U babuni/Tom I/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazwiskiem ogólnem Wołynia objęty jest kraj tak rozległy i tak rozmaitéj fizyognomii, że w istocie ogólnie mówiąc o nim nic się oznaczyć nie może... Piaski, błota, sosnowe lasy zniszczone, a obok najżyzniejsza ziemia w świeie, najpiękniejsze widoki, dębowe gaje, wzgórzyste okolice... Kowel i Owrucz, obok Starego Konstantynowa, Dubna i Ostroga, to dosyć powiedziéć. Polesie wołyńskie i czarnoziemy konstantynowskie, to dwa najskrajniejsze kontrasty. Wieśniak téż Poleszuk wcale nie jest podobny do zamożnego włościanina z okolic Cudnowa i Lubaru... Naostatek i budnik i mały szlachcic, posiadacz niewielkiego folwarczku inaczéj tu, inaczéj tam wygląda. Różnice są niezmierne, tak, że Wołyniak jeden drugiego zaprzéć się może spotkawszy się na szerokim świecie i nikogo to nie zadziwi. Szczególne typy mają pojedyńcze powiaty i gruppy ludności.
Niektóre z nich nawet, objęte jedną granicą administracyjną, jak naprzyklad Łucki powiat — mieszczą w sobie sprzeczności wielkie... Osiadły koło Zaborola i Omelanika... wcale inaczéj wygląda, niż zaszyty w lasy pustelnik od Włodzimierzowéj krynicy (Włodzimierzec) — Horodźca i Dąbrowicy. W początku jeszcze naszego wieku, lasy, które się za Kiwircami zaczynają, ciągnęły się prawie nieprzerwane aż ku Pińskowi. Gdzie niegdzie kępina, wśród nich siedziała wyrąbawszy się z puszczy wioseczka, któréj mieszkańcy żyli więcéj z lasu niż roli. Zwolna bardzo karczowano i wytrzebiano. Długie lata las towarny stanowił tu niemal cały dochód dziedzica, a leśne produkta żywiły wieśniaka.
Gospodarstwo téż tu cale różne było niż w innych częściach kraju; zwolna dźwigało się ono na zgliszczach odwiecznych puszcz, które nielitościwie wyrąbywano. Niewielu dziedziców, jak Platerowie Dąbrowiccy, oszczędzali swoje lasy; łatwy z nich dochód kusił... i stare dęby płynęły Styrem w dalekie kraje... Byli to ostatni potomkowie rodu, który raz tu wygasłszy, miał być zastąpiony osiczyną i brzozą pośledniejszą.
Gdzieś w téj okolicy leśnéj — cichéj, otoczonéj borami, wśród błot i zarośli — leżała wioska Hrud-Leśny, złożona z kilkunastu chatek. Kiedy się ona oderwała od tych wielkich dóbr pańskich, które cały ten kraj zajmowały, od Olizarowskich, Platerowskich i Lubomirskich dominiów — nie pamiętano już, prawdopodobnie który z tych wielkich panów, kawałek niepotrzebnéj mu ziemi nadał zasłużonemu oficyaliście, a ten zwolna go sobie osadził, wytrzebił — zagospodarował. Że tutaj w ogóle ziemia nie miała wielkiej wartości, więc i Leśny-Hrud, choć z kilkunastu chatek złożony, siedział po pańsku na stu kilkudziesięciu włókach ziemi. Przestronno mu było... Z Kołków, z Włodzimierca, z Dąbrowicy dojeżdżało się do niego takiemi drożynami, że gdyby, uchowaj Boże, stary Plater dąbrowicki, albo pan Urbanowski, albo który z Olizarów i Worcellów przypadkiem zapragnął oddać wizytę dziedzicowi Hruda, musiałby był chyba kazać gościniec rozszerzać, mostki stawić i pnie na wązkiéj drodze wyrąbywać. Szczęściem, żadnemu z nich na myśl to nie przyszło i drożyny wiodące do Hruda, pozostały w przedpotopowym swym stanie.
Na jednéj z nich od bardzo dawna przekonano się, iż most, który niegdyś stał na leśnym ruczaju, był rzeczą zbytkowną. Pozostały po nieboszczyku, jak kości skieleta sterczące pale, a strumyk bokiem nauczono się wpław przejeżdżać. Nie był ani głęboki, ani grzązki, a ten co go przebrnął miał czysty zysk, że koła zeschłe odmoczył.
Wioseczka Hrud-Leśny była podobna do wszystkich swych siostrzyc poleskich: leżała na małéj wyniosłości sznurem szarych chatek nad rzeczułką obracającą młynek; miała na wzgórku cerkiewkę drewnianą, misternie gontami obitą, okopciałą gospodę starą, i w drugim końcu dworek dziedzica, prawie przyparty do szczątków starego lasu, którego pozostałe dęby ogrodem objęte ocalały. Dworek był skromniuchny jak na ubogiego Poleszuka przystało: dwa słupki u ganku, wysoki dach nad kominami dwoma. Tuż kuchenka i folwark... wszystko w kupie, a karczma i wieś téż o dwa kroki, bo tu, starym obyczajem, najściślejszy związek łączył wszystkich mieszkańców oazy wśród dzikiéj puszczy.
Młynek na potrzebę miejscową miał folusz i krupiarnię, z pra-starych czasów. Nie wiem już które pokolenie Abramków siedzące na arendzie, solidarnie było połączone węzłami własnego interesu, ze dworem i wioską. Wieś należała od lat pono dwunastu do Morawińskich; dawniéj trzymała ją rodzina, która się ku Łuckowi na lepszą ziemię wyniosła.
Morawińscy ci — różnie o nich mówiono — szlachta przecież być musieli, ale chodziła wieść, iż wprzódy tak ubodzy byli, że dziadek ich z Mazowsza tu przywędrował jako budnik dla wyrobu Olizarowskich lasów. Jak inni budnicy miał chatę, trzymał bydło, strugał klepkę, najmował się do palenia potażu — i ot — tak, jakoś, niewiadomo w jaki sposób, dorobił się powoli do tego, że jego syn mógł nabyć Hrud-Leśny, którego przeszli dziedzice zbyć się chcieli. Jakoś tu i nie rodziło i z osadnikami sobie rady pono dać nie mogli.
Morawińscy nabywszy wiosczynę opuszczoną, wzięli się do pracy żywo. W lasach było jeszcze ręce za co zaczepić, sprzedano kilka kóp belek, cóś klepki... i — opłaciły się dłużki. Wydarto trochę pola z pod dębiny, gdzie się spodziewano gliniastszy i lepszy grunt znalęźć, co się w istocie sprawdziło. Przyszło do tego, że — rzecz nie do wiary, — posiano proso a nawet pszenicę. Stary Morawiński był gospodarz nie lada, ludzi męczył, ale sam z niemi niemal jak parobek pracował, od rana do nocy. Co on tam rowów nabił, żeby nizkie pola poosuszać, zliczyć było trudno... Włościanie przekonawszy się, że u pana się opłacało to staranie, także powoli wzięli się do roli. Wprzódy bowiem, prawdziwi Poleszucy ledwie cóś żyta i owsa zasiewali, mało który przy ogródku zagon na len wygnoił i pod przyściół jęczmienia trochę zasiał. — Kołodziejów za to we wsi i stelmachów było więcéj niż potrzeba. Baby handlowały grzybami, a i na barciach nie zbywało. Bydełko téż na leśnéj paszy chowało się dobrze, a krówki, choć drobne, mleko smaczne dawały. Owce Morawiński pierwszy zaprowadził lepsze, bo dawniéj czarne, brunatne i na kożuchy tylko a sukno domowe, dostarczające skór i wełny, hodowano...
Morawińskim nieźle się działo. Leśny-Hrud dawniéj okrzyczany jako zapadła dziura, niewarta trzech groszy, teraz omało, że za złote jabłko nie uchodził. Gdy stary ow jego reformator i twórca zmarł, syn był jeszcze gdzieś na świecie, niewiadomo w wojsku, czy na służbie; córka za mąż wyszła jakoś tak osobliwie, że ani słychu o niéj nie było... Po śmierci starego jednak wrócił zaraz dziedzic nowy i poprowadził gospodarkę niezgorzéj. Ożenił się z panną, daleką kuzynką dziedziców dąbrowickich — i... siadł biedę klepać dawnym obyczajem. Wszyscy mówili, że się wdał w ojca, miał bowiem te same co on przymioty, statek, pracowitość i wielką miarę w postępowaniu. Ale, ojciec był człek prosty, ten już liznął świata, to téż żył więcéj z ludźmi, po sąsiednich dworach przyjmowano go dobrze, a gdy Bóg mu dał rodzinę, przez te stosunki a koligacyą jakąś z Dąbrowicą, łatwiéj mu ją było wychować na ludzi i do ludzi.
Rodzina pana Andrzeja Morawińskiego, któremu żona była zmarła, składała się teraz z dwóch córek dorosłych i jednego syna. Syn świetnie skończył nauki w Krzemieńcu, ale pomimo, że mu inny i lepszy stręczono zawód, pomagał ojcu w gospodarstwie, a córkom téż dotąd nic się nie trafiło, ale nie rozpaczał ojciec, bo starsza miała dwudziesty, a młodsza ledwie poczynała rok osiemnasty. Panienki były skromne i dobrze wychowane, jednak już dla Poleszuków jakoś straszne.
Ocierały się o pańskie domy, napatrzyły innego towarzystwa, domyślano się, że mogły miéć gusta pańskie, i to odstręczało kawalerów, którzy gospodyń potrzebowali, coby w butach około chlewów chodzić mogły.
We dworku Morawińskich, choć był bardzo niewykwintnie urządzony, coś jednak świadczyło, że tam ludzie mieszkali więcéj nad innych wykształceni. Był i fortepianik, chodziły po stolikach książki, ogródek smakownie pięknemi kwiatami był zasadzony. Miło tu było zajrzéć tak się ubóstwo godziło ze smakiem i poczuciem piękna, co się nadzwyczaj rzadko zdarza. Najczęściéj albo jest nad siłę i możność pretensyi, lub instynkt fałszywą obiera drogę i jaskrawością razi. Tu było w miarę i łagodnie a bardzo prosto i skromnie. Najwięksi panowie, nawykli do zbytków, u Morawińskich znajdowali się jak w domu. Nie było wiele, ale to co się znajdowało piękne i dobre było.
Z pola właśnie pod dozorem pana Pastrukiewicza, ekonoma, (bo pana Damiana tego dnia nie było), zwożono kopy do stodoły, śpiesząc, aby ich deszcz w polu nie zastał, wieczorem się jakoś na niepogodę zanosiło, dwie siostry siedziały z robótkami w ganku. Zosia szyła na kanwie, Lucynka coś głośno czytała. Czytanie się nie wiodło dnia tego, to jedna to druga miała jakąś uwagę do zrobienia, wszczynały rozmowę, śmiały się, paplały, a w książce wiaterek od lasu kartki przewracał. Zosia, starsza, była piękną brunetką, Lucynka także ciemnych włosów i oczu podobna do niéj, nie tak uderzała wdziękiem jak wyrazem łagodności i dobroci. Obie prawie jednego wzrostu, smukłe, zręczne, trochę poopalane jak wieśniaczki, kwitnące zdrowiem, odrazu siostrzanem podobieństwem twarzyczek dawały poznać węzły co je łączyły, a mimo to, niezmierna była różnica charakterów w tych dwu twarzyczkach na jedną formę odlanych. Lucyna była więcéj w sobie zamkniętą, mniéj śmiałą, cichszą, Zosia żywą, otwartą, wesołą. Lucynka w osiemnastu latach już się trwożyła przyszłością, Zosia cieszyła się życiem nie myśląc o niéj wcale. Starsza z odwagą i wiarą szła naprzód nieustraszona, Lucynka obawiała się wszystkiego, przeczuwała i wymyślała co najgorsze. Może właśnie ten odcień dwu charakterów, te różnice uczuć sprawiały, że dwie siostry kochały się bardzo. Sprzeczały się nieustannie, ale jedna bez drugiéj żyć nie mogła. I w téj chwili Zosia się cieszyła, że ostatnie kopy Damian za powrotem znajdzie w stodole, Lucyna patrzała na chmurzące się niebo i przepowiadała, że ich nie zwiozą przed deszczem. Zosi się zdawało nawet, że słoty nie będzie, że się to przetrze i rozpogodzi, Lucyna była pewną, że na noc przyjdzie burza i deszcz.
Tembardziéj ją to trwożyło, że i ojciec musiał być w drodze, i brat mógł już do domu powracać. Podróż ojca szczególniéj zajmowała ciekawe umysły dwóch siostrzyczek. Ojciec, pan Andrzéj, jednego dnia odebrał był list z poczty, która tu bardzo opieszale dochodziła przez Łuck i Kołki. Nie mówił nikomu, co on zawierał, chodził jakiś zamyślony dni parę i oświadczył wreszcie półgębkiem córkom, że będzie musiał na tydzień, może dziesięć dni wyjechać z domu za interesem. W ogólności rzadko się oddalał, a nigdy długo nie bawił w podróży, zdziwiło to dziewczęta, zaczęły dopytywać, nieodpowiedział im więcéj nic nad to, że musi jechać za Włodzimierz, że interes konieczny, że to go nudzi, ale potrzeba się wybrać.
Sam wybór w drogę dowodził, że miał zabawić dłużéj niż zwykle, a był wybierając się smutny, nie swój i kilka razy zdawało się jakby zmienił myśl i chciał zostać. Zosia widząc to, namawiała go ażeby Damiana wyprawił na swojém miejscu, pan Andrzéj głową potrząsł, widać, że to było niepodobieństwem. Nie miewał ojciec tajemnic żadnych dla dzieci, i człowiek, choć dosyć milczący, skrytym nie był, tym razem jednak choć się go trochę dopytywały, ani o celu podróży, ani o interesie się nie wygadał.
Lucynka domyślała się już, swoim zwyczajem, czegoś złego, Zosia nawet trochę była niespokojną.
Gdy się żegnali a dzieci dopytywały kiedy się go mogą spodziewać z powrotem, nie umiał im powiedziéć.
— Albo ja wiem! — rzekł ruszając ramionami. — Zapewne nad dni osiem, dziesięć najwięcéj nie zabawię, ale drogi mogą się popsuć, konisków nie chcę zamęczać. No, nie wiem.
Od wyjazdu tego tajemniczego pana Andrzeja córki ciągle o tém myślały, co go w porze zbiorów i blizkiego siewu mogło wypędzić z domu? Lucynka, po swojemu, wróżyła coś złego. Zosia, szanując ojca tajemnicę, była spokojną. Damian tak nie wiedział o celu podróży jak i one.
Tego dnia właśnie upływało już półtora tygodnia od wyjazdu Morawińskiego, córki niezmiernie niespokojne czekały na niego. Rozmaite były znaki i przeczucia, klucznica Bączkowska miała sen, który wróżył przybycie.
Na wszelki wypadek były przygotowane poziomki, były rydze i z Dąbrowicy przywiezione świeże mięso. Dziewczęta siedziały w ganku nie bez przyczyny. Dwór wprawdzie od gościńca dzieliła rzeczułka, którą daléj we wsi dopiéro po moście się przejeżdżało, ale, ztąd, jak tylko kto z lasów wyjechał, zdala już go dojrzéć było można.
Mogłyby więc ojca choć białemi powitać chustkami. Oczy jednéj to drugiéj zwracały się na drogę, lecz na niéj żywéj nie było widać duszy.
Godzina już była spóźniona, słońce zachodziło za lasy, ostatnie wozy z żytem ciągnęły do stodoły. Bączkowska, nader skromnie odziana stara kobiecina, przyszła panienkom oznajmić, że wszystko, chwalić Boga, żyto będzie pod dachem, i że stary się z tego ucieszy. Dawała téż znać, że samowar nastawiony, i że czasby pannom pić herbatę.
— Sama przecie mówiłaś, Bęczkosiu, że tatko dziś będzie — odezwała się Lucyna — to poczekamy...
— Jakby Michałek drugi raz samowara nie mógł nastawić? proszę panienki — zawołała Bączkowska — a to nie ma gorszéj rzeczy jak się tak głodzić, i do czego?
Zosia się rozśmiała.
— Czyż my kiedy bywamy głodne? — spytała.
— A kiedyż obiad był? Kole pierwszéj — mówiła troskliwa jéjmość — kiedy ja już stara i podwieczorek jadłam...
Wtém Lucynka się porwała, klasnęła w ręce: — Ojciec jedzie!
— Gdzie? gdzie? — krzyknęła Zosia i klucznica.
W istocie, z lasu się coś pokazało, ale chyba przeczuciem serca można było rozpoznać kto tam jechał. Mógł to być i Damian i pan Andrzéj, i Żyd z Kołków i chłopek z lasu. Oczy się wpiły w to coś poruszającego, jak na przekorę, dosyć wolno po gościńcu piaszczystym. Obie siostry zamilkły, klucznica trochę niedowidząca zdaleka, czekała, aby jéj młode oczy rozeznać pomogły i zastosować się do tego co nadjechać miało.
Szło o samowar i poziomki.
— Ojciec...
— Damian...
— Słowo daję... ojciec... trzy konie...
— Damian téż trzema pojechał...
— Ale u Damiana jest siwy, kozak... ty wiesz, u ojca wszystkie gniade...
— A któż z tak daleka dojrzy...
— Ale ja widzę doskonale...
— To może być kanonik...
— Gdzie tam! co onby tu robił!
Sprzeczały się tak śmiejąc z sobą, a po gościńcu wlókł się tu ktoś wolno bardzo. Nareszcie i Zosia zgodziła się na to, że to mógł być ojciec. Chciały chustkami powiewać, jednak nie śmiały. A nużby to był młody jaki panicz z sąsiedztwa. Wstrzymały się jeszcze. Bęczkowska na pewno już pobiegła kazać samowar przyśpieszyć i do herbaty nakrywać.
Nagle obie chusteczki białe podleciały do góry, Lucyna poznała konie i najtyczankę. Morawiński téż chustką ku dzieciom powiewał. Wielka radość. Zosia pobiegła do kuchni wołając o samowar, a obie, jak stały, z dziedzińca się potém wymknęły na gościniec przez wioskę, aby prędzéj upragnionego powitać.
Poruszyło się wszystko co żyło we dworze, pobiegły psy podwórzowe za panienkami i zbudziły wiejskich stróżów odpoczywających po przyźbach. We wsi zahuczało.
U mostku stanęły dziewczęta zdyszane, bo ojcowska bryczka nań wjeżdżała. Morawiński wyskoczył z niéj i przybiegł do córek, które mu się na ramionach wieszały. Twarz troszkę rozjaśniona tém powitaniem, była jednak smutną i zasępioną, może znużona podróżą. Spytał zaraz o Damiana, odpowiedziano mu, że się go dziś spodziewają także. I szli tak ku dworowi, w pośrodku, dwie córki po bokach, patrząc mu w oczy i usiłując zgadnąć co przynosił z sobą.
Karmiono go tymczasem pomyślnemi dosyć wiadomościami o gospodarstwie, żyto było zwiezione, deszcz nic nie popsuł, nie porosły kopy. Wszystko w najlepszym zastał porządku.
Stary dziwnie roztargniony mało zdawał się na to zwracać uwagi. Tak doszli do ganku, gdzie i klucznica, zmieniwszy chustkę, którą była przykryta i Michałek wdziawszy spencerek i stary Łysek, witali pana. Razem weszli do jadalnego pokoiku na prawo, gdzie już serweta była na stole, filiżanki i poziomki. Morawiński usiadł, posypały się pytania. W odpowiedzi na nie ojciec tylko się przyznał, że był aż za Bugiem, w drodze mu się nic złego nie trafiło, a interes...
Uśmiechnął się, mówiąc to smutnie.
— O tym się późniéj dowiecie — rzekł i urwał, zadając jakieś gospodarskie pytanie.
W ciągu herbaty był milczący. Oczekiwano na Damiana, ten nie nadjechał. Przeciągnęła się rozmowa obojętna dosyć długo, a córki go na chwilę nie odstępowały. Lucynka szpiegowała oczy ojcowskie i znajdowała w nich wyraz smutny.
Byli sami.
— Może na ten raz Lucynka ma trochę słuszności — odparł Morawiński jakimś wyrazem, który zdawał się mówić, że mu ciężko przychodziło szerzéj się przed dziećmi spowiadać. — Jestem w istocie jeśli nie smutny, to... niespokojny, i mam do tego powody...
Lucyna tragicznie załamała ręce.
— A mówiłam...
— Mogę ci ręczyć — rzekł ojciec — że z całą twą domyślnością nic nie odgadłaś. Złego nie ma nic, ale jest coś zupełnie nowego, o czém ani wy, ani ja nie możecie wiedzieć, czy dobre czy złe wróży... Nie mam już powodu robić z tego tajemnicy, będę musiał wam opowiedziéć wszystko...
Dziewczęta stały zaciekawione, ojciec im usiąść kazał.
— Powiem wam wszystko, nie jesteście już dziećmi, historię familii znać możecie i powinniście.
Lucyna usiadła blada i drżąca, Zosia spokojna, ale żywą ciekawością zarumieniona.
— Mój ojciec a wasz dziad, miał siostrę, o tém słyszeliście i wiecie tylko, że wyszła za mąż daleko gdzieś tak, że o niéj słychu nie było. Tak wam mówiono... Rzecz w istocie miała się inaczéj.
Byliśmy ubogiemi, dziad, jak wiecie na budkach siedział, ojciec się ciężko dorabiał kawałka chleba. Jeszcze dziad na budkach był, gdy Nastusia dorosła lat czternastu. Z polowania powracający panowie jacyś, którzy do Olizarów przyjeżdżali na łosie, zajechali do chaty dziada... Nastusia dorastająca była tak piękna jak anioł. Jeden z tych myśliwych ją zobaczył, i do tego przyszło, że się z nią ożenił... Wziął ją przeciw woli rodziców, wychowanie jéj dał, uczynił z niéj rozumną i cudnie piękną panię...
— Jak w romansie! — zawołała Lucyna — żeby ojciec tego nie mówił, trudnoby wierzyć.
— Tak było — dodał Morawiński — ale dziad nietylko, rozgniewawszy się za córkę jéj znać nie chciał, a nawet rodzinie zakazał, by się do niéj zbliżać nie ważyła. Ten co się z nią ożenił, pan dosyć możny, obrażony był tém, stosunki się wszelkie zerwały. My o niéj, ona o nas mało wiedziała. Pan Bóg dal jéj jedną córkę, i tę wziął dorosłą, straciła męża, została na świecie sama jedna. Widząc się tak osieroconą, kilka razy się do nas zgłaszała. Chciałem i ja zachować się tak jak ojciec mój, a wcale o niéj nie wiedzieć, w końcu mnie litość wzięła. Pojechałem do niéj.
— Ona żyje! — krzyknęły obie dziewczęta — czyż to może być? żyje?
— Żyje, nie tak bardzo nawet jest starą, powracam od niéj — ciągnął daléj Morawiński.
— Jakże ona jest? jak wygląda? — poczęła Zosia — a tatku kochany, mów.
Morawiński się uśmiechnął.
— Wcale się ciekawości nie dziwuję — rzekł — bo tak nagle sobie babunię znaléźć bogatą, milionową, mieszkającą w pałacu wspaniałym, która wnuczki poznać pragnie, to zakrawa na bajkę z Tysiąca nocy.
— Mnie serce bije! — zawołała Lucynka — ale to tak...
— Bardzo stara? — spytała Zosia.
— Zapewne, nie młoda, siwa, ale wyprostowana, żywa, przytomna, rozumna i osoba co się zowie wykształcona. Spodziewałem się w niéj — ciągnął Morawiński — znaléźć pełną pretensyi wielką panią, istotę salonową, dumną; znalazłem w istocie, ale w najlepszém słowa tego znaczeniu, uprzejmą, miłą, i dobrą, nadewszystko, rozumną. — To mówiąc westchnął Morawiński, i Zosię siedzącą bliżéj uścisnął.
— Ściągnęła mnie do siebie po to tylko — rzekł — aby o familię wybadać. Jednę przynajmniéj z was chce poznać i na czas jakiś miéć przy sobie...
Lucyna rękami twarz zakryła.
— Za nic w świecie! — zawołała.
Zosia się zarumieniła mocno, usta jéj zadrgały, spuściła oczy.
Milczenie panowało czas jakiś.
— Nie jest to tak bardzo straszne jak się wydaje zdaleka — odezwał się ojciec. — Rozumiem, że dla was i dla nas wszystkich cośmy nawykli żyć razem, nie pragniemy wiele a dobrze nam z sobą, bolesna rzecz pomyśléć nawet o rozstaniu, lecz nie ma w tém przymusu, nie może być gwałtu, pojechać trzeba a wrócić każdego czasu można. Dla każdéj téż z was poznanie świata i ludzi, coś warto. Naostatek, choć pani podkomorzyna nie obiecuje nic i nie mówi, jest-to milionowa pani, familii innéj nie ma, domyśléć się łatwo, że zbliżając się do nas, coś pewnie uczynić zechce. Nie tak bardzo dbam o pieniądze, a jednak, znaczą one coś na świecie, i gardzić niemi nie godzi się.
Zosia i Lucyna zarówno prawie zmięszały się i zamilkły. Jedna patrzała na drugą i nagle rzuciły się sobie płacząc na szyję, ściskać poczęły, łkając. Morawiński siedział zadumany, jak przykuty do kanapki.
Znowu nastąpiło dłuższe milczenie.
Lucynka, jako najmłodsza, trochę faworytka ojcowska, przybiegła się ojcu rzucić na ramiona.
— Mój tatku — poczęła płaczliwie — nie znali oni nas lat tyle, obchodziliśmy się bez nich, bez nadziei tych bogactw, dobrze nam z tém było, na co nam to szczęście, które tylą łzami trzeba opłacać. Po co nam ta jakaś nieznajoma, straszna pani, grozi swoją opieką? Podziękujmy jéj. Ja nie pojadę za nic, za nic..
— A ja chyba, gdy mnie ojciec wypędzi! — dodała Zosia. — Ani miliony, ani nadzieje nie uśmiechają mi się, ani życie na łasce... Jam tu sobie pani i swobodna, a tam...
— Ależ nikt się was nie zrzeka i nie wypędza — rzekł ojciec — uspokójcie się. Nie idzie o zaprzedanie dzieci dla milionów. Babka chce was poznać i zobaczyć, nic więcéj.
— A my boim się i nie życzym sobie wcale téj nagle zjawiającéj się babuni widziéć, znać i iść pod jéj rozkazy...
— No, no, mamy dosyć czasu do myślenia i mówienia o tem, na dziś koniec.
To mówiąc kazał Morawiński przynieść torbę podróżną, Lucynka pobiegła i dźwigając złożyła na stole. Stary otworzył ją, począł szukać czegoś na dnie i wydobył zawiązane w papier dwa pudelka podobne, które milcząc położył, jedno przed Zosią, drugie przed Lucyną.
Już sama ich powierzchowność zapowiadała prezent kosztowny, lica się dziewczętom zarumieniły, z obawą jednak zaczęły otwierać... Na atłasowém posłaniu leżały w nich dwa zupełnie jednakowe garnitury turkusowe, prześlicznéj roboty, złożone z kolczyków, broszek i bransolety. Panienki dużo pięknych rzeczy widywały, ale tak smakowitych robótek nigdy. Złotnik się wysilił, by ze skromnego materyału, z drobnych kamyczków złożyć maleńkie arcydzieła.
— To od babki — odezwał się Morawiński.
Ekonom ukazujący się w progu z raportem gospodarskim przerwał dalszą rozmowę. Zosia i Lucyna zabrały kosztowności i pobiegły do swego pokoiku. Tu naprzód znowu się płacząc ściskać poczęły, poprzysięgając sobie, że się nie rozstaną, że nie pojadą za nic. Cały jednak wieczór tylko o tém mówiły. Przy kolacyi Morawiński zarzucony pytaniami, począł pałac, dwór, życie opisywać i dziewczęta znalazły, że to było prawie tak wspaniałe jak w Dąbrowicy.
Choć wstręt budziła i ta babka i ta groźba odwiedzin u niéj, ciekawość była wielka. Lucyna mniéj jéj może okazywała, Zosia nie umiała się z nią ukryć. Damian nie nadjechał, ojciec sam był z niemi, mówił chętnie, opisywał miejsce, powtarzał swe rozmowy, wyśmiewał trochę asystujących babuni kuzynków, i w końcu dał córkom pewne wyobrażenie o Zamszu.
Poszły obie spać z główkami poprzewracanemi tą bajką z Tysiąca nocy.
Pokładły się wprawdzie, ale czy to nadchodząca burza z błyskawicami i grzmotami, czy opowiadania ojcowskie do niewyczerpanych komentarzów służące za materyał, spać im nie dały, dosyć, że nadedniem dopiero usnęła pierwsza płacząc Lucynka, a po niéj długo jeszcze czuwająca Zosia. Nie można zaręczyć czy się im Zamsze i nieznajoma babunia nie śniła. Z wieczora jeszcze nadeszłéj pani Bęczkowskiéj opowiedziały wszystko, a ta co słowo ręce łamiąc i płakała i ściskała panny, radowała się milionami i smuciła rozstaniem z niemi. Pokazano jéj naturalnie pudełka z garniturami, na których widok osłupiała. Wszystko to razem we dworze zrobiło wrażenie nadzwyczajne. Woźnica, który jeździł z panem Morawińskim, nie miał nic pilniejszego, jak pójść do kuchni i tam zebranéj gawiedzi zdać relacyę z podróży i pobytu w Zamszu, opisując pałac, dwór, państwo, bogactwa, i jak tam pana przyjmowano, i co to za ludzi poznał, i jaką mu wódkę dawano, a jak go karmiono.
Chociaż nie wtajemniczony w powody podróży, o powinowactwie pana z bogatą dziedziczką Zamsza coś zasłyszawszy, woźnica wnioski swe czynił, wiedząc, że bezdzietną była. — A juści nie darmo tam pan jeździł — dodawał.
Dowiedzieli się od niego ludzie, że pani ta miała cały klucz pod sobą, że skarby tam były „okropne“.
Klucznica, która już od panien dawno wiedziała, nadeszła na to, aby się jego rozpytać, ale zarazem od siebie dodała, że te wszystkie miliony, nie komu przyjdą tylko paniczowi i panienkom. Uczuli więc wszyscy, aż do ostatniego parobka w kuchni, pewien rodzaj dumy i zadowolenia, jakby się każdemu coś z tego miało okroić. W tych gromadkach po wsiach żyjących razem ciągle, dzielących z sobą wszystko, wyrabia się takie poczucie wspólności zła i dobra, wszyscy razem cieszą się i boleją. Panienki są „nasze“, a co spotyka pana, dotyka całą jego czeladkę. Tak przynajmniéj niegdyś dawniéj za naszych czasów bywało.
Do następującego poranka cała wieś wiedziała co się święciło, wszystkie twarze się śmiały Morawińskiemu, każdy się czuł dumnym. Dziewczęta wstawszy pobiegły po dniu zobaczyć swe klejnoty i ledwie pacierze zmówiwszy, zaczęły znowu rozprawiać o owéj babuni. Zosia, za nic wprawdzie w świecie zostać tam u niéj nie chciała, ale rumieniąc przyznawała się, do tego, że zobaczyć była rada i świat ten i ludzi i tę bardzo rozumną babunię. Lucynka nie przeczyła temu, że przez dziurkę od klucza i onaby rada także zobaczyć to, tylko za nic w świecie tam zostać, mieszkać, żyć, zaprzedać się.
— A! — wołała — ja tak kocham to moje Polesie, te lasy, tę ciszę, zdaje się, że nawet komary nasze. Jabym bez tego powietrza, bez tego sosen zapachu, bez tego szumu puszczy wyżyć i wytrzymać nie mogła!
— Ani ja! ani ja! — powtarzała za nią Zosia.
Ściskały się znowu i popłakiwały.
Około południa nadjechał Damian, gdy ojciec był w polu, na dziewczęta więc przypadło zwiastować mu ową wielką nowinę.
Damian był, choć młody, ale wytrawny i rozsądny chłopak, ufał w pracę, którą lubił, marzył w ogóle mało, bo się lękał przebudzenia, i sióstr swych zapał, uniesienie, rozgorzałą wyobraźnię oblał zimną wodą.
— Wszystko to śliczne, piękne — rzekł — ale to, wierzcie mi, do niczego nie prowadzi, a porządek naszego spokojnego, dobrego życia zmięszać i życie to zatruć może. Co ojciec każe, zrobiemy, cieszyć się nie ma czém.
— Ależ... Damianku! — przerwała Zosia — jeśli myślisz, że mnie to raduje i unosi, to się grubo mylisz. Lucynka płacze, ja się trochę roztrzepałam tém czémś niezwyczajném, ale możesz mi wierzyć, ani pragnę, ani się niczego spodziewam. Tylko Leśny-Hrud stał mi się milszym stokroć od czasu jak mi zagrożono, że go muszę na chwilę choćby opuścić.
Dziewczęta miały obie prawie toż samo uczucie żalu i strachu, a niemniéj główki się paliły, i rozmowa nieustannie na Zamsze wracała.