Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.

Niwiński szedł Twerską od Bramy Triumfalnej do miasta.
Był zmęczony i zamyślony i patrząc, nie widział.
Szumiał mu w uszach zwykły, nieporządny i nie nazbyt głośny gwar bolszewickiego miasta — jakaś piosenka, jakiś fortepian, brzęczący za oknami kawiarni, klątwy, głosy kobiece zuchwałe, bezczelne.
Nagle gwar ten zmienił swe zabarwienie.
Tupot tylu nóg, szczęk kopyt, broni.... Samochody jadą...
— Co to takiego?
Niwiński oprzytomniał.
— Łotysze!
Zajmowali przecznice Twerskiej, ustawiali w nich karabiny maszynowe.
— Co to? Obława jaka?
Samochód pancerny, potworny i czarny w świetle elektrycznem, pomknął ulicą, kołysząc się lekko i cicho.
— O, to coś poważniejszego!
Namyślał się przez chwilę.
W tej stronie miasta nie miał nikogo znajomego. Nie było się do kogo schronić. Gdzie spać? Jeśli spytają o dokument — głupstwo, może pokazać, lecz jeśli przeprowadzą rewizję osobistą, będzie gorzej, bo w kieszeni ma aż trzy różne paszporty.
— Wyrzucić dwa!
— Nie. To przecie skarb. Żeby to człowiek przynajmniej wiedział, czego oni chcą i gdzie się to kończy... Możeby tak iść aż do placu Teatralnego, a potem przez Łubiankę skręcić na Miasnicką i na Krywokolenny... Aha! Właśnie! Na Łubiance jest siedziba Dzierżyńskiego. Wlezę w paszczę jego zbirom... Jeszcze mnie który gotów poznać... Okrążać? A niewiadomo, co tam dalej jest... Ts, ts, ts...
Aż cmoknął językiem z niezadowolenia.
Ze środka miasta waliły wciąż nowe kupy żołdactwa.
Skręcił mimowoli na lewo, w Nastasiński zaułek.
Pokazało się, że zrobił głupstwo.
Stał tam już kordon Łotyszów z karabinem maszynowym.
— Kuda?
— Projti nie możno?
— No kuda?
Niwiński wzruszył ramionami.
— Was geht denn da wieder vor?
— Und was geht das Sie an? — odpowiedział Łotysz. — Scheren Sie sich zum Teufel, sonst kann Ihnen was passieren...
Niwiński zawrócił, ale wlazł w nową kupę, która otoczyła go szczękiem broni i szwargotem niezrozumiałego języka.
Wtem usłyszał język polski.
Koło niskiego domku stały dwie kobiety, z których jedna otwierała furtkę, wiodącą na podwórze i tylne wejście do niskiego domku.
— Panna Ewcia! — poznał Niwiński.
I pobiegł czem prędzej.
— Pan Bóg panią zsyła, aniele! — zawołał półgłosem.
— Kto taki?
— Niech-że pani nie zamyka! To ja, przyjaciel pana Zauchy. Niech mnie pani wpuści!...
— Idziesz, Ewciu? — odezwał się głos kobiecy już z głębi podwórza.
— Zaraz, zaraz, klucz mi się w zamku zaciął! Niechże pan wejdzie! — dodała ciszej.
— A gdzież to panna Ewcia po nocy chodzi? W taki czas!
— Jaki czas? Spokój przecie był zupełny. W kinie byłam wraz z koleżanką. Ale, że pan tak nic nie uważa! Wlazł pan w największą ciżbę!
Widział tylko blady blask jej twarzy w ciemnościach.
— Wielka rzecz! No i cóż? Jestem teraz za murem, w bezpiecznym kącie, nic mi się nie stanie. A czego oni chcą, nie wie pani?
— A czego oni chcą, nie wie pan?
— Nie powiedzieli mi. Mniejsza z tem. Nic mądrego nie wymyślą. Przeczekam tu trochę, a potem panna Ewcia mnie wypuści i już.
— To niech pan tu postoi trochę. Muszę iść, bo inaczej po mnie przyjdą, albo domyślą się czego. Niech pan tak pod bramą nie stoi, niech się pan schowa. Pokażę panu, gdzie. W podwórzu, tam dalej, jest kryta weranda, kilka stołków... Tu niech pan nie sterczy, bo stróż pana może zobaczyć...
— Stróż Moskal?
— Nie. Ale w dzisiejszych czasach nikomu wierzyć nie można.
Siedział w ciemnościach.
Słyszał nieustanny szum nóg piechoty, dudnienie dział po bruku.
Pod bramą wciąż rozmawiali Łotysze.
— Czego oni tu stoją? — łamał sobie Niwiński głowę.
Po pewnym czasie odszukała go panna Ewcia.
— Panie? Jest pan tu? — wołała go szeptem.
— Nie, niema mnie! — zażartował.
— No i co będzie? Nie można wyjść?
— Niech panna Ewcia próbuje. Łotysze stoją pod bramą.
— A pan nie ma może dokumentu?
— Mam, dziecko, mam, nawet o dwa za dużo... A przytem — nigdy niewiadomo, gdzie można znajomego spotkać...
— No, więc co pan zrobi?
— Będę siedział tak choćby całą noc.
— Zimno panu będzie.
— Wolę tu, niż gdzieindziej.
Wsunęła mu coś w rękę.
— Co to?
— Niech pan je! Chleb ze sznyclem. Z kolacji zostało, niech pan je!
— Poczciwa panna Ewcia. A jakby panienka wiedziała, że głodny jestem, jak pies.
— Niech pan przegryzie! Znajdzie się jeszcze coś. Potem to panu i herbaty przyniosę, jak zarządzająca pójdzie spać.
— A nie dałoby się tu gdzie przenocować? Może w jakiej pustej sali na stołkach?
— Kiedy przejścia niema... Stąd do jednego tylko mego pokoiku dostęp jest, potem zaraz dwie panienki mieszkają, potem ich tam śpi pięć, a tuż na prawo, zarządzająca... A ona ma bardzo lekki sen...
— Przekonałyście się o tem?
— No! Niech się w nocy która z nas tylko ruszy, ona wnet w staje i ze światłem chodzi... Złodziei się boi... Klejnoty bardzo ładne ma, perły piękne...
— Nie szkodzi. Sznycel ciepły. Od biedy i tu się zdrzemnę. Zimno nie jest.
— Może pan przeczeka! Do rana tu nie będą stali...
— Oj, panienko! Cztery dni i cztery noce w drodze byłem, a jutro na noc znowu jadę. Ledwie już patrzę...
— Czemu się pan nie szanuje? Zdrowie stracić można.
— Służba, panno Ewciu, służba!
— Niejeden tu u nas jada żołnierz i oficer... Zaraz go poznać można, bo grzeczny... Nie złości się tak, jak zwykli goście... Niechże pan tu posiedzi, herbaty panu przyniosę... A jak pan myśli, będzie Polska?
— Co ma nie być? Musi być!
— A wileńskie też będzie w Polsce? Bo mój tatuś to w wileńskiem przeżywa...
— Będzie, będzie.
Przyniosła mu jeszcze coś do zjedzenia i herbaty w garnuszku, pod fartuszkiem, gorącej, osłodzonej do niemożliwości.
Ale nadaremnie spodziewali się, że Łotysze ustąpią. Noc robiła się późna, a wojsko wciąż dreptało po ulicy.
— Niech panna Ewcia idzie spać, zaziębi się panienka! — gnał ją Niwiński. — I jeszcze może kto zauważyć, że panienki niema, nieprzyjemności będą. Ja tu już przesiedzę...
— Biedny pan! — mówiła smutno. — Ja naprawdę muszę już iść... Ale nie będę daleko... Okno mego pokoju wychodzi na tę werandę... Zobaczymy się jeszcze...
Istotnie, po jakimś czasie błysnął w jednem oknie płomyk świecy.
Niwiński ujrzał biedny, panieński pokoik, czyste łóżko, parę fotografij na ścianie.
Okno odchyliło się, pojawiła się w niem uśmiechnięta, jasna twarzyczka dziewczyny.
— Niedaleko jestem! — dodawała mu odwagi. — Jakby się pan bał, niech pan puka. Okna nie zamykam, tylko przywrę.
Zasunęła firanki.
Po pewnym czasie światło zgasło.
A wówczas okno znowu się uchyliło i rozległ się szept:
— Panie, pan tu wciąż jeszcze siedzi?
— Siedzę, panno Ewciu...
— I nie zimno panu? Bo jakby co...
Niwiński, zachęcony tym ceremonjałem, wstał i podszedł pocichu do okna.
— A możebyśmy, panno Ewciu, jeszcze porozmawiali? Cóż tam pani widziała w kinie?
— Dramat miłosny, mój panie! On był bardzo bogatym hrabią...
Wtem jak nie huknie wystrzał! Po nim drugi, trzeci...
Niwiński drgnął, panna Ewcia krzyknęła półgłosem.
Rozległ się straszny huk.
— Bomba ręczna! — pomyślał Niwiński.
A po chwili rozklekotało się całe piekło — karabin maszynowy tuż pod domem, gdzieś niedaleko drugi, trzeci, dziesiąty... Trzask się zrobił niewypowiedziany.
Panna Ewcia, jak ptak, frunęła w głąb domu.
— Biją się! — cieszył się Niwiński. — Biją się niewątpliwie, ale kto i z kim?
— Anarchistów rozbrajają! — prawie krzyczała mu do ucha panna Ewcia, wróciwszy z głębi domu. — Biją się. Anarchiści bomby rzucają! Dom pusty! Zarządzająca i panienki uciekają do piwnicy! Co to będzie? Co to będzie?
— Uciekają do piwnicy! — ucieszył się Niwiński. — Panno Ewciu, złoto moje kochane, mój skarbie!... Jesteśmy sami w całym domu?
— Sami!
— Bóstwo moje! Moje kochanie! — błagał Niwiński, chwyciwszy nagle dziewczynę w ramiona i obsypując ją pocałunkami.
— Co pan robi? Panie, panie! — trzęsła się panna Ewcia, ale opór jej słabnął, a wargi już oddawały pocałunki.
— Ewciu, widzę, że mnie kochasz! Nie odmówisz mi! Żołnierzowi-byś odmówiła?
— Panie, panie, ja się boję...
— Nie trzeba się bać... Idź, dziecko do piwnicy z temi panienkami i zamknij mnie na klucz...
— A potem co?
— A potem? Położę się tu.
Wskazał dłonią na jej łóżko.
— Wyśpię się! Wyśpię się! Dziewczyno, cztery noce nie spałem.
— A jak pana zabiją?
— W łóżku nie zabijają...
— A ja myślałam...
— Jutro, jutro będziemy — „myśleli“, a teraz — zmykaj, dziewczyno, do piwnicy i zamknij mnie na klucz!
Pocałunkami nieledwie wygonił ją za drzwi, poczem z westchnieniem rozkoszy wyciągnął się na czystem, dziewczęcem łóżku.
— Nie jestem może wielkim uwodzicielem? — myślał, zapalając papierosa. — A swoją drogą, gdybym nie był taki śpiący... Poczciwa Ewcia... Tak, tak, jeden jest Adam na świecie i jedna Ewa... Dobranoc, dziecko! — rzekł już półsenny, myśląc o żonie.
I zasnął.
A nie obudził się nawet wówczas, gdy tuż pod domem zagrały armaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.