Władysław Herman i jego dwór/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
Umiera — Lecz nikt dla niego
nie czuje litości. — Świat szeroki, a żadne
w nim serce dla niego nie bije.
Bezimienny.

Przybył rycerz z Wilderthalu o wschodzie słońca z łowów, i zaraz stawił się przed księciem... Krótkiemi słowami przywitał go Zbigniew.
— Przywdziej najlepszą zbroję, przypasz miecz niezawodny i chodź za mną.
Poznał Mestwin z twarzy księcia, że niezwykłe pomieszanie duszę jego trapiło, lecz nie domyślał się jego przyczyny. Usłuchał rozkazów pana, sądząc, że Zbigniew ma jakąś wyprawę na celu. Ukrytemi drzwiami wyszedł z nim z zamku i szedł na brzeg Czarnejwody.
Zbigniew skoczył w milczeniu na łódkę, a Mestwin poszedł za jego przykładem.
— Książe i panie mój, — zawołał — czyżby nie lepiej było wziąć z sobą kilku zbrojnych?
— Nie potrzebujemy — odparł uroczyście Zbigniew — innego świadka jak Nieba... Odbijaj.
Odbił rycerz od brzegu, a łódka pędzona wiatrem szybko przerzynała wody. Dzielnie popychał ją wiosłem Mestwin, a złote jesiennego słońca promienie odbijały się w każdej kropli wzlatującej w powietrze, czarne fale konając u boków statku, w białą zamieniały się pianę, i daleko za niemi pierwszy brzeg się oddalał, kiedy przeciwny coraz się zbliżał, nareszcie dopłynęli, a książe wyszedł na ziemię i Mestwin za nim.
Gęstym był las, przez który się przedzierali, krzewy i wysokie trawy utrudniały drogę, wzniosłe sosny, płaczące brzozy, żałobne świerki i ogromne dęby, plątającemi się gałęźmi wydzierały oku błękit niebios gdzieniegdzie tylko przebijający. Za zbliżeniem się kroków ludzkich odlatywały sojki, kruki opuszczały gniazda, a sęp żarłoczny z żalem odstępował gałęzi, z której zdobycz upatrywał.
— Jakiż cel naszej wyprawy? — zapytał Mestwin — jeśli łowy, tośmy o małej rzeczy tylko zapomnieli: o łukach i strzałach.
— Poznasz ten cel niezadługo — odpowiedział Zbigniew, i szedł dalej z zadziwionym rycerzem. Doszli nareszcie miejsca, w którym rozstępowały się drzewa, i gdzie nizka trawa z żywszą rosła zielonością przy drobnym sączącym się wśród kamieni i leśnych kwiatów strumyku, Tu zatrzymał się książe, i dobywając wszystkich sił, zawołał:
— Mestwinie, ziemia choć tak rozległa, nie potrafi nas dwóch razem objąć. Jeden poledz musi. Znam twoje zbrodnie, Ulrych wszystko wyznał przy śmierci, broń się, szatanie.
Z początku stał Mestwin z krwią najzimniejszą, lecz gdy usłyszał, że Ulrych zginął, nadaremno chciał wstrzymać łzę, co samotna przedarła się przez powieki, zgrzytnął zębami i dobył miecza.
— Zbigniewie, wiesz wszystko, śmierć między nami rozstrzygnie, lecz nim zginę lub ty zginiesz odkryję ci: Ulrych był moim synem, o Bianko! o nieszczęśliwa, uwiodłem ją, skonała mi na rękach, młodym byłem wtedy, odtąd skamieniało moje serce, jednego tylko lubiłem Ulrycha, a jednak wstydząc się przywiązania do człowieka, chciałem to ostatnie przytłumić, posyłałem syna na niebezpieczeństwa, czaiłem do zbrodni. Ach! Hanna miała rysy Bianki. Dowiedz się, że to serce pała płomieńmi, które muszą zawsze zniszczyć cel jego miłości. Srogi, okrutny z przyrodzenia, byłem obcą istotą na ziemi, nie znałem tego w czem ludzie szczęście pokładają, chciałem także się wynieść, czułem czasami przywiązanie do ciebie, ale widzę... mości książe — dodał z szyderskim uśmiechem, — że cię moje wyznania nudzą. Doniosłeś mi pierwszy o śmierci syna, zgiń za to, zgiń — krzyknął wściekle — zgiń mężu Hanny z Ciechanowa.
I starły się ich miecze i wyroczna dla obu zaczęła się walka. Z rozpaczą i najdzielniejszą odwagą potykał się Mestwin, lecz ramię Zbigniewa wspierały wszystkie namiętności skupione w jednej chęci zemsty, a mogące się w sercu człowieka urodzić.
Walczyli w samotnem miejscu, pod sklepieniem niebios z takim zapałem, jak gdyby narodów los zależał od wypadku bitwy, i jak gdyby tysiączne okrzyki dodawały im męstwa.
Mestwin nie tracił rozwagi, a Zbigniew: namiętnie nacierał, lecz tak namiętnie, że cała przeciwnika rozwaga musiała uledz uniesieniu księcia, i zwycięskie żelazo nieszczęśliwego bohatera przeszyło pierś rycerza.
Upadł Mestwin a książe umoczył w krwi jego włosy brata, lecz nie mogąc dłużej znieść widoku umierającego człowieka, którego tak długo uważał za przyjaciela, chciał odejść kiedy Mestwin dobył głosu z przebitych piersi.
— Zbigniewie! zaklinam cię na męki piekła, dobij mnie.
Pierwszą myślą księcia było uczucie litości, lecz stanął mu w pamięci obraz przeszłej nocy widziany i odsunął rękę od sztyletu, odwrócił oczy i spiesznie się oddalił...


∗             ∗

Na brzegu Czarnejwody stał rycerz na koniu. Słońce już wzbiło się w górę, a on niewzruszony zdawał się czekać na kogoś, błyszczała jego zbroja, a rynsztunek cały dowodził, że się do długiej przygotował podróży. Często zwracał niespokojny wzrok na drugą stronę rzeki i wlepione tam trzymał oczy, jak gdyby chciał przebić lasów gęstwiny. Często natężał ucho, przysłuchując się dalekim głosom, lecz nic nie słyszał oprócz krakania drapieżnych ptaków lub ryku zwierząt. Nareszcie bystrem okiem dostrzegł zbrojnego męża wychodzącego z pomiędzy ostatnich drzew boru. Natychmiast żywem rumieńcem okryły się jego lica i konia na sam brzeg skierował.
Wtem z przeciwnej strony wsiadł rycerz w łódkę i poznał go Henryk z Kaniowa, a wtenczas nie mogąc wstrzymać niecierpliwości, ubódł dzielnego konia ostrogą i rzucił się w rzekę. Płynący rumak z odważnym jeźdźcem podnosił czoła nad falę, jak gdyby się chciał im urągać. Zagrzewał go Henryk słowami i głaskaniem, a koń dumny z swego ciężaru prędkim biegiem przecinał wody. Spotkała się łódka z, Henrykiem w połowie rzeki, i mąż na statku w zamyśleniu siedzący wyciągnął rękę i oddał jeźdźcowi pukiel krwią świeżą zlany. Uchwycił go Henryk, przycisnął do piersi i milczącym ukłonem żegnając księcia, odwrócił konia, dopłynął brzegu i puszczając wodze dzielnemu rumakowi, skierował go ku rodzinnej ziemi i zniknął.
Upływały godziny a zbrodniarz nie mógł umrzeć. Leżał na ziemi otoczony krwi strumieńmi, spiekłe pragnienie gardło mu rozdzierało, słyszał szmer blizkiego strumyka, widział przesuwające się wody przed sobą, a nie mógł do nich się doczołgać. Z początku jaśniejące słońce w połowie niebios, biło mu w oczy nieznośnym blaskiem, a nie mógł oczu zamknąć ni odwrócić i przeklinał słońce.
Opanowało go odrętwienie, krew powolniej z szerokiej rany płynąć zaczęła i przez wiele chwil nie nie czuł, lecz znów potem za zbliżeniem się wyrocznej godziny, cierpienia się ponowiły i przytomność, najsroższe dla niego cierpienie wróciła.
Przebiegł wśród boleści śmierci towarzyszących, życia całego liczne wypadki, a nie przypomniał sobie żadnego czynu, żadnego słowa, żadnej myśli, coby go obronić mogła przed sądem Boga. Spojrzał w górę, a słońce opuściło wzniosły tron niebios i zstąpiło za wysokie drzewa, oblewając je czerwonawą zachodu jasnością. Gromadziły się nad jego głową orszaki żałobnych ptaków, z początku w odległych przestrzeniach błękitu krążące, lecz potem zlatując coraz niżej, czarnym opasywały go wieńcem i pomieszanemi głosami, zapowiadały blizkość ostatniej chwili.
Ryk dzikich zwierząt grzmiał ze wszystkich stron lasu, i zdawało się umierającemu, że widzi ich płomieniste oczy spoglądające nań z pomiędzy zielonych i żółtawych liści.
Chłód jesiennego wieczora dolegał rozdartej piersi, i krew sącząca się z niej, kroplami ścinała się na mroźnym wietrze. Nareszcie stanęło słońce na granicy widnokręgu, i Mestwin żałował słońca, przedmioty zmieszały się przed jego wzrokiem, coraz bardziej krakania i ryki się zbliżały, a nareszcie czarne sępa skrzydło przysłoniło konającemu ostatni promień słońca, a boleść sprawiona zatapiającemi się jego szponami w piersiach, była ostatniem uczuciem Mestwina na ziemi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.