Uroda życia/Część I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XIV
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Podczas drugiego miesiąca pobytu generała Polenowa w Paryżu przez jego salon przewijać się począł korowód francuzów. Byli to przeważnie majsterkowie interesu, dziennikarze, polujący na materyał do plotek o Rosyi. Bywali jednak i artyści, literaci, muzycy. Niemal każdy z nich zostawiał u stóp Tatjany daninę spojrzeń, cichych westchnień i wykwintnie zamaskowanych wyznań. Jej to pochlebiało. Lubiła te francuskie hołdy. Ten i ów z przygodnych wielbicieli otrzymał jej powłóczyste spojrzenie, inny chwilę dłuższej rozmowy. Pewien redaktor artystycznego pisma wyjechał nagle do Szwajcaryi w obawie o losy swego serca. Pewien komedyopisarz obdarował ją swemi dziełami, zbogaconemi kwiecistą dedykacyą. Pewien młody artysta zaczął malować jej portret. Chodziła sama do jego pracowni pozować. Piotr odprowadzał ją do drzwi pawilonu w ogrodzie i czekał. Serce ściskało się w nim i dusza zamierała na rogach ulicy, gdy się tłukł, jak ptak z wykręconemi skrzydłami, nagle złapany z wolnego powietrza miłości i z przestworów szczęścia w ciemność zdradzieckiego potrzasku. We wzroku upadłym na ziemię śniły się przeraźliwe widziadła. Cóżby za to dał, żeby wzrokiem tym przebić ogromne ściany i ujrzeć, czy prawdą jest, co podsuwała wyobraźnia, — i jeżeli to prawda, zadać duszy własnej ostatni i nieomylny cios. I oto nagle Tatjana wychodziła wesoła, rozbawiona, pustująca, pełna jakby nowego blasku i zapachu. Wszystko znikało, jak mrok wobec światła. Jej wonne ręce, radosne oczy odpędzały wszelki smutek. Zanosiła się od śmiechu właśnie z Piotra. Piąte przez dziesiąte opowiadała, co to jej nawyznawał malarz. Raz zwracała uwagę Piotrową na redaktora, jako tego, który „rzeczywiście“ mógłby być uważany za „coś“, — to znowu tajemniczo wspominała o komedyopisarzu... W trakcie tych zdarzeń jednej nocy Piotr długo nie mógł zasnąć. Postać malarza, którego zresztą nigdy na oczy nie widział, lecz wady i zalety znał z opowiadań Tatjany na pamięć, snuła się w mrokach snu, jak doskonale wyraźne widziadło. Spostrzegł oto Tatjanę, rozmawiającą z człowiekiem nieznanym, który do niego, widza, tyłem był odwrócony. Widział miłosny wzrok Tatjany zwrócony na twarz tamtego człowieka. Patrzał tak długo na jej oczy, które były jego własnemi, jego szczęściem, jego życiem — oddane cudzemu wzrokowi... Straszliwa siła snu zdawała się przebijać wielkie mury, wyważać zamknięte drzwi, otwierać okna i ukazywać, co się za nimi działo. Z tych bolesnych jasnowidzeń, od rozmów, w sposób dyabelski podsłuchanych, unosiła go siła łaskawsza i powracała w stan niewiedzy. W męce sennej podejrzliwości i na istnym ruszcie wyolbrzymiałych trwóg — smażył się do rana. Gdy nagle, jak kamień, usnął, przyśnił mu się inny widok, pamiętny na całe życie. Zdało się, że po długiem niewidzeniu i po dokuczliwej tęsknocie miał się spotkać z Tatjaną. Kazała mu przyjść na brzeg morza, nad jakowyś brzeg, który gdzieś w życiu, czy na malowidle widział. Były tam suche, kolczaste osty na szczerym piasku, kłującą trawą słabo porośnięte wądoły. Wokoło leżały górami białe wydmy. Suche stosy alg z morza wyrzuconych wydzielały przykry zapach. Dalej ku morzu szczerzyły się kamienie, rudym mchem porośnięte, a u samej fali złociła się prześliczna, gładka plaża, jak dziecko przez matkę, po milion razy wycałowana przez morze. Piotr szedł we śnie z pośpiechem, ażeby coprędzej ujrzeć Tatjanę. Ale oto wypadło mu minąć dom kamienny, chałupę o niskich drzwiach i rozwartem oknie. W tem oknie tłoczyli się jacyś ludzie, jakieś kobiety. Minął te drzwi i okno, śpiesząc co żywo. Lecz niespodzianie usłyszał głos: Tatjana wychyliła się z rozwartego okna i zawołała go po imieniu. Znakami kazała mu iść dalej w tymsamym kierunku, nad morze. Zeszedł między dwiema kępami twardej ziemi na wymytą plażę. Nadeszła. Twarz miała rozognioną. Śmiała się śmiechem nieznośnym, bolesnym, wyszydzającym jego zazdrość. Gdy się zbliżyła, zapytał, czemu jest tak czerwona. Wtedy wyrecytowała:
— Wyobraź sobie... No ten... — (wymieniła jakieś nazwisko, które usłyszał, lecz w sennej boleści natychmiast zgubił i zapomniał).
— Kto?
— No ten... (Znowu wymieniła nazwisko).
— Cóż takiego?
— Domyśl się, Piotruś, — i przebacz, no, przebacz! Nie mogłam się obronić. Ach, jakiś ty śmieszny, jaki śmieszny!
Straszliwe senne cierpienie rzuciło go na ziemię, do jej nóg. Objął rękami jej kolana, opasał je z rykiem nie jednego człowieka, lecz jakby z rykiem całego świata. Pękającemi od zduszenia płucami począł w niebogłosy wrzeszczeć, wzywać Boga na pomoc, na pomoc! Wzywał Boga, ażeby jej kazał zaprzeczyć, ażeby jej z gardła wydarł to słowo. Krzyk jego wzmagał się, rozpętywał, jakby w nim ryczała szalona nawałnica. Tatjana śmiała się nad tym jego krzykiem swym cichym, zażenowanym, zgłupiałym chichotkiem. Gdy się wreszcie ocknął zimnym potem zlany, dziękował Bogu, że to był tylko sen...
Jakby na zaprzeczenie tym snom bywali w tymże czasie bardzo długo razem. Tak długo, że czas zdawał się znikać, sama miłość niemieć z rozkoszy i w nicość się osuwać. Cudne, wolne już od rozkoszy znużenie, niby ręka mądrości, rzucało na piękność zasłonę. Mówili teraz szeptem bez uniesienia i bez żalu o tem, w jakiby sposób zapobiedz rozłączeniu swemu teraz, czy kiedykolwiek, czy w wieczności. Znajdowali, że ta chwila jest najstosowniejszą i najistotniejszą... Pewna myśl jakby zapomniana na ziemi kazała Piotrowi zamilknąć. Powiedział jej o tej myśli. Uczuł natychmiast biegające jej ciało gwałtowne uczucie, zimny dreszcz. Nie mógł go z łona jej wycałować, wyrwać z serca, wydobyć z myśli. To uczucie nie nazwane i nie wypowiedziane tkwiło w niej widomie, jak żądło pszczoły w żywem ciele. Leżała bez ruchu, patrząc w ciemność otwartemi oczyma. Z ulicznych latarń wsączała się do pokoju nikła poświata i lśniła na tych czarnych, wypukłych źrenicach... Wtedy to za oknem, w głębi ciemnej ulicy rozległa się piosenka starego żebraka bez ręki. Znali tego trubadura oddawna, lubili jego basowy głos i jego tułaczą pieśń:

„Non, tu ne sauras jamais
O, toi qu’ aujourd’hui j’adore,
Si je t’aime, si je te hais,
Si je t’aime, si je raille encore...“

Miłość dosięgła tej granicy, że myśl i uczucie malowało się, jak czytelne pismo w blaskach, uśmiechach i połyskach. Czytał w tych oczach wpatrzonych w ciemność myśl wewnętrzną. To też począł mówić o wewnętrznym swym świecie, o straconym ojcu, polskim powstańcu, o jego mogile w pustce pod lasem, o spróchniałym krzyżu... Widział wciąż wypukłe, słabo lśniące źrenice. Całował żarliwe wargi i policzki, pełne wiecznej słodyczy.
W pewnej chwili rzekła:
— Przestań już o tem mówić. Mam wstręt do tych twoich wszystkich historyi. Nie mogę tego przed tobą ukrywać...
Zamilkł. Leżał bez żalu, bez smutku. Patrzał w ciemność, jakby w widomy obraz swej samotności.
W pewnej chwili podniosła się, oparła na ręce, nachyliła twarz nad nim i, zasłaniając ciemność sobą, zapytała:
— Ty jesteś w duszy polak? Takisam, jak twój ojciec?
— Tak.
Usta jej spoczęły na jego ustach, usta gorące, jak płomień. Lecz oto wnet kurcz począł łamać, targać, wyginać, trząść drżeniem te śliczne — prześliczne usta. Och, ów tyle znany lament! Płacz wewnętrzny począł targać całe ciało, przechylać je tam i sam, jak chciał, — i miotać po pościeli. Ciężka głowa, obarczona masą włosów, jak bryła kamienna zapadła się w poduszki i szloch niestrzymany począł rzucać tę bezsilną, nieszczęsną głowę, taczać ją, jak ciężar materyalny. Tatjana przekręciła się i zapadła na twarz w pościel. W płaczu bez końca skruszyła się jej wola zawsze żelazna i rozsypała na proch. Płacz ten był tak bolesny, tak rozdzierający, tak ostatni, że sam już był granicą.
Piotr czuł, że ani jedno już z mowy człowieczej słowo nie może go przerwać, ani uciszyć. I cóż mogło uciszyć to zapamiętałe, ponure, śmiertelne łkanie? Ażeby podnieść i ukoić tę płaczącą głowę trzeba by było przekreślić i wyrzucić z pamięci dzieje ojca, krwawe, leśne konanie pod kulami, — trzeba by było Rosyi wolę najezdniczą, w śniegach bezmiaru na potęgę i posłannictwo wyhodowaną, w łagodne braterstwo odmienić... Piotr zacisnął w sobie jęk, jakby udusił wyhodowanego ptaka. Przypadł ustami do burzy włosów, objął rękoma ukochane ciało i tulił je, targane od spazmów płaczu, w silne ramiona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.