Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Zaucha zdziwił się...
Popiołka, jakby go naraz coś ukłuło, wyprostował się, obie ręce wsadził w kieszenie i bystro, trochę badawczo spojrzał na niego.
— No! Piotrowskiego nie pamiętacie? Tego pięknego „gentlemana“, co to ma taką śliczną żonę, panią Lutę... Nie przypominacie sobie? Z Taszkientu? Mówiła mi nawet o was...
— Mówiła? Co mówiła? — wyjąkał Popiołka.
— No, nic, broniła was. Mówiła, że nie wierzy, żebyście mogli działać z niskich pobudek. Coś tam takiego...
— Aha! To znaczy, że ta kanalja napadała na mnie!
— Jaka kanalja?
— Piotrowski, ten ludożerca... Więc wy się z nimi spotykacie?
— Przypadkiem raz jadłem z nimi obiad w „Kole Pań“...
Popiołce podejrzliwie błysnęły oczy.
— A może — słuchajcie, Zaucha! — może wy od nich przychodzicie? Mówcie otwarcie!
— Od państwa Piotrowskich? Nie. Przyszedłem z własnej inicjatywy. Cóż, do djabła, nie wolno mi?
— Uważajcie! Może oni was nasłali, nakręcili... Przypomnijcie sobie... Może półsłówkami...
— Mówię wam, że nie. Oni nie wiedzą nawet, że my się bliżej znamy... Zresztą, gdybym przychodził od nich, nie kryłbym się z tem... Wogóle — dziwię się bardzo. Nazywacie Piotrowskiego kanalją, mówicie o nim z taką złością, a mnie on się bardzo podoba i nigdy nie zauważyłem...
— To ostatni łotr! — przerwał mu Popiołka z pasją. — Ostatni szubrawiec!
— Dajcie-ż spokój! Jakżeby ona mogła...
— Pani Luta? Rozumie się, że ona nic nie wie, wyobrażenia najmniejszego nie ma, co to za człowiek. Ona mu wierzy i wierzy w niego, wszystko dla niego poświęciła...
— To znaczy — niby co?
— Uważacie, ona miała męża...
— Więc jednakże! — omal nie wykrzyknął Zaucha.
— Tak jest, miała. Przystojny, młody chłopiec, trochę wołowina, burżuj, wiecie, bez wyższych aspiracyj, ale bardzo porządny człowiek, przystojny, zdrów, dobry... Ogromnie ją kochał, tylko — wykrętasów żadnych nie miał, nie był efektowny. Poprostu — kochał, no i już. Mówić o tem nawet nie umiał. Był, jako oficer na wojnie, parę razy ranny, odznaczenia miał...
— Polak?
— Naturalnie, bardzo dobry Polak... Piotrowski poznał się z nim w Kijowie, gdzie ten młody człowiek leczył się z ran... Potem przeniesiono go jako inwalidę do Turkiestanu, do jakiegoś biura wojskowego w Taszkiencie... Przyjechał Piotrowski, morfinista przeklęty, a tak był wtenczas wyczerpany i chory skutkiem morfinizowania się, że mu wprost ruina groziła... O, ale to „reptil!“ Żeby z niego tylko ogon został, toby się z tego ogona odrodził! Pojmujecie mnie? Chciał się leczyć — i koniecznie potrzebna mu była do tego opieka kobieca — nie zawodowa pielęgniarka, tego mu było za mało, on potrzebował uczucia, miłości, podniety; właśnie taki kwiat mu się nadawał, jak biedna pani Luta... Bo to, wiecie, morfiniści są na kobiety niewrażliwi, a on chciał — klin klinem — morfinę kobietą wybić. No i — zawrócił biedaczce głowę. A kobiety — wiecie — czułe są na poświęcenie, wrzody ustami wyciskać, taka chorobliwa perwersja... Jej ten mąż zdrowy byk był, myślała sobie, że nawet nie poczuje, jak ją straci, a ten — sól świata, gagatek piękny, kwiat więdnący, genjusz bez teki, Petronjusz... Postanowiła go ratować, no... i... tak. Poszła z nim. A Piotrowski, żeby od jej męża mieć spokój, ubrał go w jakieś śledztwo...
— Więc to tak? Przykra historja. No, tonący brzytwy się chwyta...
— Ale cóż dalej? Przecie Piotrowski ma w kraju żonę i dwoje dzieci, dwóch synów!
— Wy to na pewno wiecie?
— Masz! Sam z nim jeździłem do jakiegoś wróżbity, Sarla, który mu wykładał coś z kart, bo Piotrowski jakiś czas niespokojny był o żonę... Przecież to wszystko działo się w moich oczach... Fotografję jego żony z dziećmi miał Szymkiewicz, który wybierał się po jego rodzinę do kraju! Bo, dziwna rzecz, Piotrowski, choć z Rosji mógł był uciec, nie uciekał i siedział tu wciąż... O to nawet była wielka awantura... Na fotografji żona napisała Piotrowskiemu jakąś dedykację, z której jasno wynikało, jak i co... Szymkiewicz, „kiwnięty“ przez Piotrowskiego, domagał się odszkodowania, jeszcze tam coś było, no i naraz Szymkiewicza wsadzono do dziury, jako szpiega, bardzo na rękę Piotrowskiemu.
— A wiecie wy, że ten Szymkiewicz prawdopodobnie tu jest?
— To i wy go znacie? Skądże?
— Z Kijowa. Bardzo mało zresztą. O ile się nie mylę, widziałem go wczoraj także w „Kole Pań“... Ba, to ciekawa historja... Mam wrażenie, że Piotrowscy tropili go...
— Jeśli Szymkiewicz tu jest, to bomba gotowa pęknąć, bo to też kwiatuszek... Ale w takim razie i pani Lucie grozi... Wyobraźcie sobie, ona najmniejszego pojęcia nie ma... Piotrowski wmówił w nią, że tu się żenić nie może, dopiero w kraju... Ona nie wie nawet, że on żonaty... To taka czysta kobieta... Głupia, jak but...
— Czemużeście wy nie przestrzegli?
— Ja? ja? Właśnie ja nie mogłem. Mąż? Wsypany był w skandal z intendanturą, a Piotrowski miał od tego skandalu klucze... Szymkiewicz byłby to zrobił dla pieniędzy, ale dlatego też nie uwierzyłaby mu. A cóż znaczy fotografja z jakimś kobiecym napisem? To każdy mógłby sfabrykować... Miałoby to znaczenie tylko wówczas, gdyby to potwierdził ktoś, komu ona wierzy...
— Czekajcie, Popiołka! Może to przecie tak źle nie jest. Istotnie. Skąd pewność, że ta pani na fotografji to żona Piotrowskiego?
— Sam mówił.
— Mógł blagować. On się często głupio chwali dla kawału. Przypominam sobie, że i ja widziałem ją u niego na biurku... Trzy głowy, idące nawskos przez fotografję?...
— Właśnie. Widzicie: on może powiedzieć, że to jego siostra, ale ja wiem, wiem na pewno, że to żona...
— Tożby się przecie raczej rozszedł jakoś z panią Lutą?
— Nie da się zrobić. Niby jak? Porzuciła dla niego męża, poświęciła się... Przytem — ona chora na serce... Piotrowski tchórz nie ma tyle odwagi cywilnej i otwarcie nie śmiałby jej powiedzieć, że poprostu przypiął ją sobie jak kwiatek do klapy surduta... Jemu tu już jest źle, więc powoli, powoli wędruje do Szwecji... Naprzód Moskwa... Stąd często jeździ do Pitra... Raz pojedzie i nie wróci... Chyba tak, to możliwe... I jeszcze okradnie ją z tych brylantów, które jej kupił. Okradnie ją i ucieknie. A jeśli Szymkiewicz jest, sprawa się skomplikuje, bo on gotów uderzyć. Psiakrew, Szymkiewicz nie będzie żartował! Żal mi kobiety!
— A cóż on może zrobić? — pytał oszołomiony Zaucha.
— Będzie chciał zgubić Piotrowskiego.
— Tak się mówi!
— Mówię wam, Szymkiewicz ma czem uderzyć. Ja wiem. Bo widzicie, Piotrowski wypuścił w Taszkiencie z rąk pewne papiery bardzo brzydkie, a te papiery ma prawdopodobnie Szymkiewicz...
Zaucha zniecierpliwił się.
— Co wy za „Räubergeschichten“ opowiadacie, Popiołka, zlitujcie się!
— A wy, Zaucha, wracajcie do kraju i zostańcie nauczycielem gimnazjalnym. Wy wiecie, co to człowiek!
— Różni są ludzie!
— Bardzo.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Co za cholera znowu! — zawołał Popiołka. — Czego?
— Można? — zaskrzeczał w uchylonych drzwiach głos Drozdowskiego.
— Czego chcesz?
Drozdowski wsunął się do pokoju. Zataczał się trochę, ale oczy, choć nienaturalnie świecące, miał przytomne.
— Chodźcie jeść! — zapraszał. — Kolacja gotowa. Utopja zafundził nam znakomitą szynkę „po sarepsku“, mamy cały samowar grogu — a jak wypijemy — będzie drugi. „Burżuj“ przecie też może zjeść z nami kolację... Anarchiści — nie anarchiści, zawsze jesteśmy Polakami i gościnności się nie zarzekamy. Drozdowski! — przedstawił się, podając Zausze rękę.
— Jużeś się uchlał! — uśmiechnął się Popiołka.
— Bogu dziękować — już, a na szczęście jeszcze wcześnie i nie koniec na tem. Może i tybyś jakim kieliszkiem poczęstował... Aleś skrzywiony! Musiał ci „burżuj“ szpilek nawbijać...
Wskazał na Popiołkę.
— On ludojada udaje, a palcem go trącić — z nóg leci!
— A pewnie, napijmy się! — zgodził się Popiołka i otworzył swą szafę ogniotrwałą.
— Ładny sprzęt! — mówił Drozd, klepiąc dłonią stalową szafę. — Oto, gdzie „burżuje“ przechowują swoje serce!
Zaś Popiołka, poczęstowawszy gości koniakiem, opowiadał:
— Mieszkał tu, pojmujecie mnie, Zaucha, stary moskiewski rentjer... Dziwaczydło było... Miał manję zbierania zegarów. Pełno ich wszędzie.
— Utopja wszystkie ponakręcał i teraz biją bezustanku — dodał Drozd.
— Pijaczyna był. Podobno co wieczora cała rodzina uciekała przed nim na miasto... Przychodzili dopiero, kiedy już zupełnie był schlany... Ano, takie im już urządził „szczęście w zakątku“. Wyobrażacie sobie takiego pasażera w tybetce, złotem haftowanej, i w pstrokatym, astrachańskim szlafroku, jak ludzi dręczy... Co on sobie myśli, jak tak po śmierci po tym domu chodzi i widzi, że ja, anarchista, wódkę w jego kasie trzymam. Czasem — jakbym go widział! No, pij, Drozd, pij, grafomanie! To były dziennikarz, ten Drozd, wiecie. Chlust, Drozd! Pije — i ma rację! Ej, Zaucha, pijcie, co tam o drugich myśleć!
Objął go wpół i poprowadził ku drzwiom.
Zauchę uderzył mocny, odtrącający zapach.
— Czem wy się perfumujecie? — obruszył się, mało nie kichnąwszy.
— Ja? Niczem! Albo co? — zdziwił się Popiołka.
— Aż bucha od was jakiś wstrętny zapach, ni to zgnilizna, ni to spirytus, ni to włosy kobiece...
Popiołka pociągnął nosem.
— Aha! To? — rzekł z uśmiechem. — To? Takie nieprzyjemne? Żebyście wiedzieli, to perfumy takie mają być. Nowe, oryginalne i prawdziwe. Nazywają się „Fleur de vipère“. Będą wkrótce modne na świecie i niejednemu konającemu się przyśnią... Ni to kanał, ni to kwiat zwiędły, ni to trucizna, ni to kloaka, krew i śmierć... „Fleur de vipère“, „Fleur de vipère“.
— Chodźcie, chodźcie! — niecierpliwił się Drozd.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.