Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom VI/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Fanny Lambert, obecnie hrabina de Tréjan, nie przerywała swych przyjęć podczas lata. Salony jej pałacyku otwartemi były jak zwykle dla gości tego wieczora.
Croix-Dieu przybył na ulicę Le-Sueur po jedenastej.
Chybiony skutek jego ostatnich usiłowań zasępiał go nieco. Potrzebował się rozerwać w hałaśliwej atmosferze, pełnej ruchu i wesołości. Chciał obok tego czuwać osobiście nad operacjami swoich wspólników, panów de Champloup i de Strény, których podejrzywał słusznie albo niesłusznie, że zabierają sobie lwią część z wygranej każdotygodniowej.
Dwaj owi szulerzy obawiając się schwytania na gorącym uczynku, łowili tymczasowo ryby w mętnej wodzie ile się dało; w tym stanie rzeczy nie dziwna że Croix-Dieu znajdował niedostatecznemi swoje dochody.
Panowie de Strény i de Champloup, w obawie, by grubsza wygrana nie zwróciła jakich podejrzeń, postanowili użyć sposobu, jeśli nie całkiem nowego, to zręcznego w każdym razie.
Od czasu do czasu każdy z nich starał się przegrać jakąś znaczną sumę pieniędzy. Lecz w takich okolicznościach grali przeciw sobie, nawzajem. Strony wypróżniał bank trzymany przez Champloup, i odwrotnie. Tym sposobem przegrane pieniądze wracały do wspólnej kiesy.
Salony były pełne gości, gdy baron się w nich ukazał.
Jedna ze słynnych śpiewaczek wraz z rozgłośnym natenczas tenorem, śpiewali wspólnie duet. Okrywano ich oklaskami. Wkrótce jednakże część muzykalna wieczoru sie ukończyła.
Pani de Tréjan otoczona gronem młodzieży z wyższych sfer towarzyskich, słuchała uśmiechając się prawionych przez nich grzeczności. Śmiech ten jej wszelako nie był naturalnym. Zdawała się być roztargnioną, jakby nawet smutną.
Ubraną była tego wieczora w tak oryginalną toaletę, przed przy wdzianiem której ona sama tylko chyba w Paryżu się nie cofnęła.
Jej biała suknia, a raczej „peplum“ zasiane złotemi haftami, otwierało się po nad przegubem, dając odgadywać nogę wytwornych kształtów, przyodzianą w jedwabną. blado-różową pończochę, o drobnej stopie kopciuszka, obutej w złotem przyozdobione koturny.
W chwili, gdy zameldowano Filipa Croix-Dieu, Fanny powstawszy wyszła z pośród otaczającej ją młodzieży, pozostawiwszy ich zdumionymi tą niespodziewaną ucieczką, a zbliżywszy się do wchodzącego, ujęła go pod rękę, nie zostawiając nawet czasu na przywitanie się z sobą, i wyszepnęła z cicha:
— Ach! jakże późno przychodzisz baronie! Zaczęłam rozpaczać, że nie przybędziesz.
— Jest to dla mnie nader pochlebnem hrabino, odrzekł Croix-Dieu z ukłonem.
— Wszak wiesz drogi baronie, że w tobie widzę to co nazywają dewotki mądrym kierownikiem sumienia“. Gdy jestem smutną, pocieszasz mnie. Skoro się nudzę, odganiasz nudy. Gdy się waham, radzisz mi. Wogóle, jesteś jedynym najlepszym moim przyjacielem.
— Potrzebujesz więc pomocy, rady i pociechy?
— Zdaje mi się że tak jest.
— Poszukamy więc tego wszystkiego. Jakże idą rzeczy co do Jerzego?
— Ni lepiej ni gorzej! A raczej bardziej źle niż dobrze.
— Nie zaczął pracować?
— I jestem pewną, że nigdy nie zacznie. Człowiek tak próżnujący jak on, nieznośnym się staje. Czy ci mówiłam, że oprócz tego zazdrość owładać go zaczyna?
— Mówiłaś, i odpowiedziałem ci wtedy: „Być może iż ma jakie ważne ku temu powody?“ Powtarzam i dziś to zapytanie.
— A ja na nowo ci odpowiadam: „Żadnych jeszcze“, odrzekła Fanny. Dodąję jednak, pragnąc być szczerą, że to niedługo nastąpić może.
— Wyróżniłaś kogo?
— Nie jeszcze, bo wtedy nie nudziłabym się tak, jak teraz się nudzę.
— Do tego już doszło? Do tego! Uczuwałam, jak ci wiadomo, dla Jerzego rodzaj kaprysu, fantazji, ale nigdy miłości. Kaprys przeminął, fantazja zniknęła, a pozostało małżeństwo. Te okowy są bardzo ciężkiemi! Biedny człowiek ten Tréjan! Ach! wyrzucam sobie niejednokrotnie baronie, żem dla tytułu hrabiny zawarła związek z tak głupim hrabią! Obróć się i spojrzyj na lewą stronę kominka, pod moim portretem. Osądzisz jak jest przyjemnie być żoną takiego jegomości!
Pod portretem stal Jerzy mocno blady, ze zmarszczonem czołem, zaciśniętemi brwiami, wlepiając w swą żonę ponure, groźne spojrzenie.
— Co się stało temu biednemu chłopcu? pytał Filip. Widocznie o coś się gniewa za, ciekle.
— Tak, w rzeczy samej.
— Lecz o co? Sądzę iż nie z powodu że rozmawiamy tu z sobą?
— Nie. Chodzi tu o moje dzisiejsze ubranie.
— Ależ ten kostjum jest czarująco pięknym! Przebacz mi hrabino, lecz opanowałaś mnie przed chwila, tak nagle, że niemiałem czasu wypowiedzieć mojego uwielbienia.
— Przyznajesz więc? zawołała tryumfująco Fanny.
— A jednak mimo to, pojmuję powody, mówił dalej Croix-Dieu, dla których Jerzy nie uczuwa zupełnego zadowolenia. Być może iż chciałby sam dla siebie zachować tajemnice tych twoich wdzięków, jakie nazbyt swobodnie przedstawiasz podziwom ogółu? Jest to drobnostka, nie przeczę, wszak bądź co bądź na jego miejscu możebym tak samo uczynił.
— Ida! hal zaśmiała Fanny, jesteś dowcipnym baronie.
— Dzięki za komplement! Właśnie ów dowcip wykazuje mi, że ta wyrachowana zalotność nie jest bez przyczyny. No! komu pragniesz podobać się hrabino?
— Niewiem, waham się jeszcze. Moje serce tak jak natura, nie znosi pustki i próżni. Dotąd nigdy jeszcze nie kochałam, a pragnę miłości! Wiem tylko jedno, że człowiek, który mnie uczyni marzycielką, nie będzie żadnym z elegantów Paryskich. Słabość charakteru w mężczyźnie, wstręt we mnie budzi. Żądam nad sobą władcy i pana. Czy on mi się ukaże? Czy przyjdzie kiedy?
— Przyjdzie, nie wątp o tem. Mogę nawet twierdzić, że niedługo na siebie da oczekiwać.
Szmaragdowe oczy kobiety nagle zapromieniały.
Nowoprzybyli goście otaczać ją zaczęli, musiała opuścić barona dla pełnienia obowiązków gospodyni domu.
— Dziwne istoty te kobiety, wyszepnął Croix-Dieu, śledząc wzrokiem uroczą hrabinę. Ta tu przynajmniej powinna być szczęśliwą. Jest piękną jak marzenie. Ma męża, którego jednym uśmiechem przykuć by mogła do siebie. Może rozsypywać złoto pełnemi rękoma dla zadowolenia wszelkich kaprysów i fantazji. Rządzi i panuje wszechwładnie. Czegóż jej więcej potrzeba? Nieboszczyk książę Leon Aleosco jak z psem z nią się obchodził. Mimo to przysiągłbym że go żałuje. Trzeba pocieszyć biednego Trejan’a.
Po krótkim tym monologu, Croix-Dieu zbliżył się do Jerzego, stojącego wciąż nieruchomie na tem samem miejscu i uścisnął mu rękę.
— Co ci mówiła moja żona? zapytał głucho artysta. Mówiła ci o mnie, wiem o tem. Skarżyła się, widziałem.
— Tak! mówiła żeś obszedł się z nią surowo w kwestji dzisiejszego kostjmu, do którego wszakże sam myśl podałeś!
— Ach! ten kostjum! powtórzył Jerzy zaciskając pięści. Ten kostjum przeklęty, który tak bezwstydnie odkrywa jej wdzięki! Który ją wystawia prawie bez osłony, na bezczelne spojrzenia tych mężczyzn! Prosiłem, błagałem, groziłem, nic nie pomogło! Czemże więc tutaj ja jestem? Jaką gram rolę? Co pomyślą, co powiedzą ludzie o mężu, który zamyka oczy na podobną zniewagę? który toleruje takie skandale?
— Ależ przesadzasz! zawołał Croix-Dieu, wadzisz rzeczy w bardziej czarnych niż są kolorach.ł — Nic nie przesadzam baronie! rzeki Jerzy, i widzę rzeczy jak są rzeczywiście. Nie tylko, że mnie Fanny nie kocha, ale przysięgam ci, i stale w to wierzę, że nigdy mnie nie kochała!
— Czyste szaleństwo z twej strony, odparł Croix-Dieu. Czyż bez miłości zaślubiła by ciebie?
— Marzyła o tytule. Wzięła mnie, ażeby nazywać się hrabiną de Tréjan. Dziś, gdy nic więcej odemnie się nie spodziewa, wstrętnym dla niej się stałem, wstrętnym do tego stopnia, że nie stara się nawet tego ukryć przedemną. Kocham ją do szaleństwa! uwielbiam, a moje uniesienia denerwują ją tylko! Ta kobieta mocą prawa do mnie należy, ale nie miłością! Drżę na tę myśl, iż wkrótce zdradzić mnie może?
— Nie pleć banialuków. Twa żona jest uczciwą kobietą.
Jerzy wskazał ręką w stronę hrabiny przechadzającej się od jednej do drugiej grupy zebranych.
— Czyliż uczciwa kobieta, rzekł, ukazałaby się w podobnem ubraniu?
— Jest to niezastanowienie, lekkomyślność, nic więcej.
— Nie, baronie, to bezwstyd! bezczelność! Fanny posiada żywą inteligencję, świetny, bystry umysł, lecz nie posiada poczucia moralności, nie ma duszy, ni serca. Zadaje mi bezustannie ciężkie, krwawe rany!
— Pomimowolnie, bezwiednie.
— Być może. Lecz wtedy, albo nierozumie tego co czyni, albo jest okrutną! Bądź co bądź, cierpię straszliwie, niewypowiedzianie! Ach! jestem nieszczęśliwym, bardzo nieszczęśliwym! mówił Tréjan. To przeklęte małżeństwo. Dla czegoś mnie nakłaniał ku niemu? Twojem ono jest dziełem!
— Czyniłem to, ażeby ci zjednać kobietę, bez której żyć nie mogłeś, jak to mówiłeś. A obok tej kobiety majątek.
— Majątek? powtórzył Jerzy z ironią. Mówisz o majątku baronie. Wszystko może być wspólnem, to prawda, tam, gdzie jest miłość wzajemna. Podział ów jednak hańbą się staje, gdzie niema miłości. Sądzisz więc, żem się sprzedał, i że zmuszam Fanny Lambert, ażeby mi płaciła za moje nazwisko? Baronie! miejże lepsze o mnie wyobrażenie! W tym domu, nic nie jest moją własnością! Jestem tu bardziej biednym, niż byłem przy ulicy de Laval, w owej skromnej pracowni, gdziem się uskarżał na moje ubóstwo!
— Twoja w tem wina.
— Jakto?
— Pracuj, nie zaniedbuj się. Posiadasz talent, a ostatnia wystawa w Salonie sławę ci prawie zjednała. Wystarcza ci chcieć tylko. Pracuj więc, pracuj!
— Czyż mogę? rzekł Jerzy z pognębieniem. Jestże możebną praca natenczas, gdy myśl ciężka przytłacza umysł? Gdy bezustanna boleść łamie i denerwuje? Tréjan, artysta, umarł! na zawsze umarł! Nie posiadam już odwagi, siły, ani talentu! Jestem niezdolnym, obezwładnionym. nie egzystuję już więcej! Czy wiesz gdzie niekiedy szukam i w czem znajduję pociechę?
— Gdzie, w czem?
— W absyncie, mój drogi! Zamykam się, piję, aż do upojenia, a wtedy zapominam!
— Co czynisz nieszczęśliwy!
— Tak, nieszczęśliwy, bardzo nieszczęśliwy! Pogardzasz mną, nieprawdaż?
— Przeciwnie, budzisz we mnie głębokie, szczere politowanie.
— Naprawdę mnie więc żałujesz?
— Z całej duszy.
— Uczyń coś zatem, ażeby mnie ocalić.
— Rozporządzaj mną według woli.
— Moja żona cię słucha. Masz na nią wpływ nieograniczony. Powiedz jej, ażeby mnie kochała. Przedstaw jej, że to uczynić powinna, że tak należy, że trzeba! Przyrzekasz mi to uczynić?
— Przyrzekam!
Zmarszczka głęboka na czole Jerzego zniknęła. Odblask radości zajaśniał w jego spojrzeniu. Pochwycił obie ręce Filipa, a ściskając je konwulsyjnie wyszepnął:
— Ach! jesteś przyjacielem moim baronie, prawdziwym przyjacielem! Idź... Idź... i mów jej o mnie!
Croix-Dieu odszedł, pozostawiwszy artystę, któremu sprowadził nieszczęście, bo znając dobrze ową pseudo-księżnę naprzód był pewien, że opłakane pożycie oczekuje z nią tego człowieka.
Fanny zbliżyła się ku niemu.
— Co ci mówił Jerzy? zapytała.
— Że jest bardzo nieszczęśliwy. Uwielbia cię, a ty go nie kochasz.
— To tylko?
— Prosił mnie, bym popierając jego sprawę, wyjednał u ciebie dla niego trochę miłości.
Pani de Tréjan śmiać się zaczęła.
— Jakkolwiek biegłym jesteś adwokatem baronie, odpowiedziała, przygotuj się zawczasu na porażkę. Nie wygrasz tej sprawy.
Poczem zręcznie, jak nimfa, której posiadała wszelkie powaby, oddaliła się, spiesząc na przyjęcie pewnego słynnego autora, jakiego przybycie oznajmiono.
Załatwiwszy się z gospodarzami mieszkania, Filip poszedł w stronę salonu gry, gdzie go wzywały własne interesa, dobrze nam znane.
Pierwszy z owych salonów był pełen gości. Grano tam przy dwóch stołach w bakarata. Grano na grube stawki. Partja szła na gorąco. Większość graczów zajmowała siedzenia wokoło dużego owalnego stołu. Inni wraz z przypatrującymi się, stali po za nimi.
Croix-Dieu powiódł badawczym wzrokiem w około stołu, studjując kolejno twarze rozweselone zyskiem, lub sposępniałe przegraną.
Wszystkie owe postaci były mu znane, i były dlań mało znaczącemi, prócz jednej, jaką w tej chwili dostrzegł raz pierwszy.
Postać ta zasługuje w rzeczy samej na pobieżne choć odszkicowanie, trudno albowiem byłoby spotkać coś bardziej oryginalnego i dziwniejszego.
Mężczyzna ów pięćdziesięcioletni, przestraszające brzydki, mógł mieć około pięciu stóp wysokości, gdy stał. Lecz skoro usiadł, wzrost jego nie dosięgał miary dziesięcioletniego dziecka. Mimo iż podłożył sobie przezornie na krześle poduszkę, wziętą z jakiejś kanapy, musiał podnosić rękę, chcąc sięgnąć do zielonej płaszczyzny stołu, nad którym jego ciemna kędzierzawa głowa zaledwie dostrzedz się dawała.
W całem jego ubraniu widoczną była wyszukana elegancja. Krak czarny, z atłasowemi wyłogami, pokrywał wypukłość wielkiego kończatego garbu, jaki od czasu Ezopa nie umieścił się większy na ludzkich ramionach.
Ów mały garbus, tak starannie ubrany, nosił przy butonierce fraka wstążeczkę oficera Legii honorowej.
Croix-Dieu pochylił się do Champloup, zapytując:
— Któż jest to dziwne czupiradło?
— Pan de Génin, jak mówią bardzo bogaty. Jest naczelnikiem jakiegoś wydziału w ministerjum, mówiono przed chwilą.
— Widziałeś go już kiedy w tym domu?
— Nie. Przedstawiono go po raz pierwszy tego wieczoru hrabinie. Ulokował się zaraz na miejscu, na jakiem go widzisz baronie, i nie rusza sic ztad wcale. Chętnie przegrywa, a jego pugilares jest dobrze wyładowanym.
— Niepodoba mi się ta jego twarz, mruknął Croix-Dieu.
— I mnie zarówno. Jest wstrętnie szpetnym, powtórzył Champloup.
— Nie tylko ta brzydota tak mi się w nim niepodoba, ciągnął Croix-Dieu. Jego spojrzenie. Przypatrz się jego oku. Posłuchaj mnie, miejrny się na baczności wobec tego człowieka.
Croix-Dieu pełen niepokoju, stojąc w salonie śledził przebieg gry.
Fanny zbliżywszy się ku niemu, ujęła go pod rękę, spojrzawszy na zegarek.
— Dla czego spoglądasz na zegarek hrabino? Czy oczekujesz dziś kogo jeszcze? spytał Croix-Dieu.
— Tak, markiz de Braisnes ma kogoś przedstawić mi tego wieczora.
— Kogo?
— Niewiem tego. Otrzymałem przed chwilą bilecik mniej więcej tej treści:
„Kochana hrabino! Pozwolisz, że przyprowadzę ci dziś cudzoziemca, zajmującego bardzo wysokie stanowisko, a obecnie przybyłego do Paryża. Na teraz dziesięć kropek nad nazwiskiem; chcę ci albowiem sprawić niespodziankę. Przybędziemy wcześnie, o ile będzie można. Chylę czoło do twoich stóp.

De Braisnes.“

— Otóż jest już pierwsza po północy, mówiła dalej pani de Tréjan. De Braisnes z owym wysoko urodzonym cudzoziemcem prawdopodobnie dziś nie przybędą.
— Hrabino, posłuchaj mej rady, rzeki Filip. Miej się na baczności co do tego młodego markiza.
— Dla czego? Jest to chłopiec tak miły, tak powabny.
— Powabny, być może; lecz blagier. Nie popuszczaj mu zbyt cugli, ostrzegam! Kiedykolwiek bądź może ci sprowadzić zmartwienie, zobaczysz!
— Ależ de Braisnes żyje w najlepszem towarzystwie.
— Nie przeczę. Ci jednak cudzoziemcy, kto może wiedzieć na pewno, czem który z nich jest, i skąd pochodzi? De Braisnes czyż kontrolować ich może?
— Ten jednak, zajmując wysokie stanowisko, musi być dystyngowanym człowiekiem. Wszelka zatem kontrola jest tu bezpotrzebną.
Croix-Dieu śmiać się zaczął.
— Cokolwiekbądź byś mi mówiła, odrzekł, nie zmieniam mojego zapatrywania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.