Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom VII/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Była blisko jedenasta wieczorem, gdy Croix-Dieu wrócił do swego mieszkania.
Umieściwszy w pewnem miesjcu obok klejnotów Herminii, pugilares zawierający czek na milion, płatny okazicielowi, Filip obmył, twarz w wodzie zmięszanej z perfumami, zmienił ubranie i wyszedł powtórnie, rozkazawszy służącemu, ażeby na niego nie oczekiwał.
Szedł pieszo aż do bulwaru, gdzie wsiadłszy do fiakra kazał jechać na ulicę Le Sueur, a odesławszy powóz zadzwonił do bramy znanego nam pałacyku.
— Pani hrabina jest w domu, odpowiedziała zapytana przezeń odźwierna, ale nie przyjmuje nikogo. Niech więc pan baron wybaczy, zakazu przestąpić nie mogę.
— Nie żądam tego, rzekł Filip. Proszę jedynie o doręczenie mej karty wizytowej pani hrabinie, ponieważ jestem pewien, że dla mnie uczyni wyjątek.
Odźwierna nie śmiała opierać się dłużej żądaniu przybyłego, którego znała jako przyjaciela pani domu. Weszła w dziedziniec, ażeby spełnić polecenie, z czego korzystając Croix-Dieu, wbiegł żywo do jej opróżnionej stancyjki.
Kilka kluczów z przywiązanemi do nich kartkami, wisiały nad stołem, na gwoździach. Jeden z tych kluczów otwierał małą furtkę w osztachetowaniu. Pochwyciwszy go Filip, wsunął do kieszeni.
Po upływie minuty odźwierna wróciła.
— Pani hrabina prosi pana barona, wyrzekła.
— Byłem tego pewien, odpowiedział Croix-Dieu.
Pokojówka wybiegłszy z przedpokoju, otworzyła drzwi, i Fanny ukazała się podając rękę przybyłemu.
— Miałeś słuszność mój przyjacielu, wyrzekła, że zakaz przezemnie wydany nie dotyczył ciebie. Kto jednak mógł się spodziewać twego przybycia o tak późnej godzinie? Właśnie miałam się udać na spoczynek.
— Może przeszkadzam?
— Bynajmniej. Jesteś jak zwykle gościem pożądanym. Cieszę się widząc cię u siebie. Usiądź że baronie, zaczęła, i porozmawiajmy, lecz rozmawiajmy prędko. Przedewszystkiem jednak pozwól, że cię zapytam, powiedz, cóż świat mówi o mnie?
— Mamże ci szczerze odpowiedzieć?
— Tak, zadam tego.
— I nie obrazi cię moja otwartość nieco brutalna?
— Czyż mogłabym o cokolwiekbądź urazić się na ciebie?
— A zatem, dowiedz się, że cała opinia jest przeciw tobie hrabino. Obrzucono cię kamieniami!
— Skutkiem tego nieszczęśliwego pojedynku zapewne.
— Tak, lecz głównie z powodu szalonej myśli sprowadzenia tu do siebie swego ranionego kochanka.
Oczy Fanny Lambert zapłonęły gniewem.
— A to mi się podoba! zawołała. Sądzisz więc, że ja cośkolwiekbądż uważam na tych ludzi? Postępuję jak chcę, jak powinnam; chlubię się mem męztwem i odwagą! Aleosco opuszczony przeżeranie, oddany opiece płatnych najemników, umarłby niechybnie! Ocaliłam go! i wszelkie gadania głupców i złośliwych nie są w stanie zaprzeczyć, żem powróciła mu życie.
— Rzeczywiście ocaliłaś więc księcia?
— Tak! ocaliłam go. Pojmujesz, on zawdzięcza mi życie! Tenże sam doktór, który po pojedynku stracił nadzieję uratowania Leona, oznajmił mi dziś, iż wszelkie niebezpieczeństwo minęło i uzdrowienie jest bliskiem. Napełnia mnie to szałem radości. Szczęściem bez granic.
— Na serjo? kochasz więc księcia?
— Czy go kocham? pytasz. To nie miłość, ale uwielbienie! Ażeby z nim przebywać i nie opuszczać go wcale, gotową bym była odrzuciwszy mój tytuł hrabiny, zostać jego służącą, jego niewolnicą, ażeby tylko być przy nim.
— No!.. a Tréjan? zapytał Filip.
Fanny zmarszczyła brwi, a z jej źrenic rubinowych, jadowite światło wytrysło.
— Ach! jak ja go nienawidzę! zawołała. Nie wymawiaj w obec mnie nazwiska tego człowieka. Słabo mi się robi na jego wspomnienie!
— A jednak nosisz to nazwisko.
— Noszę je i zachowuję z konieczności, noszę je, aby do niego dołączyć nazwę książęcej, i rzucić tę koronę o dziewięciu perłach pod stopy mego kochanka!
— To zemsta kobieca, rzekł baron, wszak obok gorącej twej nienawiści, odgaduję, iż krwawszej pragnęłabyś jeszcze.
— Tak, ktoby mi dostarczył sposobność do takiej zemsty, o jakiej śnię i marzę, cóźbym za to nie dała?
— Tréjan, aż do chwili swego z tobą rozłączenia, a nadewszystko, do chwili pojedynku, zostawał w ogólnej pogardzie. Wszakże wiesz o tem? mówił Filip spoglądając na Fanny. Dziś wszystko się zmieniło. Wynoszą go pod niebiosa, stawiają na piedestale, a ciebie w błoto spychają!
Drobne ząbki hrabiny z gniewu szczęknęły. Załamała ręce tak silnie, że omal nie podruzgotała swych palców.
— Och! zemsty... zemsty! wołała uderzając nogą o podłogę. Zemścić się, co rychlej, co prędzej! Zemścić, lecz w jaki sposób? Czyż nikt się nie znajdzie, któryby mi to wskazał?
— Możeby się ktoś i znalazł, wyszepnął Croix-Dieu.
Fanny utkwiła w barona badawcze spojrzenie.
— Ty zatem wiesz? odpowiedziała. Tybyś mi mógł radzić w tym względzie?
— Być może, wymruknął zcicha.
— Mów więc. Mów prędko!
— Nie teraz.
— Dla czego?
— Ponieważ niechcę ci ukazywać zwodniczej radości, z nastąpionym po niej zawodem. Czekam aż pewność nadejdzie.
— A jak prędko otrzymasz tę pewność?
— Wkrótce. Tej nocy być może.
— I wtenczas mi powiesz?
— Przyrzekam.
— I wskażesz mi sposób zdruzgotania tego człowieka, upokorzenia go, zepchnięcia w nicość złamania?
— Na honor przysięgam, uczynię!
Panny klasnęła w ręce z radosnym śmiechem.
— A więc baronie, zawołała, skoro pozyskasz pewność, jakiej ci trzeba, nie trać ani minuty, ani sekundy! Chociażby to było wśród nocy, przybywaj! Każ sobie drzwi otworzyć, niech mnie obudzą, przyjmę cię! I uważaj, cokolwiekbyś natenczas żądał odemnię, uczynię. Fanny Lambert hrabina de Tréjan zdaje się na twoją łaskę i niełaskę!
— Rzecz postanowiona! rzekł Filip. A teraz piękny, czarujący demonie, odchodzę!
— Pozostawiasz mi nadzieję, że cię wkrótce zobaczę? pytała dalej.
— Tak, niezadługo.
— Nie zapominaj, że oczekiwanie na ciebie zabierze mi połowę życia. Gorączka niepewności palić będzie krew w moich żyłach!
— Będę pamiętał o tem.
— Żegnaj więc, mój jedyny, prawdziwy przyjacielu, a raczej nie żegnaj, ale do widzenia. Pójdę odwiedzić mego ranionego, a potem udam się na spoczynek. Schody są oświetlone przez całą noc. Znasz drogę. Nie wskazuję ci jej więc.
Croix-Dieu ucałowawszy ręce Fanny wyszedł z pokoju.
Przebiegłszy dziedziniec, potrącił odźwierną.
Kobieta przebudzona nagle ze snu pociągnęła za sznur przecierając oczy.
— Dziękuję! rzekł Croix-Dieu, zatrzaskując z hałasem drzwi furtki za sobą.
Zamiast jednak wyjść na ulicę, cofnął się w dziedziniec. Wróciwszy do pałacu, przebiegł szybko schody peronu, i przemknąwszy się przez przysionek, ukrył się we wgłębieniu okna. Po upływie kilku minut, posłyszał dźwięk dzwonka przyzywający pokojówkę. Dziewczyna przybiegła, i wkrótce wyszła zamknąwszy na klucz drzwi od przysionka. Odgłos jej kroków niknął w ciszy nocnej.
Zegary uderzyły pierwszą nad ranem, a potem wpół do drugiej. Filip natenczas wyszedł z kryjówki, i zwolna, ostrożnie wyniknąwszy się wyjrzał na zewnątrz.
Wspaniale rzeźbiona latarnia oświetlała klatkę schodową. Głębokie milczenie panowało w około.
Łotr zatarł ręce z zadowoleniem.
— Zdaje mi się, żem wszystko przewidział, wyszepnął. Sprawa z baronem Worms, nie była lepiej poprowadzoną.
To mówiąc wszedł zwolna na schody.
Gęsty kobierzec, pokrywający stopnie, tłumił odgłos jego kroków. Zatrzymał się naprzeciw drzwi pierwszego piętra. Otworzył je nie spotkawszy żadnej przeszkody, i minąwszy przedpokój, zapukał do drugich drzwi lekko, trzy razy.
— Czy to ty Genowefo? zapytał głos Fanny.
— To nie Genowefa, to ja Croix-Dieu.
Dał się słyszeć okrzyk zdumienia, a potem te słowa:
— Zaczekaj chwilę. Podnoszę się natychmiast i idę do ciebie.
Po upływie minuty klucz obrócił się w zamku, i pani de Tréjan ukazała się w białym penioarze, trzymając w ręku zapaloną świecę.
— Prawda... to ty... ty jesteś! zawołała. Zaledwie mogę wierzyć mym oczom. Nagle się przebudziłam, a stąd myśli zebrać mi trudno.
— Moje dziecię, rzekł Croix-Dieu, przypomnij sobie naszą wieczorową rozmowę. Powiedziałaś mi: „Skoro pozyskasz potrzebną ci pewność, nie trać ani minuty, ani sekundy. Przychodź, chociażby wśród nocy.”
— Tak, tak, przypominam sobie, odparła żywo Fanny. Przynosisz mi więc zemstę?
— Tak, jak żądałaś.
— Jak dawno otrzymałeś to potrzebne wyjaśnienie?
— Zastałem je już u siebie w domu.
— I dasz mi sposób dosięgnięcia tego Tréjana, rozbicia tego piedestału i zrzucenia w błoto posągu?
— Otrzymasz to wszystko.
— Sposób?
— Jest prosty i straszny. Na przeszłości twojego męża, ciąży jeden z tych czynów haniebnych, jakich nigdy i niczem zatrzeć nie można.
— Dowód na to?
— Niezaprzeczony. Papier napisany i stwierdzony własnoręcznym podpisem Tréjan’a.
— Masz ten papier?
— Nie ponieważ on jest w lwem ręku.
Fanny potrząsnęła głową przecząco.
— Mylisz się, odpowiedziała. Nie mam ani jednego świstka, ani jednej jego litery.
— To znaczy, iż zdaje ci się, że nic nie masz. A ja cię upewniam, że dowód tu się znajduje.
— Gdzie?
— W biurku, przeniesionem z pracowni Jerzego.
— Czy zapominasz, że szukaliśmy razem w tem biurku aktów księcia Aleosco, odpowiedziała Fanny. Nic wtedy nie znaleźliśmy.
— Bo natenczas żadne z nas nie wiedziało o tajemniczej skrytce, o istnieniu której dowiedziałem się dopiero przed godziną.
— Cóż jest na tym papierze?
— Przeczytasz sama. Chcę ci pozostawić tę radość.
— Czy podobna, ażeby Jerzy odjeżdżając, nie zabrał z sobą dowodu jaki zgubić go może?
— Tego ja ci wytłumaczyć nie umiem. Wspomnij jednakże, że on wtedy stracił zupełnie prawie przytomność.
— W jaki sposób zostałeś o tem powiadomiony? badała dalej pani de Tréjan. Od kogo posiadłeś tę tajemnicę? Bo niepodobna ażeby ci Jerzy sam o tem powiedział.
— Ma się rozumieć że to wiem nie od niego. Jerzy chcąc jednak naprawić swoje zapomnienie, a nadewszystko chcąc wyrwać z rąk twoich tę broń niebezpieczną, zwrócił się z propozycją w tym względzie do pewnej osobistości, i polecił jej za dość wysokiem wynagrodzeniem zakraść się do pałacu, otworzyć biurko kluczem dobranym, i wydostać zeń ów papier. Pomieniona osoba, zrazu zgodziła się na to. Zdjęta wszelako obawą w chwili działania, a wiedząc iż jestem twoim przyjacielem, zwróciła się do mnie i powierzyła, a raczej sprzedała mi tajemnicę Jerzego.
— Rozumiem! zawołała Fanny ściskając ręce Filipa. Ach! baronie, ileż ci winnam wdzięczności? Czyż jednak bez ciebie zdołam odnaleść ową tajemniczą szufladkę? pytała po chwili namysłu. Pójdziesz więc ze mną do pracowni Jerzego; ale przedewszystkiem muszę klucze wziąć z sobą.
— Weź klucze i idźmy.
Pani de Tréjan zwróciła się w kąt pokoju i otworzyła ukryte drzwi pod obiciem.
Przed rozsunięciem podwójnej portjery, której grube fałdy drzwi zastępowały, zatrzymała się, a położywszy rękę na ramieniu barona, szepnęła przytłumionym głosem.
— Mów cicho teraz, a raczej nic nie mów.
— Dla czego? pytał Croix-Dieu.
Pani de Tréjan, bądź że nie słyszała jego zapytania, bądź że nie chciała na nie odpowiedzieć, uniosła portjerę w milczeniu, i weszła do sypialni opuszczonej przed chwilą.
Ów pokój wyglądał bardziej na sypialnię jakiegoś artysty, niż na sypialnię młodej i ładnej kobiety. Surowo wspaniała jego powierzchowność, stanowiła sprzeczność z zalotnem urządzeniem reszty apartamentu.
W miejscu złoconego łóżka, pokrytego jedwabie koronkami, stało poważne łoże wsparte na kolumnach. Wszystkie meble w sypialni nosiły piętno tej samej surowości stylu, tworząc imponującą całość.
Wiemy z poprzednich rozdziałów, że kasa żelazna znajdowała się wewnątrz biurka, i że wytworne rzeźby na hebanowem drzewie okalały płytę ze słoniowej kości. Wiemy zarówno, że skoro ta płyta uniosła się w górę, ukazywała się druga, stalowa, chroniąca kasę od włamania i pożaru.
Fanny stąpając lekko i cicho, zbliżyła się do biurka, na którem postawiła świecę. Croix-Dieu szedł za nią, śledząc wzrokiem po obszernej sypialni, słabo oświetlonej płomieniem jednej zapalonej świecy. Nie dostrzegł nic, coby mu się niepokojącem lub podejrzanem wydać mogło. Pokój zdawał się być pustym zupełnie.
Idąc do sypialni, pani de Tréjan owinęła w około lewej ręki mały złoty łańcuszek, na którem uczepione były trzy maleńkie kluczyki, z jakiemi nie rozłączała się nigdy. Wprowadziła jeden z nich w zamek biurka, podniosła jedną płytę, następnie drugą, za naciśnięciem jakiejś niewidzialnej sprężyny. Natenczas ukazały się jak wtedy po raz pierwszy, pęki banknotów pozwijane w paczki, różne wartościowe papiery i rulony złota w porządku ułożone, a przedstawiające wartość dwóch milionów, trzech set tysięcy franków.
Fanny ujęła w rękę pęk kluczyków różnej wielkości, zawieszonych na kółku stalowem. Chciała zamknąć kasę ŻelaznuW.
Croix-Dieu stał w tyle, o dwa kroki za nią. Szatański uśmiech wybiegł mu na usta. Prawą, rękę trzymał wsuniętą w boczna kieszeń paltota. Wyjął ją uzbrojoną jednym z tych katalońskich nożów o rogowej rękojeści, o silnem ostrzu kończatem z hartowanej stali, nie ustępującem słynnym sztyletom florentyńskim. Uniósł tę rękę, wyprężył ramię, i z błyskawiczną szybkością zagłębił nóż po rękojeść między ramiona i plecy Fanny.
Cały tył białego penioaru zaczerwienił się w oka mgnieniu. Nieszczęśliwa kobieta upadła, wydając jęk chrapliwy.
Croix Dieu pochyliwszy się nad nią, powtórnie cios jej zadał.
Fanny poruszała się jeszcze, wprawdzie słabo, ale się poruszała. Morderca zamierzył się po raz trzeci, lecz podniesiona jego ręka nagle opadła. Stanął zlodowaciały z przestrachu, dosłyszawszy szmer jakiś.
Nagle zaszeleściły pierścienie zsuwającej się, a zapuszczonej dotąd nad łóżkiem kotary, i Aleosco przerażony, zbroczony krwią, ponieważ skutkiem nagłego zerwania się z łóżka, rana mu się na piersiach otwarła, Aleosco pochwyciwszy się obiema rękami za rozsuniętą kotarę, spojrzał w głąb pokoju. Odgadł znaczenie tych dwóch postaci znajdujących się w pokoju, kata i jego ofiary. Nie, on nie był igraszką jakiegoś snu strasznego. Potworna rzeczywistość jasno przed nim stawała. Ryknął jak lew zraniony.
— Morderco! wołał przerywanym głosem! Morderco! Zbrodniarzu!
I wyskoczył z łóżka, dziki a groźny, straszny pomimo swego osłabienia, rzucając się ku Filipowi.
Croix-Dieu już teraz się nie obawiał. Twarz jego wykrzywiona zwierzęcym, strasznym uśmiechem, podobną była do paszczy rozjuszonego tygrysa. Blask fosforyczny tryskał mu ze źrenic.
— Ha! milcz! zawołał.
— Morderco! powtórzył książę coraz bardziej tłumionym głosem, pomimo swej odwagi i wściekłości, chwiejąc sic na każdym kroku.
Dotykał prawie Filipa; wyciągnął ręce, aby go pochwycić i rozpocząć z nim walkę.
Croix-Dieu ująwszy go silnie za ramię, jednem cięciem katalońskiego noża przeciął mu gardło tak głęboko, że głowa odłączyła się prawie od szyi. I jednocześnie, nie tracąc przytomności umysłu, odskoczył na bok, aby go nie poplamił wybuch krwi tryskającej z zadanej głębokiej rany.
Aleosco padł, nie wydawszy jęku.
Morderca spojrzał obojętnie na tego trupa leżącego na podłodze ze skrzyżówanemi rękoma, oczyma szklisto patrzącemu.
— Jak baron de Worms, wyszepnął. Jeszcze jeden, który nie przemówi już więcej.
Po te refleksji filozoficznej: „Jeszcze jeden, który nie przemówi już więcej“. Croix-Dieu, nieruchomy, z nożem w ręku, nasłuchiwał, gotów skoczyć powtórnie.
Chrypliwy jęk Fanny, poprzednie wołania księcia, hałas wynikły z upadku dwóch ciał, mogły zbudzić służbę w pałacu.
Mogła wyniknąć potrzeba zabicia jeszcze kogoś na zakończenie tego strasznego dramatu.
Pięć minut upłynęło; pięć minut jak wiek długich, dla zbrodniarza czuwającego przy trupach dwóch ofiar. Najmniejszy szmer ani ruch nie oznajmiał, iżby tak straszna rzeź obudziła kogoś.
Tak pokojówka jak i lokaje spali spokojnie.
Croix-Dieu odetchnął.
— Rzecz najważniejszą dokonałem, wyszepnął. Doprawdy, mam nerwy z żelaza! Serce u mnie tak silne jak ręka. Cóż jednak jest tak strasznego ta zbrodnia? Na wojnie zabijają. Ażeby zdobyć miliony ja także zabijam.
Potrzeba było jednak ukończyć rozpoczętą sprawę.
Morderca nie miał potrzeby księciem zajmować się wcale. Cios nożem zadany uderzył w niego jak piorun, dusza wybiegła przez otwarte gardło. Pozostawała Fanny, której ciało leżało w kałuży krwi, nie poruszając się wcale.
Filip pochylił się nad nią. I o zgrozo! miał ów potwór jeszcze odwagę poruszyć to bezwładne ciało! Twarz tej nieszczęśliwej istoty, występnej bezwątpienia, lecz strasznie ukaranej, dziwny nosiła wyraz. Przerażenie uwydatniło się na tych pięknych rysach.
Croix-Dieu uniósł nóż w górę, ale o chwili wąchania opuścił go na dół.
— Na co się pastwić daremnie nad trupem? pomyślał Uderzyłem dwa razy, to wystarczające. Umarła! nie mam się czego obawiać. Kończmy więc prędko.
Podszedłszy ku kasie żelaznej, wypróżnił pudełko z klejnotami, wsypał je do kieszeni wraz z pakietami banknotów. Z wartościowych papierów płatnych na okaziciela, utworzył rodzaj gorsu, który położywszy na piersiach, zapiął nad nim tużurek i okrycie. Rulony złota umyślnie pozostawił nie tykając ich wcale. Przedstawiały one albowiem nader mało znaczną sumę. I trzymając w jednem ręku zapaloną świecę, w drugiej broń zakrwawioną, wyszedł z pokoju popełnionej zbrodni, i zatrzymał się w garderobie.
Tu zapaliwszy kilka świec, stanął przed zwierciadłem, rozpatrując się szczegółowo we własnej swojej osobie.
Najmniejsza kropla krwi dostrzedz się nie dawała, ani na jego twarzy, ani na ubraniu. Mógł bez obawy poddać się najbardziej śledczym spojrzeniom.
Obmywszy nóż starannie, schował go otwartym do bocznej kieszeni, poczem zgasiwszy świecę wszedł do sypialni, stamtąd do przedpokoju, przebiegi schody, otworzył bez hałasu furtkę kluczem skradzionym w stancyjce odźwiernej, zamknął ją za sobą i znalazł się na trotuarze ulicy Le Sueur opustoszałej zupełnie. Idąc myślał sobie:
— Na honor! po mistrzowsku poprowadziłem to wszystko! Za czasów pamiętnej sprawy z baronem Worms, popełniłem błąd ciężki, pozostawiwszy w mem biurku listy Stani: Picolet’a i Aliny Pradier. Ta nieroztropność zgubić mnie mogła. Dziś żadnej, najmniejszej wskazówki nie pozostawiam za sobą. Odźwierna będzie gotową zaprzysiądz, że mnie widziała wychodzącego z pałacu przed północą. Pokojówka utrzymywać będzie, że pozamykała na klucz wszystkie drzwi. Sam nawet najstarszy Lucyper nie zdołałby dowieść, żem był nad ranem w pałacu. Oskarżą o zbrodnię któregoś ze służących, utną mu głowę, a ja będę zasypiał spokojnie na poduszce wypchanej miljonami.
Tak rozmyślając Croix-Dieu, przybył na ulicę św. Łazarza.
Filip otworzywszy sobie drzwi mieszkania kluczem, jaki zawsze nosił przy sobie, wszedł. Zamiast jednak udać się na spoczynek, zwrócił się do gabinetu sąsiadującego z sypialnią i przedpokojem, którego drzwi były zawsze na klucz zamknięte.
Tam znajdowała się wielka szafa, nader prosta z pozoru, lecz blachą wewnątrz wyłożona i opatrzona podwójnym zamkiem niedopuszczającym naruszenia.
Położył na półkach tej szafy, służącej mu za kasę żelazną, łup świeżo zdobyty. Obok klejnotów wicehrabiny de Grandlieu, rozłożył umiejętnie drogocenne biżuterje hrabiny de Tréjan, i z roskoszą rozpatrywał się w ich blasku pod płomieniem lampy zaopatrzonej potężnym reflektorem. Następnie przeliczył banknoty, przejrzał walory pieniężne na okaziciela, przedstawiające znakomitą sumę do dwóch miljonów.
— Dwa miljony! wyszepnął, a wraz z czekiem wicehrabiego trzy miljony sto dwanaście tysięcy franków! Z klejnotami cztery miljony sto dwanaście tysięcy franków, nie licząc moich własnych banknotów. Przyniesie to dwieście tysięcy liwrów rocznej renty! Dodawszy do tego półsiódma miljona pani Blanki Gavard, będę posiadaczem sześciuset tysięcy liwrów renty! W naszych czasach pieniądz jest wszystkiem. Kto jest bogatym, jest szanowanym. Wzbudzę ogólną zazdrość, nakażę dla siebie szacunek. Co się tycze klejnotów i wartościowych papierów, z tem nader ostrożnym być trzeba. Drogie kamienie, gdy są tak jak te pięknemi, bywają dobrze znane. Stąd opis publikowanym być może. Numera walorów pieniężnych Fanny, mogą znajdować się w ręku jakiego giełdowego agenta, albo notarjusza. Chcieć to wszystko spieniężyć w Paryżu, byłoby szaleństwem! Trzeba odbyć małą wycieczkę do Anglii. Znam w Londynie milionerów bez skrupułu, w rodzaju tego Samuela Kirchen, którzy będą chętnie ze mną traktowali. Kosztować mnie wprawdzie drogo to będzie, wszak uniknę niebezpieczeństwa. W każdym razie miejmy się na baczności w razie jakiego nieprzewidzianego wypadku.
I łącząc czyn do wyrazów, połamał na kawałki bransolety, naszyjniki, złote grzebienie, agrafki, kolczyki, a owinąwszy watą klejnoty przyprowadzone do tak opłakanego stanu, włożył je w mały woreczek skórzany, nie mający zaiste pozoru by w sobie przechowywał milion.
Walory na okaziciela ułożył w ścisły pakiet, a obwiązawszy go sznurkiem, wsunął w kopertę z szarego papieru, i ten pakiet wraz z woreczkiem zawierającym klejnoty schował w torbę podróżną, obok nabitego rewolweru.
Torbę tę umieścił w szafie, wyłożonej blachą żelazną. której drzwi zamknął na klucz dwukrotnie, puczem udał się na spoczynek, nie zaniedbawszy wsunąć pod poduszkę pugilaresu z czekiem podpisanym przez pana de Grandlieu.
Po kilku godzinach snu, w czasie którego nie ukazały mu się widma, ani księcia Aleosco, ani Fanny Lambert, wstał z łóżka, ubrał się, i zadzwonił na służącego.
— Wychodzę, rzekł, i nie powrócę jak po dziesiątej. Oczekuję dziś pana Oktawiusza Gavard na śniadanie. Niechaj więc wszystko będzie gotowem. Postaw na stole kieliszki do reńskiego wina. Będziemy pili Johannisberger.
Filip najmocniej przekonany, że pan de Grandlieu nie rozciągnie śledztwa nad mistrzem sztuki szantażu, z którym prowadził targ o wykupienie listów, poszedł sam osobiście przedstawić się w banku u kasowego okienka.
Bezzwłocznie wyliczono mu milion.
Banknoty podzielone na paczki, po sto tysięcy franków każda, umieścił w ręcznej torebce, w jaką się zaopatrzył, i wsiadł do oczekującego na siebie powozu.
O wpół do jedenastej wrócił do siebie.
Służący oczekiwał na niego w przedpokoju.
— Jakiś pan przyszedł przed chwilą, rzekł, i chce koniecznie widzieć się z panem baronem.
— Gdzież jest ów przybyły?
— Czyta dzienniki w salonie.
Croix-Dieu zadrżał pomimowolnie. Myśl zastawienia przez policję zasadzki przyszła mu do głowy, lecz ją rozproszyło zastanowienie.
— Czy ten pan wymienił swoje nazwisko? pytał służącego.
— Tak panie baronie. Oto jego karta wizytowa, jaką pozostawił, dopisawszy coś na niej ołówkiem.
Filip wziął bilet, czytając: „Tamerlan (Eugeniusz) W nader pilnym interesie“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.