Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
D’Artagnan był już za bramą pałacu, a milady jeszcze groziła mu gwałtownymi gestami, — gdy zaś zniknął jej z oczu, padła zemdlona na podłogę sypialni.
Młodzieniec był tak wzburzony, że zapomniał o Ketty, która pozostała we władzy wściekłej kobiety, i przebiegłszy pędem pół Paryża, zatrzymał się dopiero przed domem Atosa. Oszołomienie umysłu, przenikający strach, nawoływania napotykanych straży, które poczęły go ścigać, szydercze śmiechy nielicznych przechodniów, spieszących do swych zajęć, podnieciły go do najwyższego stopnia.
Przebiegł podwórze, jednym tchem dostał się po schodach na drugie piętro i zastukał z całej siły do drzwi.
Grimaud z oczami napuchniętemi od snu otworzył, a młodzieniec wpadł do wnętrza tak gwałtownie, że omal go nie przewrócił.
Biedny chłopak, mimo przyzwyczajenia do milczenia, tym razem zawołał:
— Hola! cóż to, latawico jakaś! czego tu chcesz, głupia dziewczyno?!
D’Artagnan odsunął welon kapelusza i wyciągnął ręce z pod płaszcza. Na widok wąsów i gołej szpady biedny chłopiec zrozumiał, że stoi przed nim mężczyzna, — ale wnet przyszło mu na myśl, że jest to niechybnie jakiś morderca.
— Na pomoc! ratujcie! na pomoc! — począł wrzeszczeć.
— Pan... pan d’Artagnan? — wołał Grimaud. — To niemożliwe!
— Grimaudzie — odezwał się Atos, wychodząc z sypialni w porannym stroju, — zdaje się, że ośmielasz się zabierać głos.
— Ach, panie! bo to, proszę pana...
— Milcz!
Grimaud zmilkł i zadowolnił się tem, że wskazał palcem d’Artagnana.
Atos poznał towarzysza natychmiast, ale, mimo wrodzonej swej powagi, parsknął śmiechem, usprawiedliwionym zresztą niezwykłem przebraniem swego przyjaciela: przekrzywiony czepek, spódnica, opadająca na pięty, zakasane rękawy, wąsy najeżone ze wzruszenia...
— Nie śmiej się, mój przyjacielu — wołał d’Artagnan, — nie śmiej się, bo, na Boga, niema się tu śmiać z czego...
A wypowiedział te słowa z taką powagą i prawdziwą grozą, że Atos uchwycił go za ręce, pytając z zaniepokojeniem:
— Jesteś może raniony, drogi przyjacielu?... Jakiś ty blady!
— Nie, raniony nie jestem... ale miałem straszliwą przygodę. Czy jesteś sam w domu, Atosie?
— Do licha! któż mógłby być u mnie o tej godzinie?
— Dobrze, dobrze — rzekł drżącym głosem d’Artagnan i wbiegł do sypialni przyjaciela.
— No, opowiadaj! — rzekł Atos, zamykając drzwi i zasuwając rygiel, aby im nikt w rozmowie nie przeszkodził. — Może król nie żyje? a może zabiłeś kardynała? Jesteś, widzę, strasznie pomieszany... Mówże, bo naprawdę umieram z niepokoju.
— Atosie — rzekł d’Artagnan, zdejmując ubranie kobiece i pozostając w samej koszuli. — Przygotuj się, że usłyszysz rzecz nieprawdopodobną, niesłychaną...
— Wdziej najpierw ten szlafrok — przerwał muszkieter przyjacielowi.
D’Artagnan wziął podany mu strój, ale długo go wkładał na siebie, gdyż pomieszał rękawy, — tak był jeszcze podniecony.
— A zatem? — pytał Atos niecierpliwie.
— A zatem — rzekł d’Artagnan, pochylając się ku przyjacielowi i szepcąc mu do ucha, — zatem... milady jest napiętnowana na ramieniu kwiatem lilii.
— Ach! — krzyknął muszkieter, jakgdyby ugodzony kulą w samo serce.
— Powiedz mi — ciągnął dalej d’Artagnan, — czy jesteś tego pewny, że „tamta“ nie żyje?
— „Tamta“? — powtórzył Atos tak cicho, że d’Artagnan ledwie go dosłyszał.
— Tak, tamta, o której opowiadałeś mi kiedyś w Amiens.
Atos westchnął głęboko i ukrył głowę w dłoniach.
— Ta jest kobietą, mogącą liczyć dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat — rzekł d’Artagnan.
— Ma jasne włosy, nieprawdaż? — pytał Atos.
— Tak jest.
— Oczy jasno-niebieskie, dziwnie przejrzyste; rzęsy i brwi czarne?
— Tak.
— Wysoka, dobrze zbudowana? Z lewej strony brak jej jednego zęba?
— Tak, istotnie.
— Kwiat lilii mały, czerwonawy, jakby zatarty przez używanie maści, którą przykładano?
— Tak.
— Mówiłeś jednak, że jest Angielką...
— Nazywają ją „milady“. Lecz równie dobrze może być pochodzenia francuskiego. Lord de Winter jest tylko jej szwagrem.
— Muszę ją zobaczyć, d’Artagnanie.
— Strzeż się, Atosie! strzeż się! Chciałeś ją zabić kiedyś, ale możesz się sam na śmierć narazić... Ona nie chybi z pewnością...
— Nie odważy się nic powiedzieć mi o tej sprawie, gdyż w ten sposób zdradziłaby się sama.
— Ona jest zdolna do wszystkiego! Nie widziałeś jej nigdy w przystępie wściekłości?
— Nie — odparł Atos.
— To tygrysica! pantera! Ach, Atosie! obawiam się, czym nie ściągnął na nasze głowy straszliwej zemsty!
I d‘Artagnan opowiedział o całem swojem przejściu, o bezrozumnej wściekłości milady i o pogróżkach śmierci.
— Masz słuszność, mój drogi. Na honor, gra warta świeczki — oświadczył Atos. — Na szczęście, pojutrze już opuszczamy Paryż i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ruszymy prosto na Rochellę. Skoro zaś raz znajdziemy się w drodze...
— Będzie cię ścigała aż na kraj świata, Atosie, jeżeli cię pozna... Pozwól, niech ja sam stanę się ofiarą jej nienawiści.
— Mój drogi! i cóż to szkodzi, jeżeli mię zabije? Czy sądzisz może, że tak bardzo dbam o życie?
— W tem wszystkiem kryje się jakaś straszna tajemnica. Atosie, ta kobieta jest szpiegiem kardynała; jestem tego pewny.
— W takim razie i ty miej się na baczności. Gdyby kardynał nie był zachwycony twoją wyprawą do Londynu, nienawidziłby cię z całej duszy. Wprawdzie nie może cię jawnie oskarżyć, ale o pomszczeniu się nie zapomni z pewnością. Dlatego powtarzam: miej się na baczności! Gdy masz wyjść na ulicę, nie wychodź nigdy sam; jedząc, uważaj, aby cię nie otruto... Nie dowierzaj niczemu, strzeż się nawet własnego cienia...
— Na szczęście — rzekł d’Artagnan, — tylko do pojutrza wieczorem będziemy chodzili po ulicach miasta. A skoro raz znajdziemy się w szeregach armii, nie będziemy się już potrzebowali obawiać nikogo, prócz jawnych wrogów.
— Tymczasem ponawiam moją radę — mówił Atos — i będę ci towarzyszył wszędzie; teraz także, gdy pójdziesz na ulicę Grabarzy, pójdę z tobą.
— Aczkolwiek jest to bardzo niedaleko — odparł d’Artagnan, — nie mogę jednak wrócić do domu w tym stroju.
— Masz słuszność — rzekł Atos i równocześnie zadzwonił.
Grimaud wszedł do pokoju, Atos zaś rozkazał mu na migi, aby poszedł do mieszkania d’Artagnana i przyniósł ubranie. Grimaud również na migi odpowiedział, że zrozumiał polecenie, i wyszedł.
— Niestety, kochany przyjacielu, nie przyspiesza to wcale sprawy naszego umundurowania — odezwał się Atos. — Bo, jeżeli się nie mylę, pozostawiłeś swą odzież u milady, a ona nie będzie się bynajmniej kwapiła, by ci ją odesłać. Całe szczęście, że posiadasz ten szafir.
— Szafir jest twoją własnością, drogi Atosie. Czyż nie mówiłeś mi, że był to klejnot rodzinny?
— Tak jest. Ojciec mówił mi kiedyś, że pierścień ten kosztował dwa tysiące talarów, a należał do podarunków ślubnych mojej matki, i jest rzeczywiście wspaniały. Matka dała mi go na pamiątkę, a ja, szalony, zamiast zachować go, jak świętą relikwię, ofiarowałem tej nędznicy...
— Bierz więc z powrotem ten klejnot, bo słusznie ci się on należy.
— Nie, d’Artagnanie. Pierścień ten już samem dotknięciem tej nędznicy, tej niegodnej kobiety został haniebnie splamiony.
— Więc go sprzedaj.
— Sprzedawać klejnot, pochodzący od mojej matki? Przyznam ci się, że uważałbym to niemal za świętokradztwo.
— W takim razie zastaw go; pożyczą ci na niego conajmniej tysiąc talarów, a suma ta wyswobodzi cię z obecnych kłopotów. Później wykupisz go za pierwsze pieniądze, jakie otrzymasz, a wówczas będzie on już oczyszczony z dawnych plam, gdyż przejdzie przez ręce lichwiarzy.
Atos uśmiechnął się.
— Jesteś nieocenionym towarzyszem — rzekł; — swoją nieprzebraną wesołością podnosisz z upadku biedne umysły, pogrążone w rozpaczy. Dobrze więc; zastawię ten pierścień, ale pod jednym warunkiem.
— Mianowicie?
— Że pięćset talarów będzie dla ciebie, a pięćset dla mnie.
— Co mówisz, Atosie? Ja nie potrzebuję nawet czwartej części tej sumy; sprzedawszy siodło, będę już miał wystarczającą ilość pieniędzy. Bo i czegóż jeszcze mi potrzeba? Kupić Planchetowi konia, to wszystko. A nie zapominaj, że i ja posiadam pierścień...
— Który jednak daleko więcej cenisz, aniżeli ja swój; tak mi się przynajmniej wydawało.
— Tak jest... bo w razie ostatecznego jakiegoś wypadku może nas jeszcze wyratować nietylko z wielkiego kłopotu, ale nawet z niebezpieczeństwa, gdybyśmy się kiedy w niem znaleźli. Jest to więc nietylko cenny dyament, lecz i czarodziejski talizman.
— Nie rozumiem tego, ale wierzę twoim słowom. Zajmijmy się wszakże teraz moim pierścieniem, a raczej twoim. Przyjmiesz połowę sumy, jaką otrzymamy za niego, albo też cisnę go do Sekwany... Wątpię zaś bardzo, abym, jak Polikrates, znalazł jaką usłużną rybkę, którąby mi go odniosła z powrotem.
— Niech i tak będzie! zgoda! — rzekł d’Artagnan.
W tej samej chwili wszedł Grimaud w towarzystwie Plancheta, który, zaniepokojony o swego pana i rozciekawiony tem, co mu Grimaud opowiedział, skorzystał ze sposobności i sam przyniósł potrzebną odzież.
D’Artagnan ubrał się, Atos uczynił to samo, i gdy już byli gotowi do wyjścia, Atos dał Grimaudowi znak, wskazujący składanie się do kogoś ze strzelby. Grimaud pojął natychmiast, o co chodzi, — wziął muszkiet i stanął gotów towarzyszyć swemu panu.
Bez żadnej przygody przybyli na ulicę Grabarzy. Bonacieux stał przed bramą, mierząc d’Artagnana drwiącem spojrzeniem.
— Kochany panie lokatorze — rzekł, — spiesz się pan, bo w domu czeka ładna, młoda dziewczyna; a kobiety, jak panu wiadomo, nie lubią długo wyczekiwać.
— To zapewne Ketty! — rzekł d’Artagnan i pospieszył w korytarz.
Istotnie na schodach, wiodących do jego mieszkania, siedziała biedna dziewczyna, przytulona do drzwi, drżąc na całem ciele. Skoro go tylko spostrzegła, zawołała:
— Przyrzekłeś mi pan opiekę, przyrzekłeś obronić mię przed jej gniewem... a niech pan nie zapomina, że to pan mię zgubił!
— Oczywiście, Ketty — odparł d’Artagnan. — Ale przedewszystkiem opowiedz nam, co się stało po mojem odejściu...
— To trudno wyrazić! — odezwała się Ketty. — Sprowadzeni jej krzykami, przybiegli wszyscy służący... Szalała wprost z gniewu. Mierna przekleństwa, któregoby nie rzuciła na pana. Wówczas przyszło mi na myśl, że musi sobie przecież przypomnieć, którędy dostałeś się pan do jej sypialni, i że będzie mię uważała za pańską wspólniczkę. Zabrałam więc trochę pieniędzy, jakie posiadałam, wzięłam co lepsze ubranie i ratowałam się ucieczką.
— Biedne dziecko! Ale cóż ja ci poradzę? Pojutrze już wyruszam w pole.
— Zrób pan wszystko, co chcesz... wypraw mię z Paryża, a nawet z Francyi...
— Nie mogę przecie zabrać cię z sobą, idąc na oblężenie Rochelli — tłómaczył d’Artagnan.
— Nie. Ale możesz mię umieścić gdzieś na prowincyi, u jakiejś znajomej pani... choćby naprzykład w pańskim kraju rodzinnym.
— Och, moja droga! tam, gdzie się urodziłem, kobiety nie trzymają pokojówek. Ale czekaj; coś uradzimy.
I przy tych słowach zwrócił się do służącego:
— Planchecie! idź, poszukaj pana Aramisa i poproś, by tu zaraz przyszedł. Powiedz mu, że sprawa jest nader ważna.
— Pojmuję — rzekł Atos. — Dlaczego jednak nie poślesz po Portosa? Zdaje mi się, że jego margrabina...
— Margrabinę Portosa ubierają pomocnicy jej męża — zawołał d’Artagnan, wybuchając śmiechem. — Zresztą Ketty nie chciałaby mieszkać na ulicy Niedźwiedziej... Nieprawdaż, Ketty?
— Wszystko mi jedno, panie, gdzie będę mieszkała — odparła Ketty, — bylebym była dobrze ukryta i byleby się nie dowiedziano, gdzie jestem.
— Teraz zaś, Ketty, skoro się rozstajemy i skoro oczywiście nie jesteś już o mnie zazdrosna...
— O, panie kawalerze! czy będę daleko, czy blizko pana, nie przestanę pana nigdy kochać.
— Gdzież, u dyabła, gnieździ się taka wierność?! — mruknął Atos.
— Ja również, moje dziecko — rzekł d’Artagnan, — będą cię zawsze kochał; bądź o to spokojna. Teraz jednak odpowiedz mi na jedno pytanie (a do pytania tego przywiązuję ogromną wagę): czy nie było kiedy mowy w pałacu o pewnej młodej kobiecie, którą porwano nocą?
— Zaraz, panie kawalerze... Mój Boże! więc pan jeszcze ciągle kochasz tę kobietę?
— Nie ja, lecz jeden z moich przyjaciół... pan Atos mianowicie, którego widzisz tu przed sobą.
— Ja!? — krzyknął Atos takim głosem, jak człowiek, który zauważył nagle, że nastąpił na jaszczurkę.
— Oczywiście ty! — powtórzył d’Artagnan, ściskając dłoń przyjaciela. — Wiesz przecie dobrze, że wszyscy interesujemy się losem tej nieszczęśliwej pani Bonacieux. Zresztą Ketty nie zdradzi nas... Nieprawdaż, Ketty? Jest to żona tego obrzydliwego koczkodana, którego widziałaś przed bramą, wchodząc do mego mieszkania.
— Och, mój Boże! — zawołała Ketty, — przypominasz mi pan mój przestrach. Oby mnie tylko nie poznał?
— Jakto „nie poznał“? Więc widziałaś go już kiedy?
— Przychodził dwa razy do milady.
— Otóżto! Kiedyż to było?
— Mniej-więcej przed piętnastu lub osiemnastu dniami.
— Spodziewałem się tego.
— Wczoraj wieczorem był znowu.
— Wczoraj wieczorem?
— Tak jest, na chwilę przed przybyciem pana.
— Oto widzisz, drogi Atosie — zwrócił się d’Artagnan do przyjaciela, — jaką to siecią szpiegów jesteśmy otoczeni.
Poczem zapytał dziewczyny:
— I czy sądzisz, Ketty, że cię poznał?
— Nasunęłam zasłonę na czoło... Ale może było już zapóźno.
— Proszę cię, Atosie, ponieważ ciebie mniej podejrzewa, aniżeli mnie, zejdź na dół i zobacz, czy stoi jeszcze przed bramą.
Atos poszedł i wrócił niebawem.
— Już go niema — rzekł; — dom zamknięty.
— Poszedł złożyć sprawozdanie i zawiadomić, że wszystkie gołębie są w tej chwili w gołębniku.
— Ulotnijmy się zatem — oświadczył Atos — i pozostawmy tylko Plancheta, aby nam donosił, co się dzieje.
— Jeszcze chwilę! Posłaliśmy przecież po Aramisa.
— To prawda. Zaczekajmy więc na niego.
Aramis właśnie nadchodził.
Przedstawiono mu całą sprawę i wytłómaczono, że koniecznie musi wyszukać dla Ketty jakieś miejsce u którejś ze znajomych pań.
Aramis myślał przez chwilę, a następnie rzekł, rumieniąc się:
— Czy istotnie tak bardzo ci na tem zależy, d’Artagnanie?
— Będę ci wdzięczny aż do śmierci.
— Otóż pani de Bois-Tracy zapytywała mię w interesie jakiejś swej przyjaciółki, jak mi się zdaje, mieszkającej na prowincyi, czy nie mógłbym się wystarać dla niej o pokojówkę, godną zaufania. Jeżeli zatem możesz mi poręczyć za tę panienkę...
— Och, panie! — zawołała Ketty, — będę najzupełniej oddana osobie, która mi umożliwi opuszczenie Paryża.
— Zatem wszystko się dobrze układa — rzekł Aramis.
Usiadł przy stole, napisał parę słów, zapieczętował list sygnetem i wręczył młodej dziewczynie.
— A teraz, moje dziecko — zwrócił się do Ketty d’Artagnan, — wiesz chyba sama, że ani dla nas, ani dla ciebie nie jest tu bezpieczne miejsce pobytu. Rozłączmy się zatem. Może spotkamy się kiedyś w lepszych czasach.
— Kiedykolwiek i gdziekolwiek się spotkamy — oświadczyła Ketty, — serce moje należeć będzie do pana, tak samo, jak w tej chwili.
— Przysięga gracza — zauważył Atos, podczas gdy d’Artagnan sprowadzał Ketty po schodach.
Niedługo później trzej przyjaciele rozłączyli się, naznaczając sobie spotkanie w mieszkaniu Atosa na godzinę czwartą i pozostawiając Plancheta, aby pilnował domu.
Aramis wrócił do siebie, zaś Atos i d’Artagnan poszli zastawić szafir.
Jak przewidywał nasz Gaskończyk, uzyskano z łatwością na zastaw pierścienia pożyczkę trzystu pistolów. Co więcej, żyd oświadczył, że, gdyby chciano sprzedać pierścień, to on zapłaci chętnie za niego pięćset pistolów, gdyż klejnot ten doskonale nadawał się do kolczyków, jakie już posiadał.
Atos i d’Artagnan z ruchliwością żołnierską i umiejętnością znawców w ciągu niespełna trzech godzin zakupili wszystko, co było potrzebne do wyekwipowania muszkieterskiego. Przytem Atos był hojny, jak wielki pan z krwi i kości: jeżeli mu się coś podobało, kupował za oznaczoną cenę, nie targując się wcale. D’Artagnan próbował czasem wtrącić jakąś uwagę, ale Atos z uśmiechem dotykał tylko ręką jego ramienia, i d’Artagnan pojmował natychmiast, że targowanie się było może odpowiednie dla niego, drobnego szlachetki gaskońskiego, ale nie licowało z książęcą postawą i przyzwyczajeniami jego przyjaciela.
Muszkieter wynalazł wspaniałego wierzchowca andaluzyjskiego, czarnego, jak heban, sześciolatka, z ognistemi nozdrzami, o nogach pięknych i zgrabnych. Obejrzał go i przekonał się, że jest bez wady. Zaceniono go tysiąc liwrów.
Być może, udałoby się kupić go taniej, — ale w chwili, gdy d’Artagnan spierał się z handlarzem, Atos wyłożył już na stole żądane sto pistolów.
Grimaud otrzymał konika pikardyjskiego, przysadzistego i silnego, za cenę trzystu liwrów.
Gdy wszakże kupiono jeszcze siodło i uzbrojenie dla Grimauda, Atos z otrzymanych stu pięćdziesięciu pistolów nie miał już w kieszeni ani grosza. Widząc to, d’Artagnan ofiarował przyjacielowi część sumy, jaka przypadła dla niego, przyczem dodał, że zwróci resztę, gdy będzie mógł. Zamiast odpowiedzi, Atos wzruszył ramionami.
— Ile to żyd dawał za szafir, gdybyśmy się zgodzili sprzedać go? — zapytał po chwili.
— Pięćset pistolów.
— To znaczy, o dwieście więcej; sto pistolów dla ciebie, a sto dla mnie... Wcale nieźle! To już majątek, drogi przyjacielu. Wracaj szybko do żyda!
— Jakto? chciałbyś więc...
— Pierścień ten budzi w mojej duszy nazbyt smutne wspomnienia... Pozatem nie będę nigdy posiadał trzystu pistolów, aby go wykupić, i w ten sposób stracilibyśmy dwa tysiące liwrów. Idź i powiedz mu, że może zatrzymać pierścień za dopłatą dwustu pistolów.
— Zastanów się, Atosie!
— Bardzo trudno zdobyć obecnie gotówkę; trzeba przyuczać się do poświęceń. Idź, d’Artagnanie, idź! Grimaud będzie ci towarzyszył z muszkietem w ręku.
W pół godziny d’Artagnan wrócił z dwoma tysiącami liwrów, nie doznawszy żadnej przygody.
W taki to sposób znalazł Atos w swym majątku zasoby, jakich zgoła przedtem nie oczekiwał.