Właśnie Inka/Rozdział dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
PRZEMIANA KID Mc COY.


Miss Mc Coy z Texas trzy lata była poddana łagodzącym obyczaje wpływom Zakładu św. Urszuli, jednakże bez widocznego rezultatu. Jak była tak i pozostała nadal najbardziej nieposkromionym urwisem, jakiego kiedykolwiek przyjęto i trzymano na szanującej się pensji.
„Małgorzata“ było imieniem, jakie rodzice dla niej wybrali, kiedy w minach złotych, w których miała szczęście się urodzić, pojawił się biskup, co kwartał wizytujący te tereny. Imienia tego używali jeszcze jej nauczyciele, wypisywano je też stale w sprawozdaniach, posyłanych co miesiąc jej opiekunowi w Texas. Właściwem jednak jej imieniem było Kid[1], nadane jej przez cowboyów rancha[2] i „Kidem“ została w Zakładzie św. Urszuli, wbrew poważnym przedstawieniom niezadowolonych z tego dam.
Dzieciństwo Kid było barwne w stopniu rzadko spotykanym poza powieściami Nicka Cartera. Miała awanturniczego ojca, który przenosił się z jednego terenu minowego na drugi, to robiąc majątek, to znów tracąc go. Bywał często pod wozem i na wozie. Umarł — poniekąd na szczęście dla niej — właśnie w jednej z chwil kiedy ostatnio zrobiony przezeń majątek znajdował się u szczytu, i córka pozostała pod opieką jednego z jego przyjaciół, Anglika, zamieszkałego w Texas. Trzy następne lata swego burzliwego życia spędziła Kid na ranchu opiekuna, zaś trzy następne w cichych murach Zakładu św. Urszuli.
Opiekun sam ją przywiózł i po poważnej konferencji z Wdową, pozostawił w Zakładzie, w przekonaniu, że kultura Wschodu[3] stoi kulturalnie o wiele wyżej od Zachodu, który do niedawna jeszcze był „dzikim“. Co do tego jednak, to się omylił; kultura Wschodu pozostawiła Kid nietkniętą. Jeśli tu mogła być mowa o jakiemś „urabianiu“, to jedyna i sama tylko Kid urabiała glinę.
Realne życie, z którem się zetknęła w kopalniach złota i w „ranchach“, wykluczało wszystko, co nie było rzeczywiste. Francuzowi, nauczycielowi tańca, który uczył ich grzecznego naśladownictwa hiszpańskiego walca, tak zademonstrowała, jak wygląda ten taniec w rzeczywistości, tańczony przez meksykańskich cowboyów w ranchu jej opiekuna, iż biedak aż dech stracił z zachwytu. Anglikowi, nauczycielowi jazdy konnej, który na wiosnę i w jesieni przychodził uczyć panienki poprawnego kłusa, dała taką lekcję jazdy naoklep, iż wywołała zdumione pytanie:
— Czy ta młoda dama uczyła się jazdy konnej w cyrku?
Kid była hałaśliwa, mówiła gwarą, chętnie dokazywała, bywała czasem niepohamowana; droga jej usiana była naganami i mniejszemi karami, panienka jednak nigdy nie dopuściła się jakiegoś naprawdę brzydkiego postępku. Mimo to przez trzy długie lata Zakład św. Urszuli z zapartym tchem z dnia na dzień oczekiwał jakiejś awantury. Z usposobienia Kid Mc Coy sądząc, dziewczyna prędzej czy później musiała wywołać jakąś sensację.
Kiedy wreszcie sensacja ta wybuchnęła, była zupełnie nieoczekiwanego rodzaju.
Kid właśnie mieszkała z Renią Patton — zmieniała współlokatorki tak często, jak trzewiki. Renia była bardzo miłą istotką, kwintesencją kobiecości. Wdowa umieściła je razem w nadziei, że dobry przykład Reni wpłynie uspokajająco na burzliwe i niespokojne usposobienie Kid. Narazie jednak Kid została, jaką była, zaś Renia wyglądała, jak gdyby była trochę zmęczona.
Naraz nastąpiła zmiana.
Pewnego wieczoru Renia wpadła do pokoju Inki Wyatt nadzwyczaj podniecona.
— I cóż ty na to powiesz! — zawołała. — Kid Mc Coy mówi, że chce zostać damą.
— Czem? — Inka wynurzyła się z prześcieradła, którem się właśnie wycierała po kąpieli.
Damą. Siedzi na ziemi i przewleka niebieskiemi wstążeczkami hafty swej nocnej koszuli.
— Cóż się jej znów stało? — zapytała Inka.
— Przeczytała książkę, którą przywiozła Mira Mertelle.
Renia usiadła po turecku na kanapce pod oknem, ułożyła z gracją fałdy swego różowego kimona na kolanach i pozwoliła dwom lokom swych złotych włosów opaść malowniczo na ramiona. Była już ubrana do spania i spokojnie mogła czekać na ostatnie uderzenie dzwonka, nakazującego gaszenie świateł.
— Cóż to za książka? — pytała dalej Inka z pewną obojętnością w głosie.
— Jest to historja młodego, słodkiego dziewczęcia angielskiego, którego ojciec miał wielkie plantacje herbaty w Azji czy tam w Afryce, nie wiem. W każdym razie było tam bardzo gorąco, a oprócz tego było tam mnóstwo murzynów, wężów i stonóg. Matka tej panienki umarła, a ją samą oddano na pensję, kiedy jeszcze była małą dziewczynką. Jej ojciec był bardzo złym człowiekiem. Pił, klął i palił. Jedyną rzeczą, jaka powstrzymywała go od tego, aby został zupełnie złym człowiekiem, była myśl o słodkiej, małej, złotowłosej córeczce w Anglji.
— No i cóż się stało? — pytała Inka, ziewając dyskretnie. Renia zawsze gotowa była zagłębić się w złotowłosym sentymencie, o ile się jej w jakiś, choćby trochę szorstki sposób nie doprowadziło do przytomności.
— Czekaj-że! Właśnie do tego idę. Jak skończyła siedemnaście lat, wróciła do Indyj, aby się opiekować ojcem, ale jak na złość, on dostał porażenia słonecznego i umarł. I na swojem łożu śmiertelnem powierzył Rozamundę — tak jej było na imię — swemu najlepszemu przyjacielowi, poleciwszy mu opiekować się nią. W ten sposób Rozamunda zamieszkała z swym opiekunem i prowadziła mu gospodarstwo w jego bungalowie i starała się, aby w niem było pięknie i zacisznie i wygodnie i nie pozwalała mu ani pić, ani kląć, ani palić. Więc gdy spoglądał w przeszłość —
— Gryzły go wyrzuty sumienia na myśl o straconych latach — uzupełniła gładko Inka — i pragnął żyć tak, aby w dalszym ciągu stać się godnym słodkiego, kobiecego wpływu, który zmienił zupełnie jego występny tryb życia —
— Czytałaś to! — wykrzyknęła Renia.
— Ani mi się śniło! — odpowiedziała Inka.
— Bądź co bądź — mówiła dalej Renia z wyzywającą miną — zakochali się i pobrali —
— A jej ojciec i matka, patrząc na nich z nieba uśmiechali się, błogosławiąc kochaną, małą córeczkę, która tyle szczęścia wniosła w osamotnione serce?
— No — tak! — zgodziła się Renia z pewnem wahaniem.
Nie było uczucia, któregoby ona nie potrafiła przełknąć, wiedziała jednak z zabójczego doświadczenia, że Inka nie była pod tym względem tak żarłoczna.
— Istotnie, nadzwyczaj wzruszająca historja — mówiła Inka — ale o ile dotyczy Kid Mc Coy?
— Jakto? Nie rozumiesz? — fiołkowe oczy Reni rozszerzyły się z zainteresowania. — To przecie dosłownie historja Kid. Zrozumiałam to, jak tylko zaczęłam czytać książkę, i z strasznym trudem po dłuższym czasie dopiero zdołałam ją nakłonić, aby ją przeczytała. Zpoczątku wyśmiewała się z niej, ale kiedy rozczytała się nadobre, przyznała sama podobieństwo. Mówi teraz, że to Ręka Przeznaczenia.
— Historja Kid! Co też ty mówisz?
Inkę zaczęło to zajmować.
— Kid ma podobnego opiekuna, bezbożnego Anglika, jak Rozamunda w książce. Jak tam jest, tak jest, ale on jest Anglik, a ona twierdzi, że prawdopodobnie jest bezbożny. Właściciele ranch są przeważnie bezbożni. Żyje na swem rancho sam, mając jedynie starych pastuchów za towarzyszy i koniecznie potrzebuje w swym domu słodkiego, łagodnego wpływu kobiety. Wobec tego Kid postanowiła zostać damą, wrócić do Texas, wyjść zamąż za opiekuna i zrobić go szczęśliwym na całe życie.
Inka padła na łóżko i zaczęła fikać nogami z radości. Renia wstała i przyglądała się jej surowo.
— Nie widzę w tem nic śmiesznego — ja uważam to za bardzo romantyczne.
— Kid wywierająca łagodny, kobiecy wpływ! — chichotała Inka. — Nie potrafi być damą ani przez godzinę. Jeśli sądzisz, że ona mogłaby —
— Miłość — oświadczyła Renia — dokonała już większych cudów niż ten — poczekaj a zobaczysz.
Cała pensja zobaczyła. Nawrócenie się Kid Mc Coy stało się sensacją roku. Nauczycielki przypisywały korzystną zmianę jej zachowania się Reni, i mimo, że były z tego nadzwyczaj zadowolone, nie wierzyły, aby to mogło trwać długo. Ale tydzień mijał za tygodniem, a zachowanie się Kid nie zmieniło się.
Kid Mc Coy nie chciała już, aby ją tak nazywano. Od przyjaciółek żądała, aby ją nazywały Małgorzata. Zarzuciła gwarę a zaczęła uczyć się haftować; podczas wieczornych „Podróży po Europie“ i Historji Sztuki siedziała ze złożonemi rękami i łagodną miną, zamyślona podczas gdy zwykle wierciła się bezustannie na swem miejscu, trącając swe sąsiadki i nie dając im spokoju. Z własnej woli zaczęła ćwiczyć gamy. Z przyczyny tego wszystkiego zwierzyła się Reni, a Renia reszcie pensji.
Tam, na ranchu, oni potrzebowali łagodzącego wpływu muzyki. Jednooki Joe grał na akordjonie i to była cała ich muzyka. Pensja miała widzenie przemienionej Małgorzaty, ubranej biało, siedzącej przy pianinie o zmroku i śpiewającej słodko „Różaniec“, podczas gdy opiekun przyglądał jej się ze złożonemi jak do modlitwy rękami, a cowboye, z wielkiemi nożami za cholewami butów i pastuchy, spokojnie i z szacunkiem zaglądali przez okno.
Tego roku nie trzeba już było zmuszać do spełniania obowiązków religijnych buntującej się przeciw nim Kid, przeciwnie, chętnie spełniała je pełna łagodności i powagi Małgorzata. Całą szkołę ogarniał dreszcz na widok Miss Mc Coy, kroczącej przez kościół ze spuszczonym wzrokiem i rękami w zamyśleniu złożonemi na książeczce do nabożeństwa. Dawniej zachowywała się w przesyconej różnobarwnem światłem witrażów kaplicy św. Trójcy jak nieujeżdżony źrebak.
Ta dziwna przemiana trwała siedem tygodni. Pensja zaczęła już zapominać, że wogóle istniała kiedyś jakaś Kid Mc Coy, która nie była damą.
A naraz pewnego dnia przyszedł od opiekuna list, że przybywa na Wschód odwiedzić swą dziewczynkę. Hamowane podniecenie ogarnęło cały Korytarz Południowy. Renia, Małgorzata i całe zebranie sąsiadek odbywały poważne konferencje, jak ona ma się ubrać i jak zachowywać. Nareszcie wybrały biały muślin i błękitne wstążki. Debatowały też długo, czy ona ma go pocałować, czy nie, zaś Renia oświadczyła stanowczo, że nie.
— Jak cię zobaczy, — tłumaczyła Małgorzacie — zrozumie odrazu, że nie jesteś dzieckiem. Przez ostatnie trzy lata wyrosłaś na kobietę. Z pewnością będzie się czuł w twej obecności onieśmielony.
— Hm! — mruknęła Małgorzata trochę niepewnie. — Spodziewam się, że tak.
Opiekun przyjechał w niedzielę. Cała pensja — in corpore — rozpłaszczała swe nosy na szybach w oczekiwaniu jego przybycia. Spodziewały się flanelowej koszuli, butów z cholewami i ostrogami, a w każdym razie sombrera. Trzeba jednak powiedzieć całą, choć przykrą prawdę. Był w surducie, nienagannie skrojonym, i w cylindrze, w ręce miał laskę a w butonierce gardenję. Na jego widok możnaby przysiąc, że ten człowiek nigdy nie widział pistoletu lub bandyty. Stworzony był na gentlemana z tacą w ręce zbierającego datki w kościele.
Teraz dopiero przychodzi to najgorsze.
Opiekun chciał zrobić swej małej wychowance niespodziankę. Pragnął, żeby jak wróci na rancho, miała prawdziwy dom. Słodki, łagodny wpływ kobiety miał zmienić je w stosowne miejsce pobytu dla młodej panny. Nie przyjechał sam. Towarzyszyła mu młoda żona, rosła, dobrze zbudowana, piękna kobieta, z niskim głosem i pełnemi wdzięku manierami. Po obiedzie śpiewała trochę dla panienek, a gdy sześćdziesiąt cztery pary oczu przyjrzały się jej pięknej prezencji, sześćdziesiąt cztery — nie, sześćdziesiąt trzy jej słuchaczki postanowiły być taką jak ona. Małgorzata robiła honory domu, osłupiała i nie rozumiejąc, co się koło niej dzieje. Świat, jaki sobie wymarzyła przez tych siedem tygodni, runął w ciągu godziny, tak, że ona nie mogła jeszcze przyjść do przytomności. Nigdy — z tego zdawała sobie sprawę doskonale — na polu kobiecości nie będzie mogła rywalizować z żoną opiekuna. Tego w sobie nie miała i nie mogłaby mieć, choćby ją tego uczono od kołyski.
Kiedy wieczorem goście wybierali się zpowrotem do miasta, opiekun wobec całej szkoły pogłaskał Małgorzatę po głowie i powiedział jej, żeby była dobrem, grzecznem koźlątkiem i słuchała swych nauczycielek. A żona jego, protekcjonalnie oparłszy jej rękę na ramieniu, pocałowała ją w czoło i nazwała ją swą „kochaną córeczką“.
Po wieczornej modlitwie wieczornej nastąpiły dwie godziny „wolnego“. Nauczycielki zbierały się w kancelarji Wdowy na pogawędkę i na kawę, zaś dziewczęta niby to pisały listy do domu. Ale tego wieczoru Korytarz Południowy daleki był od spędzania czasu w tak spokojny i niewinny sposób. Małgorzata Mc Coy uroczyście powracała do swego dawnego typu. W swym własnym obrazowym języku nazwała to „wywracaniem wszystkiego do góry nogami“.
Orgjastyczne odgłosy dotarły wreszcie do plotkujących przy kawie pań w parterze. Miss Lord poszła zobaczyć, co się dzieje i szła — na palcach.
Panna Mc Coy, w fantastycznym kapeluszu, zsuniętym na prawe ucho, w krótkiej gimnastycznej spódniczce, w szkarłatnych pończochach i w szkarłatnym staniczku, weszła na stół i naśladowała taniec w sabotach górników złota, podczas gdy jej słuchaczki grały taniec żebraków na grzebieniach i klaskały w dłonie.
— Małgorzato! Zejdź ze stołu! — rozległ się nagle ostrzegawczo czyjś przerażony głos w powszechnym hałasie.
— Nie nazywajcie mnie Małgorzatą. Jestem Kid Mc Coy z Wąwozu Kalek!
Oczy jej padły naraz na twarz Miss Lord, sterczącą ponad głowami skupionemi w sionce, i natychmiast zeskoczyła ze stołu. Pierwszy raz Miss Lord brakło słów. Osłupiona patrzyła przez trzy minuty; wreszcie zdołała wymówić:
— Wieczorem w niedzielę w zakonnej pensji!
Dziewczęta rozbiegły się i Miss Lord została sama z panną Mc Coy. Renia schroniła się na samym końcu Rajskiej Alei i przez całą godzinę dyskutowała z Ludką i Inką o karach, jakie mogą spaść na Kid. Dzwonek na zgaszenie świateł zabrzmiał, zanim zebrała odwagę na przekradzenie się do ciemnego Skrzydła Południowego. Z łóżka Małgorzaty słychać było łkanie, Renia osunęła się na kolana i objęła swą współlokatorkę. Łkanie ustało, ale Małgorzata z całych sił powstrzymywała oddech.
— Kid! — pocieszała ją Renia. — Nie rób sobie nic z Lorduni. To nieznośna stara panna! Co ci powiedziała?
— Przez miesiąc nie wolno mi wydalać się z Zakładu, mam się nauczyć pięciu psalmów na pamięć i zrobić pięć—pięćdziesiąt zadań za karę.
— Pięćdziesiąt! To wstyd! Nigdy ich nie potrafisz napisać. Niema prawa karać cię tak srogo, skoro przez tyle tygodni byłaś tak grzeczna.
— Gwiżdżę na to! — zawołała Kid gwałtownie, wyzwalając się z objęć Reni. — Zato tamta nigdy już nie będzie mogła nazwać mnie znowu swą słodką córeczką.





  1. Po ang. — koźlę.
  2. Rancho — wielka zagroda dla bydła, mogąca pomieścić niekiedy i kilka tysięcy sztuk.
  3. Wschód w Ameryce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: anonimowy.