. Nawet doznaku nie pojmuję, żeby sie mógł inaczej nazywać, niż Cyrek. Mały to robak, ale idzie drzewem i trocini pomału, aże całe zniszczy; nie ostoi sie, choćby i najhrubsze, przed tą zajadłą, maleńką owadą. Tak i ten człek nieduży myśli moje trapi. Coś w nim jest, co bezustanku chodzi za człowiekiem. Niedarmo też i Djabeł uskarżał sie na to. Dziwne: trzech nas w tej pustce, a już nam za ciasno. I jakże tacy mają między ludźmi żyć?
Próbował się rozweselać, ale się nie dało.
Spodziewał się z dnia na dzień, ścinając zawzięcie, że Cyrek przyjdzie z wyrzutami. Zauważył ze ździwieniem, jak go niepokoiły: ta szara, ziemna twarz, te siwe oczy, widziane w myślach nieustannie. Ciskał się wtedy i gniewem wybuchał.
— Co on mię ma niepokoić? Czy ja co zawinił? Ścinam, bo muszę, bom dał ludziom słowo. I nikt nie śmie rzec, żem słaby, że nie wytrzymam do końca.
— Wolałbych i ja zaprawdę chodzić, jak ten zwierz, po lesie, dumając nad swojem życiem; ale skoro mi tak padło, to się nie oderwię. Jak on śmie nademną stawać? Mizerna człeczyna... Jak śmie osądzać moje dzieło? Jakiem żywem prawem?
Myślał, że oburzeniem łacno go pokona, i odżenie od siebie tę zmorę milczącą, ale się nijak nie dało. Postać surowa rosła w górę i stawała nad nim. Taki majestat był w niej, jak w tych smrekach, które w milczeniu czekają na ścięcie. Rozchwierutany trwogą i wyrzutami gnębiony, począł nareszcie pragnąć, by go ujrzeć i wyspowiadać się z czynu, jaki pełni po niewoli własnej.
— Powiem mu, że sam boleję, niech sie już nie gniewa. Bo gorzejby jeszcze było, jakby insi przyszli. Ja przynajmniej ochraniam niedorosłe drzewka, tak uważnie obalam poderznięte smreki, aby, padając, nie połamały ich, baczę też przedtem, czy niema gniazd jakich, na wszystko daję poziór i chronię, co mogę; a insi by szli, jak burza, która wszystko niszczy. To mu powiem. Niech dłużej nie chowa urazy. Żeby ino wyszedł ku mnie.
Zdarzyło się raz we święto, gdy nad wieczorem błąkał się po lesie, iż sam znienacka nadszedł Cyrka. Stał on przy jakimś kopcu nizkim i, nachylony nad ziemią, zdawał się nie widzieć Franka, aż ten przywitał go nieśmiało, wtedy podniósł głowę.
— Nad czem-że to tak dumacie?
— A tak se ta patrzę...
— Widzę, mrówki was zajmują?
— A zajmują... bardzo.
— Cóż tam u nich ciekawego?
— No dy chodźcie bliżej...
Usunął się i odsłonił ruchliwe mrowisko.
— A tu drugie — wskazał ręką na sąsiedni kopiec.
Franek przyglądał się zblizka i udawał mimowoli ogromne zajęcie. To się, widać, spodobało Cyrkowi, który śledził z uwagą twarz jego i, przysuwając się, szepnął:
— Widzicie, jak one żyją... rozumniej, niż ludzie.
Po chwili dodał dużo milszym głosem:
— Co ja im sie tu napatrzę, a nigdy mi sie nie ucnie. Zawdy coś nowego znajdę w tym ciekawym świecie. Jakie one mają piętra, przypatrzcie sie dobrze, co tu trza było roboty, a zmysłu dużego! A jak one roboty dzielą między siebie... Te budują — mają, widać, talant do budowy; te obrabiają zgrabne belki to są, widać, cieśle; a hańte zwłóczą zewsząd drzewo, piasek i kamienie. A są jeszcze i pomocnice, które pomagają tamtym, aby prędzej robota szla; widzicie, jak podają belki i wynoszą w górę piasek, ziemię, co potrzeba. Abo lecą naprzeciw tamtych, co zwłóczą materyał z pola i, jak widzą, że której ciężko, to dospomagają; jedna bierze za jeden koniec, druga za drugi, i niesą. Tak sie wzajem krzepią.
Franka począł ciekawić ten rozumny wykład, przypatrywał się uważniej i sprawdzał oczami słowa, zachęcając pytaniami do dalszych wywodów. Cyrek się też nie dał prosić, rad był, że go Franek słucha z podziwieniem w oczach, i prawił dalej, pokazując:
— Widzicie tę mrowczycę, tu, niedaleko od kopca, na końcu wystającej do góry gałązki? Stoi na samym cypelku, a jeszcze sie na zadnie nogi wspięła. Wiecie, poco aż tam wyszła?
— No?
— Stoi na warcie... Nie widzicie, że tam jest obce mrowisko? Nie jedna, bo ich jest więcej, wypatrują pilnie i, jakby ino jaka zdrada, zaraz dają znać. I z tamtej strony tak samo. Ale zbliżcie sie prędziutko i patrzcie uważnie, bo teraz bedzie ciekawa historya. Widzicie: z góry idzie chrząszcz wąsiaty, prosto na linię, która odgranicza oba państwa. Dojrzały go już straże, jedna leci wartko do mrowiska, daje znać, patrzcie, część porzuca robotę, idzie za nią, zbliżają sie prędko do granicy. Ale i z tamtej strony idzie oddział równy, i tam już, widać, dali znać zawczasu. Poczyna sie utarczka... Te chcą go zabrać do niewoli, i tamte nie opuszczają swego — te ciągną za nogi z jednej strony, a tamte znowu z drugiej. Chrząszcz biedny zapiera sie wszelkiemi siłami. O, znowu oddział przychodzi na pomoc... i z tamtej strony równie! Bedzie walka. Widzicie? Patrzcie, jak sie już kotłują, i spychają, i gnietą dookoła niego. Coraz nowe oddziały spieszą ku granicy. Już gorączka wojenna owładnęła niemi, w mrowiskach zamęt wielki, praca poustała. Ta, patrzcie, niesła belkę, rzuciła ją po drodze, i pędzi, co ino sił, swoim ku pomocy... No, już dość, mogłyby sie poniszczyć na piękne. Szkoda strat, niech se raczej pilnują swych robót.
Mówiąc to, sięgnął smrekową gałązką, wyjął z pośród nich chrząszcza, i odrzucił na bok.
— Odejdzie cię ochota po granicach chodzić... Teraz patrzcie... Zdumienie ogarnęło rzesze. Rozbiegają sie prędko, jak w oszołomieniu.
— Pewnie myślą — rzekł Franek z uśmiechem — że sie stał cud?
A Cyrek na to zadumał się chwilę i szepnął cicho, patrząc w ziemię:
— Kto wie, może i tak myślą...
Prędko jednak wyrwał się z zamyślenia swego i jął Frankowi opowiadać dalej o ich obyczajach różnych, którym się napatrzył.
— A wiecie, jak ono sie witają ze sobą? Jak sie dwie spotkają w drodze, to sie wzajemnie trącają rożkami. A chodzą zawdy jedną ścieżką, jak ludzie gościńcem. Jak natrafią na wodę, to próbują z brzegu, czy nie zagłęboko; bo jak sie nie da przepłynąć, to szukają mostu. Za taki most, to im nieraz służy patyk abo źdźbło rzucone. One se ta zawdy jakoś umieją poradzić. Teraz wam powiem naostatku najciekawszą rzecz. Wiecie wy, że one se chowają krowy?
— Co mówicie? — roześmiał się Franek.
— I doją je, i mają mleko.. Bajek wam nie pletę. Dyć sie przyjrzyjcie mrowisku, obaczycie wnetki, że są tam skrzydlate mrówki, które nic nie robią. To są, wicie, te ich krowy...
— Jakimże sposobem?
— Pytacie sie, jak je doją? Juści, że nie tak, jak naskie. Łechcą je rożkami po plecach, a te im wydają w bańkach białą, jak mleko, ciecz, którą bardzo rade ssią, a zwłaszcza młode, bo starsze zaś to chciwsze na owadzią krew.
— No powiedzcie... A jakże-ście wy na to przyszli?
— Ba, czy ja to nie mam czasu patrzeć? Świat mnie zajmuje. Na to oczy, aby go człek poznał.
Po chwili zaś, na odchodnem, dorzucił po cichu:
— Nie łatwo, bo i oczami trzeba umieć myśleć...
Franek przybaczył, że to zdanie już od Cyrka słyszał wówczas, kiedy ten wyszedł go namawiać, aby przestał ciąć. Zbaczyło mu się i owo milczące odejście. Począł, postępując obok, przyzierać się twarzy Cyrka, czy nie dojrzy cienia wzgardy, jakąby mógł chować w sercu, nie okazując po wierzchu. Ale nie widział poszlaku i nie umiał zgadnąć. Twarz była ziemista, szara, osłonięta smutkiem jak rola sucha, dawno poorana, gdy ją wieczorna mgła oprószy; oczy z niej wyzierały, jak dwa stawy, które opar zamglił. Takim szarym smutkiem pola popatrzał na Rakoczego, kiedy go ten, nie mogąc niepewności żywić, zagadnął:
— Nie chowacie już do mnie urazy?
— O co?
— Że ścinam ten las...
— Nie... bo wiem, że to nie wasza wola. Ino mi żal stworzenia, co marnieje przez to...
— Wierzcie! że mi do płaczu przychodzi, jak se o tem zbaczę...
— Tak to niewolnemu człeku...
Zadumali się oba i stali w milczeniu. Pierwszy Cyrek podniósł głowę, obejrzał się za słońcem, schowanem za wierchy, i ozwał się z westchnieniem:
— Ha no, bądźcie zdrowi...
Franek, jak zbudzony ze snu, spytał:
— Dokądże idziecie?
— Do chałupy — odrzekł Cyrek z żałosnym uśmiechem.
— Daleko macie?
— Jak czasem...
Franek się zmiarkował. Ale Cyrek dodał jeszcze:
— Źle w jednem miejscu ostawać, bo człowiek przywyka. Potem żal, jak musi odejść. A mnie raz tak padło...
— Nie zajrzycie do mnie kiedy?
— Bedę widział, jak czas powie.
— Wpadnijcie na wieczór.
Podali sobie ręce i rozeszli się w pogodzie. Franek aż lekcej stąpał, że się pozbył winującej myśli, która mu każde cięcie smreka odbijała w mózgu.
— Teraz już raźniej pójdzie robota — pomyślał — byle ino deszcz nie odganiał za często.
I zajęczała na nowo dolina, każdy pniak, oddawał echa uderzeń siekiery. Zdawało się, że stu ludzi tnie tę ubocz leśną. Smreki padały z strzaskiem, jakby je piorun obalał.
Franek, łupiąc za świeża obalone drzewa, ocierał często rękawem pot z czoła i spoglądał z utęsknieniem ku górnej uboczy.
— Jeszcze do wierchu daleko...
Sporo czasu minęło, odkąd zaczął ciąć. Widziało mu się, że się wnet upora, a tu się wlecze, jak to życie strapionego człeka. I coraz ciężej, dni ubywa, a końca nie widać.
— Czy ten las przyrasta w nocy? — pytał się ze złością.
Z początku ponaznaczal siekierą na drzewach, gdzie na jaki czas ma dociąć; porachował dni, tygodnie do czasu oddania pracy i rozłożył je linią wzdłuż całej uboczy, wyłączając z rachuby święta i niedziele. Pozostawił też, jako człek przewidujący, parę dni luźnych na przeszkody. I tak się zabezpieczył od ducha lenistwa, gdyby go miał ochotę kiedy napastować.
Ale ze smutkiem postrzegł niezadługo, że się dni kurczą, a ubocz wyciąga. Znaki się pocofały i utraciły moc nawoływania, cały ten powróz, idący do wierchu, stargał się, nieporada powiązać go na nowo. Włączył nadwyżkę dni, ale nadarmo; widział, że jeśli sił nie zdwoi, to nie zetnie na czas.
— Taka twierdz, jak żywa skała. Rąb i rąb, a nie ubywa.
A było jeszcze jedno z powolnych utrapień, coraz to natarczywiej nachodzące duszę, czego jednak nie chciał widzieć i krył sam przed sobą. Była to powstająca tęsknota za ludźmi.
Zrazu nie mógł uwierzyć. Przecie od nich uciekł i szukał miejsca, gdzieby ich nie było. A potem rad był, że ich ostawił w dole razem z gwarem i że odetchnie piersią pełną, nie czując ucisku. Nie była to przecie złuda, bo, gnany tą jedną myślą, wszystkiego odniepadł...
Z tęsknoty owej wstawało cierpienie, kiedy pomyślał o Hance. Z początku gniew na ludzi zasłaniał mu jej postać, potem obawa, co jej powie, gdy spyta o wypłat, oddalała chęć widzenia jej. Postanawiał, że wówczas obaczy się z nią, kiedy zetnie tę ubocz i stówki otrzyma. Ta myśl będzie mu jeszcze podwajała siłę. Sądził, że ten czas spłynie, jak fala roztoką. A tu końca nie widać, doczekać się trudno, a tu się cnie...
I coraz częściej widywał ją w myślach i coraz bardziej tęsknił za jej głosem. Czasem robotę przerwał, stanął, słuchając uważnie, czy nie usłyszy jej wołania skąd... Ale jeno dzięcioł z lasu odpowiadał kuciem.
Wtedy go żal ogarniał, i szeptał z wyrzutem:
— Mogłaby przyjść... przylecieć choć na małą chwilę. Musieli jej ludzie donieść, gdzie ja sie podziewam.
Raz mu przyszło na myśl, czy nie chora... I odtąd niespokojność rosła w jego sercu, stawała się z dniem każdym coraz dokuczliwszą. Chwilami nawet nachodził go lęk.
— Kto wie, co tam może zaszło. Tu nikt nie doniesie...
Postanowił w najbliższe święto zajrzeć na dół do wsi.
— A jeśli jej nie obaczę, to sie choć dowiem, jak sie jej powodzi.
I takim niepokojem ciężkim obarczony, kiedy schodził raz ku wieczorowi z uboczy leśnej, napotkał przy samej drodze podletnią niewiastę, która zwłóczyła gałęzie z cetyną. Rozradował się na jej widok i, choć ją mało znał, bo wiedział tylko, że jest wdową, a ludzie ją zwyczajnie Teklą nazywają, przywitał ją serdeczniej, niż swoją własną chrzestną matkę. Usiadł koło niej na pniaku i jął się zaraz rozpytywać.
— Cóż tam słychać w Przysłopiu?
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle.
— Ale ludzie zdrowi?
— Chwała Bogu. Nikto haw nie umarł. Niektórzy ino chorują...
Franek namyślał się chwilę, jak ma dojść do Hanki.
— Siostry mojej nie widzieliście? — zapytał.
— Ba! Byłabych se doznaku zabaczyła. A to przecie wy nie wiecie, skoroście tu w lesie...
— Coż takiego? — z niepokojem spojrzał.
— Coż takiego... Wybiła swojego chłopa i teraz go leczy!
— Kto?
— Dy nie kto, ino Zośka...
— Moja siostra? — roześmiał się. — Jakimże sposobem, o co? Bo mi sie nie chce wierzyć...
— Przyszło między nimi do wymówek... o co, to wam już nie powiem, bo jedni tak gadają, a drudzy inaczej. Podobno o jakiś wypłat. Ale mi to cudno było, bo przecie sióstr niema więcej, a wam sie połowa patrzy, jako jedynemu. Nie słychać też było znikąd, żebyście w niezgodzie żyli...
— No i coż dalej? — przerwał.
— Dyć opowiem. Przyszło zrazu do wymówek, a potem z tego do tego, nareszcie do bitki. Musiała go i ona niemało napalić, kiedy Jędrek, człek spokojny, a zdołał podnieść rękę...
— To on ją pierwszy uderzył?!
— Juści podobno on. Kłapnął ją ta, powiadają, cosi po ramieniu, a ta wtedy, jak nie skoczy, jak nie porwie laski z młynka!... «To ty, powiada, niepilaku, śmiesz na mnie rękę podnosić?! A dyć ty mi za pasterza niegodzieneś służyć»... I sprała, jak sie należy, a potem wypchnęła za drzwi. «Idź, powiada, kany chcesz, niech cię oczy moje nie widzą».
Rakoczy śmiał się głośno, przechylając głowę.
— No patrzcie... Ani bych se nigdy nie pomyślał! Taka sie wydawała przy nim bojaźliwa...
— No dy widziecie, co to gniew potrafi.
— I jakże sie zgodzili?
— Tego nie umiem powiedzieć. Podobno nasyłał brata, i błagał na wszystko w świecie, żeby go przyjęła. Obiecował se śmierzć zrobić. Powiada: «Wezmę kopaczki i zakopię sie»...
— Cha! cha!
— No i ona gwoli tego, żeby obrazy boskiej nie było, dała sie wreszcie upytać.
— Tak sie zwykle historye kończą na tym padole... No, i coż tam więcej słychać?
— O was opowiadają...
— Aha, coż tam o mnie opowiadają?
— Przeróżnie. Jedni mówią, że was jakaś płaneta pojęła...
— Ci sie nie mylą.
— Drudzy, że wam za ciasno było przy szwagrze...
— I ci sie też nie mylą.
— A insi znowu, ale to z zazdrości, bo sami pewnie chcieliby zarobić...
— Coż takiego? powiedzcie.
— Że was rozum odszedł.
— Znać, że Suhaj żyje jeszcze... Widujecie go ta czasem?
— Nie widuję prawie. Ja ta nie idę do urzędu, bo i nie mam po co, a do ranie też ta...
— A od wójta spotykacie kogo?
— Wiem już, o co wam zachodzi... Ja wam, moiściewy, nie umiem powiedzieć ani tak, ani owak, bo Hanki nie widuję, jak ino w kościele. Ale bywa, widziałach ją w ostatnią niedzielę, wystrojona, jak zawdy, i nie znać po niej, żeby zbiedła.
Franek odetchnął spokojem.
— Ino wy sie nie oddalajcie bardzo — szepnęła, podchodząc bliżej — bo tam podobno trafiają sie insi..
— Ktoż taki?
— Ja ta nie wiem, taka słyna idzie. Ociec pono powiada, żeby ją rad wydać, a ludzie sie zlatują, bo i jest do czego. Rola, jak plebańskie pola...
Po chwili dodała:
— Podobno Michał od Cichańskich zaskradla sie koło niej...
— Ten woli łeb?! — zawołał Franek. — Jakżeby on śmiał? Rozumu nie ma za grajcar...
— Ale za to majątku bedzie miał za dziesięć stówek...
Widząc, że go zmartwiła niechcęcy, poczęła się wymawiać.
— Ja ta nie wiem, może to i bajtki...
— Nie bedziecie wy na dole? — zapytał po chwili. — Możebyście byli dobrzy obaczyć sie z Hanką i powiedzieć...
— Dyć wy sami możecie ją widzieć.
— Kiedy nie schodzę na dół.
— Ale tu, na borach... Już wczora zaczęli kosić, a jutro, jak da suszyć, bedą składać kopy. Mają tam i Sołtysowie, bo to spólne łąki...
— Skoro ja we dnie czasu nie mam...
— Ktoż wam o dniu gada? Przecie nocą sie gromadzi cała młodzież ze wsi. Nie pamiętacie to?
— Prawda! Jak ja se zdołał zabaczyć!... Przecie to bory sieką!
— A i ona lubi tańce, niezawodnie bedzie.
— Tak, tak... Dziękuję, żeście mi zbaczyli. Bory sieką... — powtarzał, przywodząc na pamięć zapomniane obrazy nocy księżycowych.
Tekla związała tymczasem gałęzie powrozem i zarzuciła je na ramię.
— Ostańcie zdrowi...
— Z Panem Bogiem — pożegnał ją Franek. — A przyjdźcie kiedy, to wam naostawiam najparadniejszej cetyny!
— Tak, wicie, sama muszę odganiać tę biedę...
Mrok już owinął drzewa, rozwlókł się po ziemi, a Franek jeszcze siedział na pniaku, dumając. Zastanawiał się i nad tem w rozumie swoim, co mogło siostrę przywieść do takiej odwagi. Przecie ją znał inakszą, niemającą woli... Musiała zrozumieć krzywdę po jego odejściu. Ujęła się widocznie za nim, a jak śmiało!
To życie ją zmieniło i starło całkiem odmienność, jaka w niej była, jaka mogła być. Mogła ostać orlicą, a ostała kurą. Co kto woli! Niewiasty wybierają drugie.
Myślał o wszystkiem z umysłu, byle odegnać to, co go najbardziej dotknęło. Ale ono powracało zwiększonem przez wyobraźnię oburzeniem serca. Jak śmie takie człek niemrawy sięgać po jego Hanusię? Jak śmie nawet o niej myśleć? A choćby to nie było prawdą, to już samo gadanie o tem może gniew rozjarzyć.
— Suhaj, widać, w myślach swoich wyszukuje zięciów i rozpowiada bajtki ludziom, aby jarmark powstał. Wie, że na ludzi trzeba dzwonić, choć i do kościoła... A kto wie zresztą — myślał — może i ona zcyganiła, nie mając nic innego do opowiedzenia.
Uspokoił się w sercu pomału, bo i czemże nareszcie miałby się trapić? Czy to Hanusia nie jego? Niech się dobija o nią, kto chce... Ino jak śmie... — szarpało nim, gdy przypominał twarz Michała. Choć to może i nieprawda. Wierutne zmyślenie. W każdym razie postanowił zapytać się samej. Na myśl, że ją zobaczy wnet, odetchnął i uśmiechnął się, jakby witał nadchodzące szczęście.
Wstał i zawołał wesoło, jak wówczas, kiedy pasterzem nawoływał drugich:
— Jutro idziemy na bory!
— Na bory! — grały, powtarzając, echa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.