Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Kiedy się zbudził, było już jasno. Pociąg wlókł się przez zaśnieżone pola, od których biła cudna różowo-złota łuna słonecznego dnia. Po szybach ściekały wielkie krople, mieniące się, jak brylanty. Widać było czyste, jasno-błękitne niebo.
Żołnierze palili papierosy, ale nie rozmawiali.
Nastrój w wagonie był poważny, twarze zasępione, skupione.
Zaś czyjś dźwięczny, młody, męski głos mówił, zagłuszając rytmiczny stuk kół i wypełniając swem patetycznem brzmieniem cały wagon:
— To rewolucja? To nie rewolucja, lecz rozbój! Sami zastanówcie się nad tem i zrozumiejcie: Co dobrego dla Rosji może wyniknąć z takiej rewolucji? Kto chce porządek u siebie w domu robić, musi być silny, aby się mógł wrogowi obronić. A my co? Czemże obronimy się? Gdzie nasza armja?
— Armja jest! Wszyscy pójdziemy, jak nam każą! — zaczęto wołać ze wszystkich stron.
Był to nieszczery okrzyk wstydu. Ci żołnierze nie wierzyli w wojnę, ponieważ nie wierzyli w zwycięstwo. Wojna zmęczyła ich do tego stopnia, że osłabli nerwowo i stępieli najzupełniej, a znalazłszy się naraz w chaotycznych, nowych, wytworzonych przez bolszewizm warunkach, histerycznie wprost rwali się do domów, o nic już nie dbając i nic nie rozumiejąc. Jasnem było, że gdyby nawet miał się utrzymać nowy porządek rzeczy, wytworzony nie przez żadne „masy“, lecz przez doktrynerów bolszewickich, dużo trzeba było czasu, aby ludzie mogli się weń wżyć, i zorjentować w nowych warunkach.
— Co wy mówicie, towarzysze! — napół z płaczem wołał patetyczny głos. — Ja wiem, że każdy z was gotów pójść i to nie tylko, jak każą, wielu z własnej ochoty pójdzie, ale czyż to armja? Zrozumiejcie, że do prowadzenia wojny potrzebne są nie kupy ludzi, lecz planowa mobilizacja, uporządkowana komunikacja, magazyny, sztab — a tego wszystkiego u nas już niema. Długo biliście się z Giermancem, wiecie, jak ciężko z nim wojować.
— Nie ciężko! — krzyknął ktoś. — „On“ — wróg serjoznyj, ale myśmy „go“ nieraz rozbili. Giermaniec nie lepszy od russkiego sałdata.
— Ja wied‘ znaju, no u Giermanca porządek, magazyny, organizacja, u „niego“ sztab.
— A nas nasi oficerowie sprzedawali!
— Nie wierzcie temu, towarzysze! Byli rozmaici oficerowie, lepsi i gorsi, ale nigdy was nie sprzedawali.
Zerwała się burza. Żołnierze z najwyższą nienawiścią wyrażali się o oficerach.
— Po osiem dni jeść nie dawali, rózgami siekli, krew naszą pili! Ech, jak wspomnisz brat, to...
— Nie mówcie z nim, nie mówcie! — wrzasnął zajadle jakiś bolszewik z górnej półki. — To z pewnością oficer, burżuj, kapitalista! Bij jewo!
Zrobił się rozruch. Ktoś wstał, ktoś się posunął i wtedy Zaucha ujrzał odważnego kaznodzieję.
W przejściu — między ławkami a ścianą wagonu stał wyprostowany młody człowiek wysoki, strzelisty, ale mocno zbudowany. Ubrany był w zniszczony szynel sołdacki, poplamiony i obdarty i w białą „papachę”, zsuniętą na tył głowy. Kiedy się rozległy pogróżki, nie drgnął, nie spojrzał nawet w stronę krzyczących, lecz patrzył w okno, jakby w niem widział coś bardzo zajmującego.
Pogróżki były płonne. Nikt nie podniósł ręki.
Żołnierze umilkli.
Wówczas młody człowiek zwrócił się znowu ku swemu audytorjum i przez chwilę w milczeniu patrzył żołnierzom w oczy.
Miał białe czoło, szeroką, ogorzałą twarz, trochę chłopską, lecz śmiałą, szczerą, męską i pod cienkiemi łukami brwi wielkie, rozpalone, niebieskie oczy, smutne i pełne żalu, oczy chłopca, nabrzękłe łzami.
Zaczął mówić mocnym, żołnierskim głosem:
— Czto tut burżuj? Kakije kapitalisty? Kapitaliści dawno już uciekli, a ten kto tu został, kto z wami jedzie w tym wagonie, kto do was mówi otwarcie, to ani burżuj, ani kapitalista, bądźcie pewni. Ja... es-er! A czy jestem oficerem? Tak. Trzy razy miałem nieszczęście doznać tego zaszczytu, trzy razy, a gdy o tem mówię, nikt wierzyć nie chce. Mianował mnie oficerem car, Kierenskij zatwierdził mnie, a teraz pułk mnie wybrał, ale ja jadę do pułku z prośbą, niech mnie puszczą, nic zrobić nie mogę, dowierja niet. W pułku wszystkiego sześciuset ludzi zostało...
— Bywa, że i stu pięćdziesięciu nie naliczysz! — rzucił ktoś.
Oficer znów wybuchnął:
— Co to jest? Co się stało z ludem russkim? Czy to ten sam lud jest, który cara zwalił? Wy sprzedajecie broń, towarzysze, sprzedajecie mienie pułkowe i dzielicie się pieniędzmi, a to przecie reszta mienia państwowego! Prócz niego Rosja nie ma już nic! I czy to sprawiedliwe? Jakiem prawem ludzie, którzy w pułku byli przez pół roku, mają zagarniać mienie pułkowe, nie uważając na tych, którzy służyli w nim dwa i trzy lata? To grabież, a nie rewolucja. A patrzcie, co się na wsi dzieje? Przejść przez wieś spokojnie nie można!
— Nieprawda, tam już pracują komitety włościańskie!
— Chłopski syn jestem i sam byłem członkiem komitetu włościańskiego, ze wsi jadę! Członkiem komitetu byłem, ale zrzekłem się, bo tu nikt nie poradzi! Chłopi chcą dzielić ziemię po swojemu, bez żadnego systemu — jak im się „ziemielny komitet“ nie podoba — wybierają go na nowo, albo poprostu rozpędzają. Nie można przecież rabować majątku niepodzielonego! Jedna wieś dzieli majątek „pomieszczika“ po swojemu, druga po swojemu, a potem się biją. Mówię — mniejsza już z tem, bierzcie ziemię, jak chcecie, ale pracujcie na niej. Odpowiadają mi: — Dobrze, ja zasieję, a kto będzie zbierał? Kierenskij wydał dekret o ziemi — ja wcale bronić go nie myślę — zwalono go! Ale czy bolszewicy dali chłopu ziemię? Też nie. A zato rozbili armję! Zaś teraz Niemiec nie liczy się z nami i zrobi, co zechce... Tymczasem my będziemy rozszerzali pożar rewolucji...
Mówił namiętnie, z furją, z bólem, którego dłużej już dławić w sobie nie chciał.
— A teraz co? Rumuni idą na Odesę, Besarabję zagarnęli, Awstrijcy pchają się na Kijów, Polacy na Orszę walą, a Giermaniec na Psków i na Pietrograd... Wot wam, „bez anneksji i kontrybucji“, wot wam „niemiedlennyj mir za wsiakuju cienu...“ Ja nie polityk, ja ministrem być nie chcę, ja tylko żołnierz... Powiedzcie mi, co teraz robić? To rewolucja? Wy rozjeżdżacie się po wszystkich krańcach Rosji. Któż jej bronić będzie?
Nikt nie odpowiadał.
Koła wagonu stukały miarowo i obojętnie, jak dni i noce, niewstrzymanie lecące naprzód.
— A ty nie wołnujsa! — odezwał się siedzący na skraju ławki wychudły młody człowiek w „papasze“ i monterskiej czarnej kurtce skórzanej. Szyję okręconą miał jakimś nędznym szalem, który troczył się i białym puchem osiadł na jego niegolonej, kościstej brodzie i chudych policzkach. — Ty nie wołnujsa. Siądziesz sobie na konia, ja na aeroplan, będziemy się bili i — wsio budiet charaszo!
Artylerzysta prawie czule spojrzał na lotnika i uśmiechnął się jasnym, nieledwie dziecinnym uśmiechem.
— Wsiądę na konia, a ty na aparat, będziemy się bili i wszystko będzie dobrze! Pewnie, że będzie dobrze! Pewnie że się będziemy bili! Miałem jechać do Moskwy — pojadę do Mohylewa, znajdę swój syberyjski pułk. I moi chłopcy będą się bili i zginą jak i ja zginę. Ale nas tylko sześciuset! A co będzie, towarzysze, kiedy my zginiemy? Ej, Boże, Boże mój, czyż nie ma sposobu dostać się do Konstantynopola, do Danji! Ja marynarz — uciec-by mnie w świat od tej zmory!
Przez długi czas nikt się nie odzywał.
— Da, da! — potwierdził Łotysz. — Położenie bardzo trudne i smutne.
I zapatrzył się w okno, jakby szukając za ośnieżonemi wzgórkami swej Łotwy, w której mógłby się skryć i przeczekać spokojnie, daleki od niepokojącego współudziału w pracach chorążego Krylenki, pierwszego głównodowodzącego bolszewickiej Rosji.
— A wszystkiemu temu winien lud — odezwał się zamyślony Nadwołżanin — dlatego, że bardzo ciemny. Znaczy — ciemnota zawiniła.
Zaś potem dodał:
— A mimo wszystko do nas, za Wołgę „on“ nie przyjdzie!
— Nu i do nas, na Zabajkalje, też nie przyjdzie! — podkreślił Syberyjczyk.
— A do Kazania?
— Poco miałby chodzić do Kazania? Czy Kazań „go“ interesuje? — wypalił inteligentnie Łotysz.
Zaczęto obliczać, dokąd „on“ (Niemiec) może iść. Pokazało się, że musi poprzestać na Kijowie, Moskwie i Piotrogrodzie.
Twarze poweselały.
— Wańka! Daj-ka garmoszku! Słyszysz! Wańka, a, Wańka! Garmoszku dawaj!
Wielka, czerwona harmonja ręczna wędrowała z rąk do rąk.
Nadwołżanin oglądał ją przez chwilę.
— Nie sprzedasz, towarzyszu? — zapytał. — Dam ci nowy karabin i patrony.
— Plewat' mnie na karabin! Sam swój za czterdzieści rubli sprzedałem żydowi.
A po chwili rozległy się smętne tony gruzińskiej melodji:

A czto tiebie nużno?
Niczewo nie nużno...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.