Władysław Herman i jego dwór/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Ledwo najpierwsze słońca wschodzące promienie
Padły na przestrzeń pola, w którem szranki stały,
Gdy się na wieży dało słyszeć otrąbienie,
Że się wkrótce igrzyska rozpoczynać miały;
Szczęk oręża, blask hełmów, strojnych koni rżenie;
Odwagę, żądzę chwały, męstwo zapalały;
Król, hetmani i liczne płci pięknej osoby
Pysznemu widokowi dodały ozdoby.
Tomaszewski, Jaggiellonida.

Dzień 22. maja widział Władysława Hermana zasiadającego na turniejach wśród swojego rycerstwa. Przybywszy z licznem dworzan orszakiem, zajął wzniosłe przygotowane dla siebie miejsce, z miłą w sercu nadzieją, że może uda mu się rozjątrzone połączyć serca, i syna oddalić od przepaści, do której ślepo zmierzał. Wkrótce potem ukazał się Zbigniew z Mestwinem i kilkoma towarzyszami, ale że podług królewskiego rozporządzenia miał być tylko sędzią turniejów, nie błyszczał mu pancerz na piersiach ani świetny szyszak nie krył jego skroni. Zamiast ciężkich żelaznych, nosił dane od żony rękawice, na których złote wyszyła mu róże. W stroju lśniącym się drogiemi kamieńmi, stawił się książe przed ojcem i rękę mu ucałował. Zabłysły łzy w oczach Władysława, kiedy ujrzał na twarzy syna dowód poniesionych cierpień i ramię niezagojone jeszcze, zwieszone na bogatym pasie.
— Synu, — rzekł — mam nadzieję, że ten dzień wszystko zakończy, że pokój i zgoda wstąpi w wasze serca, że poznasz swe winy, poprawisz się i podasz rękę bratu...
Zbigniew nic nie odpowiedział, ale wzrokiem pełnym wyrzutów spojrzał na ojca, a następnie na własne ramię bezwładne dotąd i srogiemi rozrywane boleściami, potem zajął z lewej strony tronu ojcowskiego miejsce, które mu wskazał Władysław Herman, bo dopiero później miał zejść na dół, i usiąść na przygotowanem tam dla sędziów siedzeniu.
— Zbigniewie, — jeszcze raz ozwał się Władysław — sądzę że ci wolę Boską dostatecznie objawił szanowny Biskup płocki, że cię same Nieba ostrzegły dozwalając, by ciężka rana trapiła twe ciało, bo doświadczone w tylu bitwach szczęście odstąpiło cię w tej ostatniej, w której oręż na brata podniosłeś; synu mój, otrząśnij się z pyłu światowego, wzgardź pokusami szatana, nie uwódź dziewicy nad którą święte ma prawa Mieczysław, a świętsze jeszcze Wszebór. Zbigniewie, czyż nie piękniejszemby to było z twojej strony, żebyś zamiast bronienia niesprawiedliwości, odniósł nad samym sobą zwycięstwo i błękitne oczy Hanny poświęcił przywiązaniu i miłości ojcowskiej, a przed niemi jeszcze powinności chrześciańskiego rycerza.
— Ojcze! drogi ojcze! — rzekł Zbigniew.
I już wyznanie prawdy miało ukoić żale Władysława i syna mu wrócić, kiedy Mieczysław ukazał się na schodach do siedzenia królewskiego wiodących, a ten widok obudził gniew i dumę Zbigniewa. Krew żywiej po żyłach zawrzała, słodkie uczucia: zapełniające duszę ustąpiły gwałtownej żądzy zemsty. Ani słowa do wprzód wyrzeczonych nie dodał, ale wlepił wzrok srogi w młodego księcia, który się witał ze stryjem i królem.
Mieczysław równie jak Zbigniew nie miał zbroi, a ubiór odpowiadający dostojeństwu, szeroki płaszcz obwijał. Na twarzy znać było tęsknotę i smutek sprawiony tak wielką stratą czasu, którego każdą chwilę mógłby był użyć na uwolnienie drogiej oblubienicy. Powiedziawszy kilka słów Władysławowi, stanął przy tronie naprzeciwko Zbigniewa, a dwóch młodzieńców pałających nienawiścią ku sobie, przedzielił osłabły starzec schylony pod lat ciężarem i brzemieniem nieszczęść.
Zdało się Władysławowi, że w głosie Zbigniewa poznał prawdziwe wzruszenie, i stąd pomyślne sobie skutki rokując, rzekł:
— Synu i synowcze, macie dzisiaj wypełnić piękny i szlachetny obowiązek, macie przyznać chwałę dzielnym rycerzom, i wyznaczyć nagrody zręczności. Zstąpcie więc w zgodzie z tego wzniosłego miejsca, podajcie sobie dłonie i jak dwa anioły pokoju ukażcie się otaczającemu ludowi. Zbigniewie, Mieczysławie, pomnijcie na Boga i ojczyznę, ty pamiętaj na strapienia, ty zaś na zgubę własnego ojca. Zbrodni popełnionej, świętokradztwa pokrywającego całą Polskę kirem żałoby, nie chciejcie bratobójstwem powiększać, uwolnijcie wasze sumienie od przyszłych zgryzot, bo jeśli dotrwacie w złem, każda łza moja będzie ciężyć kiedyś na waszem sercu, a odkądeście się poróżnili, nie jednęm wylał nad wami samymi i nad tym nieszczęśliwym krajem, w którym synowie i krewni nie słuchają głosu ojcowskiego, w którym wołania cnoty giną pośród okrzyków niesfornych namiętności. Jeszcze raz was proszę, żebyście się pogodzili, pogódź się synu mojego brata z własnym moim synem. Równiście młodocianym wiekiem, dzielnością, pięknemi przymiotami. Dozwólcie mi się wami nacieszyć, dozwólcie pokrzepić się mojej starości, widokiem waszej przyjaźni i zgody, nie wyniszczajcie się wzajemnie, nie poglądajcie na siebie tak dziko, niech uśmiech pokoju rozjaśni wasze lica...
Napróżno Władysław tak czule przemawiał. Ręce obu książąt nie wyciągnęły się do braterskiego ujęcia, ale spoczywając na szablach, wściekle ich rękojeści ściskały. Tymczasem niespokojne tłumy oczekiwały z niecierpliwością rozpoczęcia rycerskich igrzysk. Piękny widok przedstawiał ogół tylu ludzi, tak różnych stanów i ubiorów razem zgromadzonych. Po wyższych miejscach gmachu siedzieli, sędziwi panowie z żonami i córkami, dla których niejedno serce żywiej biło, pod twardem żelazem pokrywającem piersi rycerzy siedzących na koniu z opartemi o ziemię kopiami; nim jeszcze dano znak do gonitw można było uważać, jak spojrzenia młodzieńców wzniesione ku górnym piętrom szerokiej budowli, spotykały się ze wzrokiem dziewic zachęcających ich uśmiechem lub skinieniem ręki trzymającej upleciony z róż i liścia dębowego wieniec, który miał być nagrodą najdzielniejszego.
Połyskujące zbroje, wysokie nad hełmami pióra, pyszne niewiast i panów ubiory, zgadzały się z przepychem gmachu świetniejącego bogatemi obiciami i zasłonami, przy najpiękniejszej dnia wiosennego pogodzie.
Drogie makaty i kobierce wszędzie rozesłane, złocone kraty i poręcze, aksamitem pokryte siedzenia, dowodziły, że niczego król Polski nie oszczędzał dla uświetnienia zgody swojej rodziny.
Na prędkich rumakach, okrążali zagrodę rycerze, schylając kopie przed królem i sławionemi z urody dziewicami. Często nawet spiąwszy konia ostrogą, pokazywali swoję zręczność, patrząc z radością, jak bladły lica spoglądających na ich niebezpieczeństwa kochanek. Wszystko było pełnem życia i wszystkich serca z podwojoną biły mocą w oczekiwaniu na hasło, mające szerokie pole otworzyć męstwu każdego i każdego zręczności.
Podzielili się na dwie strony rycerze; jedną dowodził Sieciech, drugą dzielny Jordan z Gozdowa. Mestwin albowiem odmówił ofiarowanego dowództwa i odszedłszy na stronę rozmawiał z Ulrychem, który mu konia trzymał na pogotowiu.
Pośród orszaku wojewody krakowskiego, odznaczał się jeden rycerz męską postawą i pięknemi rysami. Czekał spokojnie na białym koniu znaku do zwarcia się z przeciwnikami, a wzrok trzymając zwrócony ku ziemi, zdawał się żałować czegoś, i w istocie nie było między otaczającemi tej, której serce poświęcił. Pocieszała ona w tej chwili stroskaną panią, a Henryka z Kaniowa nie pobudzała do sławy przytomność Katarzyny. Dumający młodzieniec zawiesił na szyszaku podług ówczesnego zwyczaju wstążkę ulubionej, kiedy tymczasem topór dumnie się wznosił na hełmie Sieciecha doń się zbliżającego.
— Henryku — mówił — czemuż schylasz wzrok ku ziemi? Obejrzyj się naokoło i oddaj hołd przynależny pięknościom Mazowsza. Widzisz z tej strony Zalisławę z Górki, patrz jak tam Rodosława z Boratyna wszystkich rycerzy zajmuje, dalej siedzi z smętnemi oczyma Sławomira, córka Żegoty z Kossowa, tu znowu...
— Choćby sto innych jeszcze piękniejszych było, — przerwał Henryk — nie zwrócą one mojego spojrzenia, wśród tylu niewiast jednej mi nie dostaje. Nie zdobią jej szyi złote ni drogiemi kamieńmi sadzone ozdoby. Grzebień z kości słoniowej nie wznosi się na włosach ujętych w niewolnicze choć bogate pęta, rozpuszczone pierścienie spływają na śnieżne łono, a wieniec z kwiatów polnych skromnie je wieńczy.
— Szkoda rycerzu, — rzekł Sieciech — żeś zamiast pałasza, nie wziął się do lutni, bo, na Boga, nie lada wieszcz byłby z ciebie.
Chwilowym uśmiechem odpowiedział na te słowa młodzieniec, a wojewoda oddalił się, i przystąpiwszy do Wszebora z Ciechanowa, który jeden dotąd siedział na miejscu przeznaczonem dla sędziów, zapytał:
— Jakże ci się ten widok podoba?
— Ciało moje jest tutaj, — odparł starzec — ale myśl daleka stąd, przebywa mury Zbigniewa i do córki dolata. Niegdyś w młodości i szczęściu wzruszyłby mnie ten obraz, ale teraz zanadto cierpienia przygniotły mą głowę, żeby co mnie uderzyć mogło. Walka, którą zwodzę codzień między uczuciami ojca a obowiązkami Polaka, między przywiązaniem do córki a miłością ojczyzny, zwątliła siły, i czuję, że jeśli okoliczności temu nie położą końca, to niezadługo nową trumnę wniesiecie do moich ojców grobu. Często zwracam oczy ku miejscu, w którem siedzi Władysław Herman, staram się jego słów dosłyszeć, ale twarze ksiażąt nic mi dobrego nie rokują. Stąd choć osłabłym wzrokiem dostrzegam znaki smutku na twarzy królewskiej, sam powiedz, czy się mylę.
Zdaje mi się, żeś zgadł — rzekł Sieciech — ale nie smuć się, bo jeśli dzisiaj nie odzyskasz córki, zaręczam ci, jakem wojewodą krakowskim, że zamek Zbigniewa niedługo już nam się będzie opierał.
— Ale gdyby przerwał ojciec — przed zdobyciem... — a tu okropność obudzonej myśli nie dozwoliła mu dokończyć i smutno spuścił głowę na piersi.
Na Boga, myślał Sieciech, wszyscy smutni, — ten się kocha, ten płacze córki, król w rozpaczy, Zbigniew i Mieczysław patrzą na siebie jak dwie jadowite żmije, ja tylko jeden spokojność zachowałem, ale trzeba nareszcie ten turniej rozpocząć.
I wrócił do swojego hufca, kazawszy Jaroszowi z Kalinowa, by mu konia przywiódł. Kiedy ten ostatni wrócił prowadząc dzielnego rumaka, zapytał go się wojewoda, o Skarbimira z Gulczewa.
— Żadnym sposobem — odpowiedział Jarosz — nie mogłem go doprowadzić tutaj. Zrzucił zbroję, którąś go, panie wojewodo, wdziać przymusił, i opuścił nasz orszak. Ależ oto na górze rozmawia z Żegotą z Kossowy.
— Szkoda — rzekł Sieciech żeś go nie przytrzymał, bo zapewnieby mu było do twarzy z długą kopią i w ciężkim pancerzu.
To mówiąc, ubódł konia ostrogą i poleciał pod piętro, na którem siedział Władysław. Tu stanąwszy, schylił głowę na znak: uszanowania, pytając króla, czy już każe ogłosić przez woźnych prawa turniejów.
— Najjaśniejszy panie, żegnam cię — rzekł wtenczas Zbigniew milczący dotąd — urząd, który sam na mnie włożyłeś, wzywa mnie do innego miejsca.
— Do tego samego i ja dążę — zawołał Mieczysław.
Ale Władysław Herman zebrawszy całą powagę, odpowiedział rozkazującym głosem, co mu się rzadko przytrafiło:
— Zostaniecie się przy mnie. Po skończeniu igrzysk dość będziecie mieli czasu na osądzenie, komu się należy nagroda. Do tej chwili może was Wszebor zastąpić.
Obawiał się albowiem król Polski, aby zemstą pałający młodzieńcy, uniesieni widokiem gonitw, prawdziwej i sroższej nie rozpoczęli walki, kiedyby już ich naleganiem lub prośbą nie mógł wstrzymać, a potem miał zawsze nadzieję, że potrafi zwaśnionych pogodzić i na ten koniec cichą modlitwą wzywał często Boga. Sieciechowi zaś odpowiedział, że przystaje na rozpoczęcie turniejów.
Zawrócił więc wojewoda konia, ale dostrzegłszy, że między tyloma rycerzami niema Wolimira z Moskorzewa, nie chcąc ubliżyć człowiekowi, który tak szlachetnie się z nim obszedł, czekał przez kilka chwil jeszcze na jego przybycie.
Właśnie ukazał się zdaleka na polu mąż zbrojny przylatujący pędem błyskawicy. Przybywszy do zagrody skoczył ze znużonego rumaka, i wszedł pieszo na pobojowisko, ukłonił się wtenczas królowi i najpiękniejszym paniom naokoło; wysoki szyszak ze złotym sokołem, trzymającym w szponach kilkanaście piór czaplich, unosił się nad głową. Kolczuga nabijana złotem i lekkie obucia ze skóry srebrem wyszytej, resztę ubioru składały. Prosta szpada z rękojeścią z słoniowej kości tkwiła u boku, a na tarczy wyryta była strzała z napisem: „serca i ptaki zarówno przebija.“
— Witam cię, wielki sokolniku — krzyknął Sieciech — ale cóż, do tysiąca piorunów, tak długo cię zatrzymało?
— Łowy, gęsi dzikie i czaple — odparł żartobliwie Wolimir. — Wróciwszy wczoraj do domu, dowiedziałem się od moich ludzi o niedalekich błotach pełnych zwierzyny, a ponieważ chciałem wystąpić, jak na sokolnika wypada, wybrałem się o świcie z moim ptakiem, a jego zdobycz widzisz na tym szyszaku.
— Niech teraz wystąpią woźni — zawołał potężnym głosem Sieciech — i niech czytają przepisy turniejów.
Natychmiast otworzyły się bramy z obu stron zagrody, wystąpiło dwóch woźnych w krótkich, lśniących się od złota i srebra sukniach, z wyszytym herbem państwa na piersiach. Jeden obrócił się do rycerzy Sieciecha, drugi do hufca Jordana i obydwa ogłaszali, co następuje:
— Ja, woźny króla Władysława Hermana, zastrzegam za jego wolą, żeby w mających się odbyć turniejach, zachowano następujące przestrogi i prawa:
„A najprzód, żeby rycerze pamiętali, że zabawa przeznaczona na pokazanie zręczności, nie jest krwawą bitwą.
Powtóre, żeby ciż rycerze z wszelką szlachetnością i uczciwością z przeciwnikami się potykali. Broń dozwolona na tych turniejach jest kopia i topór. Miecza można tylko za pozwoleniem króla dobywać; kiedy jaki rycerz zwalonym z konia zostanie, z nim walczący niema dalej posuwać zwycięstwa, i powinien czekać, aż giermek drugiego konia przeciwnikowi poda. Niech zawziętość i chęć zemsty dalekiemi będą od duszy wchodzących w te, szranki, i niech pamiętają, że oczy patrzącej się na nich piękności, brzydzą się nieludzkością i krwią w srogich rozlewaną bojach.
Nagrody zwyciężcom przeznaczone są: hełm szczerozłoty ze strusiemi pióry, i puhar sadzony drogiemi szafirami. Zwycięscą zaś będzie ten, którego oddział zwycięży, i dalej ten, który w szczególnych gonitwach pokona wszystkich współzawodników. Sędziami przeznaczonymi do osądzenia zasług każdego, do przyznania wygranej i udzielania nagrody są: książe Mieczysław, książe Zbigniew i potężny pan Ciechanowa Wszebor z Ciechanowa. Walka między dwoma rycerzami natychmiast ustać powinna za rzuceniem między nich laski któregokolwiekbądź z sędziów; a teraz niech żyje król Władysław i hojność panów mazowskich.“
Po odmówieniu tych słów, wysypał się zewsząd na odchodzących woźnych grad złotych i srebrnych pieniędzy, a trąby po trzykroć się ozwały i turnieje się zaczęły.
Zwarły się przeciwne szyki i w natarczywym pędzie zmieszały się z sobą. Przez chwilę stali niewzruszeni rycerze, ale wkrótce potem usłyszano chrzęst broni, łoskot żelasców kruszonych o tarcze i łamiących się kopij, w oka mgnieniu spadły na ziemię pióra i szyszaki dumnie przed chwilą nad tłumem się wznoszące. Rozciągały się konie na polu potyczki, i potrzaskane odłamki stali i żelaza wzlatywały w powietrze. Wodzowie obu stron dotrzymawszy jednak siodła, gotowali się do nowej gonitwy, kilku zbrojnych straciwszy zmysły w szybkim z konia upadku leżało na ziemi. Na jednych pęknięte zbroje dowodziły mocy poniesionych ciosów, na drugich całe były pancerze, ale hełm lub puklerz zdruzgotany pokazywał, że nie z słabymi przeciwnikami mieli do czynienia.
Giermki i żołnierze weszli wtenczas do zagrody, prowadząc świeże konie rycerzom mogącym jeszcze walczyć, osłabłych zaś na siłach do własnych zanieśli namiotów.
Trąby znów zagrzmiały i rzuciły się na siebie po drugi raz waleczne hufce. Wojewoda spotkał się z Jordanem z Gozdowa i tak silnie oba się zwarli, że ich konie uderzywszy jeden o drugiego, padły bez ducha na ziemię i jeźdźców przywaliły. Jordan pierwszy się wydobył z pod zabitego rumaka, a Sieciech choć z trudnością, wkrótce potem toż samo uczynił, ale jeden i drugi odstąpić musieli dla przywdziania innych zbroi. Podczas ich niebytności odpoczęły obie strony, znacznie na liczbie zmniejszone, ale jeszcze gorejące zapałem, oklaski i krzyki widzów, uśmiechy i wejrzenia dziewic, krzepiły ich męstwo, dodawały ochoty i pragnienia sławy.
Tymczasem nadaremno Władysław Herman nie zważając na turnieje, usiłował pojednać Mieczysława ze Zbigniewem. Milczeniem odpowiadali na jego prośby i napominanie, z uszanowaniem wprawdzie słuchać się go zdawali, ale przewidywał troskany monarcha, że za oddaleniem się od niego, rzucą się na siebie z całą wściekłością, odbijającą się w ich ponurym wzroku.
Niedługo czekano na powrót wojewody i Jordana, a wtenczas po trzeci i ostatni raz spotkały się ich hufce; okropnie było patrzeć na mieszające się kopie i puklerze, na topory wznoszące się i spadające na przeciwników zbroje, na mężów opuszczających wodze i z bladością śmierci padających wraz z koniem, lub pod jego kopyta, a choć prawa broniły krwi rozlewu i najczulsze istoty patrzały na te zabawy, już kilku zginęło rycerzy. Henryk zwalił konia kilku współzawodników i żelascem nieskruszonej dotąd kopii odpierał napadających.
Sieciech patrzał ze zgrzytaniem zębów na swoich, którzy się co chwila usuwali z pobojowiska. Jedni szli po świeże zbroje, drugich wierni odnosili słudzy, inni znowu krwią i kurzawą okryci, sami wychodzili z zagrody, a tymczasem dzielny Jordan nieustannie nacierał i krzycząc! — Niech żyje Gozdowo! górą Gozdowo! znaczne odnosił korzyści, kiedy z drugiej strony słabe tylko i rzadkie już głosy odpowiadały: — górą topór! górą wojewoda!
Nareszcie kiedy na polu walki jeden tylko Sieciech z Henrykiem się został, Wszebor powstawszy zatrzymał bitwę, przyznając zwycięstwo Jordanowi z Gozdowa. Zapewnie smutnem było ojcowskiemu sercu chwalić człowieka, którego musiało liczyć do uciemiężycielów córki, ale uczucie sprawiedliwości przemagało nad wszystkie względy w prawej duszy pana Ciechanowa, i własnemi rękoma dał Jordanowi pyszny szyszak z świetniejącego złota.
Wojewod wstydem okryty, rozżarzony obrażonej dumy wyrzami, poprzysiągł przeciwnikowi zemstę i zaczął przemyśliwać nad sposobami odzyskania przewagi i wiernej dotąd sławy. Zapominając o prawach turnieju, o rodzaju tej zabawy i o przytomności króla, uknuł w głębi duszy śmierć Jordana, i dlatego odszedłszy na chwilę do namiotu, przywdział najlepszą zbroję i przypasał miecz doświadczony, medyolańskiej roboty.
Za swoim powrotem ujrzał jak wielki sokolnik gotował się do skruszenia kopji z Mestwinem. Z przeciwnych stron zagrody zbliżyli się oba do siebie w najwyższym biegu, kopia Wolimira przebiła puklerz Niemca, a dzida Mestwina strąciła z szyszaku pana Moskorzewa, wznoszącego się nad nim sokoła.
Następnie Henryk z Kaniowa gonił za Jordanem z Gozdowa, i choć silnie uderzony bronią przeciwnika, siodła dotrzymał, ale w drugiem spotkaniu nie był tak szczęśliwym i runął na ziemię, z której porwawszy się zręcznie, wytrącił za trzeciem natarciem stalową tarczę z rąk Jordana, i zgiął mu pancerz przeważnym razem.
Walczyli potem inni rycerze, ale wszystkich pokonał Jordan i zwycięscą sam jeden na pobojowisku został. Już Wszebor drugą chciał mu przyznać nagrodę, kiedy wojewoda wsiadłszy na konia, wyzwał go do potyczki. Nie odmówił jej Jordan tyloma utarczkami znużony; wziąwszy kopię z rąk giermka, zanurzył ostrogi w bok dyszącego konia i rzucił się naprzeciwko Sieciecha, który doń przybiegał z wściekłością w sercu.
Wielką miał przewagę wojewoda, na świeżym siedząc koniu, i zaraz też za pierwszem zwarciem upadł rumak Jordana, a rycerz ledwo mógł się zpod niego wydobyć. Rzucił wtenczas Sieciech niepotrzebną kopię, z konia zeskoczył i cichym rzekł głosem.
— Wyzywam cię na śmiertelny pojedynek.
— Gotów jestem, — odparł Jordan — choć nie po temu miejsce — i dobywszy miecza, zastawił się od potężnego zamachu wroga.
Rozległ się po równinie okrzyk oburzenia i trwogi, król powstał i chciał przemówić, ale nie miał dosyć mocy, Wszebór cisnął buławę między walczących, ale to nie nie pomogło, a nikt nie śmiał rozdzielając rycerzy nadstawiać się ich ciosom. Potykali się więc z sobą wśród mnóstwa przerażonego ludu, wśród jęku i płaczu niewiast, zapomniawszy o własnej powinności i uszanowaniu, królowi należnem. Wtem Jordan słabiej zaczął odpierać napad Sieciecha, utraciwszy siły w tylu potyczkach, napróżno starał się ich ostatki podżegnąć wspomnieniem na chwałę i na zagrażające niebezpieczeństwo. Rana odebrana w piersi, jeszcze bardziej moc jego zwątliła. Wkrótce potem wojewoda krakowski oderwał mu szyszak ze skroni, i w obnażone czoło siekł pałaszem. Tarcza Jordana padła obok potrzaskanego hełmu, zawróciła się głowa, oczy nie mogły już rozpoznać nacierającego coraz bardziej wroga; nareszcie przykląkł na piasku i uchwyciwszy oręż w obie ręce, starał się ocalić życie, które upływało w krwi potokach, zbroję jego i miejsce, gdzie walczył broczących. Wtenczas Zbigniew widząc blizki zgon tak dzielnego męża, chciał mu na ratunek pobiedz, a kiedy ojciec go nie puszczał, stanął z szybkością błyskawicy na poręczach tron otaczających, i stamtąd rzucił się na dół. Trzeba było uwagi i całego uniesienia księcia do tak rozpacznego czynu, a zarazem szczęścia zawsze mu prawie towarzyszącego, żeby po nim ocalał. A jednakże choć dość wzniesionym był tron królewski, bez żadnego szwanku dostał się do ziemi, skoczywszy w otwarte objęcia Mestwina, zważającego z pobojowiska na wszystkie jego poruszenia.
— Daj mi twoje rękawice i sztylet — rzekł Zbigniew, rzucając dane od żony rękawiczki, i porwawszy broń żądaną pobiegł do wojewody, silnem ramieniem odsunął konającego prawie Jordana, którego kilku żołnierzy wzięło, a sam z mieczem w prawej ręce, z sztyletem w lewej.
— Musisz teraz zginąć! — zawołał — i zaczął walkę z Sieciechem.
Najwyższe zdziwienie wstrzymało wszystkim oddech i głosy. Mieczysław dobył szabli, chcąc, pobiegłszy na równinę, stanąć na miejscu wojewody i rozstrzygnąć pojedynkiem los domowej wojny, ale Władysław Herman zarzucił mu ręce na szyję, i przyciskając do piersi, zawołał:
— Jedyna i ostatnia moja nadziejo, zostań — a Wolimir z Moskorzewa, Wszebor i kilku innych panów, którzy się zbiegli do króla, zatrzymali, za prośbą nieszczęśliwego monarchy, szlachetnego młodzieńca.
To się wszystko w oka mgnieniu stało, a kiedy kilku rycerzy chciało rozdzielić księcia od wojewody, krzyknął Zbigniew:
— Śmierć temu, który się zbliży — i dalej ciągnął śmiertelną walkę.
Wszystko co siła i zręczność doświadczona może, towarzyszyło razom nawzajem od dwóch przeciwników sobie zadawanym, ale Sieciech nieprzebitą okryty był zbroją, kiedy Zbigniew oprócz miecza i bohaterskiej, odwagi, żadnej inszej nie miał obrony. Starał się on kilka razy zatrzymując szablą oręż nieprzyjaciela, sztyletem go w drugiej ręce trzymanem ugodzić, lecz zawsze ciężąca na lewem ramieniu rana, osłabiała zamach, i bezkorzystne jego zapędy czyniła. Pomimo najsroższych boleści, ucierał się jednak Zbigniew z tak zapalczywem męstwem, że wojewoda zaczął wątpić o wygranej, ale nabrał otuchy, kiedy zobaczył, że wielokrotne uderzenie wroga, odbite zawsze żelazem piersi mu strzegącem, bezskutecznemi stawały. Możeby jeszcze i stalowy pancerz na nic się nie zdał wojewodzie, naprzeciw olbrzymiej sile i wściekłej księcia odwadze, gdyby rana nie dobrze zagojona nanowo nie roztwarła, a wtenczas Zbigniew ramię opuścił i sztylet wypadł z jego drżącej dłoni. Radość zajaśniała na twarzy Sieciecha, podwoił natarczywość i wszystkiemi siłami rzucił się na nieprzyjaciela. Nie ustąpił jednak i teraz osłabły książe, dosyć długo opierając się przeciwnikowi, nawet lekką ranę w nogę mu zadał. Lecz coraz bardziej tracąc na mocy, czuł że się zbliża chwila, w której mu przyjdzie zginąć, zginąć pod żelazem Sieciecha i opuścić Hannę, tyloma burzami zagrożoną. Obraz łez jej i rozpaczy podżegnał na chwilę jeszcze cały jego zapał i wrócił utracone siły, rzucił miecz daleko od siebie, w górę podskoczył i schwycił wojewodę za szyszak, starając się go nachylić do ziemi, gdzie leżał Mestwina sztylet, którym myślił dokończyć zwycięstwa. Wtenczas Sieciech słuchając tylko głosu zemsty i uniesienia, nową, cięższą ranę zadał synowi własnego króla, a omdlewający bohater runął na ziemię, pociągając za sobą w upadku niecierpianego wroga. Z trudnością przyszło się hetmanowi wydobyć z nieprzyjaciela objęć, ale Zbigniew już powstać nie mógł. Napróżno starał się podnieść szlachetną głowę, napróżno ściskał bezsilną ręką sztylet na nowo uchwycony, jak gdyby z zimnego żelaza chciał przejąć nowe życia potoki, napróżno oparłszy raz jeszcze szeroką prawicę o blizki kamień, dźwignąć się usiłował. Ciemności pokryły niebo przed tak bystrym przed chwilą wzrokiem, wzdłuż ciało się wyciągnęło i zmysły go opuściły. Zapamiętały Sieciech podnosił już żelazo, kiedy silne uderzenie z dłoni mu go wytrąciło, obrócił się, a rycerz niemiecki Mestwin z Wilderthalu stał przed nim z założonemi na piersiach rękoma. Nowy pojedynek jużby się zaczął, gdyby tłumy wchodzącego do zagrody ludu ich nie przedzieliły.
Wtenczas dopiero powstało nadzwyczajne zamieszanie, krzyki i wrzaski rozległy się na wszystkie strony. Całe pobojowisko pokryte było pospólstwem i rycerzami, niewiastami i żołnierzami, bogato wystrojonymi pany i ubogimi wyrobnikami, którzy mieszając się w ścisku, największego zaburzenia i nieładu przedstawiali widok. Nieszczęśliwy Władysław musiał patrzeć z tronu na walkę, liczyć każdą ranę synowi zadaną, a nareszcie widzieć jego pokonanie. Żadna już łza z oczu nie wypływała, ale znamię rozpaczy ukazało się w skościałych od przerażenia rysach.
Gorzko żałował Mieczysław, że wojewoda zajął jego miejsce i jedyny cel pragnień zniweczył, bo już nie można było wątpić, że w krótce dobije ostatnia chwila dla księcia Zbigniewa. Leżał on na miejscu walki, krwią własną oblany, a co chwila oddech cięższym się stawał, co chwila większa bladość po jego rozlewała się licach, a sine powieki w pół zakrywające czarne oczy, lekkiem drganiem świadczyły, jak mało już życia pozostało w tak pięknem niedawno ciele.
Nadzwyczajnem zdarzeniem nikomu wśród tylu ciekawych widzów, na myśl nie przyszło ratować go jeszcze lub podnieść z kurzawy. Czy też dlatego, że w wielu sercach wrzała niechęć ku niemu, czy też przejęci postrachem bohatera, nie śmieli go się dotknąć i niezrozumianą bojaźnią przejmował ich jeszcze umierający Zbigniew. Dopiero po niejakim czasie przerznął się przez otaczające tłumy Henryk z Kaniowa, a pamiętny darowanego przez Zbigniewa życia, zmierzył okiem pogardy tych, którzy w bezczynności rachowali ostatnie wielkiego człowieka chwile, i dźwignąwszy, księcia, cucić go zaczął.
Tymczasem Sieciech, wojewoda krakowski klęczący przed królem, w takie doń odzywał się słowa:
— Władysławie, królu i panie mój! nie szukałem walki z księciem Zbigniewem. Wyrwał on poświęconą sprawiedliwej zemście ofiarę, a wtedy... Ale, królu i panie mój, sam patrzyłeś na to zdarzenie, podniosłem oręż na twojego syna, mnogiemi rany pokryłem mu piersi, choćbym własnemi gotów zastawiać jego ojca i życie oddać za ciebie.
— Wojewodo, — rzekł król — serce moje przeklina ciebie.
Zmarszczył brwi Sieciech i spojrzał na straż królewską wymownym wzrokiem, raczej była to straż dumnego hetmana, niż straż Władysława. Zrozumiał nieszczęśliwy starzec utajone myśli Sieciecha.
— Wojewodo — rzekł — wiesz jak cenię twoje zasługi...
Usłyszawszy taki początek, nie czekał Sieciech końca mowy słabego monarchy, i rozkazującym wykrzyknął głosem:
— Zanieść księcia Zbigniewa do zamku królewskiego w Płocku!
Tysiąc głosów powtórzyło: — Zanieść księcia do zamku — Zbigniew do Płocka — a wojewoda rozkazał jednemu z swoich rycerzy Spytkowi z Rytwian, by przerznął się z kilkoma zbrojnymi przez tłumy otaczające Zbigniewa, i odebrawszy go z rąk Henryka z Kaniowa, do Płocka wyruszyli. Więc już miały się zakończyć walki i spory, wojna domowa ustaćby musiała, Zbigniew w mocy nieprzyjaciół oddałby Hannę. Mieczysław stał smutnie oparty o poręcze tronu, bo inny zwalczył jego wroga nie przewagą własnego oręża, nie narażeniem się na setne niebezpieczeństwa wyrwie kochankę z rąk Zbigniewa, ale przez układy, przez poniżające umowy spokojnie ją odbierze, i miecz jego nie zabłysnął z pochwy wydobyty, i spokojnie przypatrywał się walce, i widział krew nieprzyjaciela od innej przelewaną ręki, każda kropla przymnażała mu boleści i wstydu, każde uderzenie Sieciecha hańbą go okrywało. W tej chwili tak go chęć sławy uniosła, że życzył sobie, żeby Zbigniew uszedł niewoli. Gotów był nawet życie jego wszelkiemi sposobami teraz ocalić, żeby później mógł mu je sam wydrzeć i w oczach świata ukazać się godnym synem Bolesława Śmiałego.
Takie myśli snuły się w umyśle młodzieńca, kiedy Spytek z Rytwian szedł spiesznym pośród mnóstwami ludu krokiem, zmierzając do Zbigniewa, którego usiłowania Henryka do zmysłów jeszcze wrócić nie potrafiły.
Zbliżył się rycerz od Sieciecha posłany i kazał żołnierzom wziąć syna Władysława, ale w tej samej chwili usłyszano przeraźliwe krzyki i z przeciwnego końca pobojowiska, ukazał się rycerz, który na czelę kilku zbrojnych z spuszczoną przybiegał przyłbicą, tratując po ciałach zwalonych przez siebie ludzi. Z dobytym pałaszem dopadł miejsca, gdzie był książe. Objął go lewem ramieniem i porwawszy z ziemi położył przed sobą na siodle. Spytkowi zatrzymującemu wodze u konia, miecz w piersi utopił, a spinając rumaka ostrogą, roztrącił opierających się i w najżywszym pędzie uniósł księcia ponad trupy, któremi drogę zaściełał.
Wkrótce potem ujrzano młodzieńca jadącego jego śladami, kilku z przytomnych poznało jeźdzca, a imię Ulrych z ust do ust przechodząc, kazało się domyślać, że jego pan tak odważnym sposobem wyrwał Zbigniewa z rąk przeciwników i z hańby niewoli. Dwiema godzinami później puste było pole turniejów. Gmach wznosił się jeszcze wśród ostatków połamanych orężów, krwią zbryzganych trupów i szlachetnych koni na kurzawie rozciągnionych. Gdzieniegdzie wianki z kwiatów opuszczone przez drżących piękności ręce leżały, a róża wpół z liści obnażona, podnosiła się jeszcze z piasku zbroczonego, lub tkwiła wśród szczętów potrzaskanej broni.
Zbigniew zaś leżał w swoim zamku, a u jego łoża stał rycerz z Wilderthalu, Abraham z Hamburga i Hanna z Ciechanowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.