Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom V/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Nie wprowadzamy czytelników na pierwsze wielkie przyjęcie w salonach hrabiny de Tréjan. Nic jednak na tem nic stracą. Wystarczy zapewnienie, że wieczór świetnie się udał, i że Fanny Lambert nie miała powodu do niezadowolenia tym razem.
Panowie de Strény i de Champloup okazali cuda zręczności i taktu w zachowaniu się, czego winszował im Croix-Dieu, który znał się na tem tak dobrze.
Poprzestali tym razem na bardzo skromnej wygranej, i przepuścili umyślnie kilka ważnych punktów, aby utrwalić sobie opinię uczciwych i bezinteresownych graczów.
Muzyka była wytworną, a doświadczeni smakosze hołdy składali smakowitemu zaopatrzeniu bufetu.
— Egzystuję nareszcie i żyję! zawołała Fanny w uniesieniu radości i pychy. Przed upływem roku hrabina de Tréjan będzie królową Paryża, tego Paryża, który dla Fanny Lambert zachowywał jedynie pagardliwe uwielbienie!
Trzy tygodnie odtąd minęły.
Sariol nie pokazał się u barona Croix-Dieu, ale mu posłał dwa bilety z podpisem X. Y. Z.
Pierwszy z nich zawierał te słowa: „Cierpliwość!.. Szukam i znajdę...“ Drugi, zarówno lakoniczny, opiewał: „Już prawie odnalazłem... Cierpliwość...“
Andrzej San-Rémo wiódł przez ten czas życie samotne, jakie każdemu innemu, a nie jak on rozkochanemu, i zatopionemu w swoich wspomnieniach miłosnych, śmiertelnie nudnem by się zdawało. Nie szukając rozrywek, stronił od nich raczej, wyjeżdżając jedynie wczesnym porankiem konno, lub kabrjoletem do Bulońskiego lasku dla odetchnięcia świeżem powietrzem. Drzwi jego domu zamkniętemi były dla wszystkich, z wyjątkiem barona, odwiedzającego go niekiedy, przyczem rozmawiał zwykle przez kilka minut z lokajem młodzieńca.
W miarę upływu czasu, San-Remo przybyły do Paryża spokojny i pełen ufności, coraz bardziej smutnym i zdenerwowanym się stawał. Był bliskim owej chwili, gdzie samobójstwo przedstawia się zrozpaczonemu jako jedyny środek wybawienia, gdy pewnego rana, we trzy tygodnie po jego powrocie z Touraine, skoro zsiadał z konia, przyjechawszy z codziennej przejażdżki do Bulońskiego lasku, służący jego stojący jak gdyby w oczekiwaniu przed domem, zawołał:
— Pan wicehrabia de Grandlieu oczekuje w salonie na pana markiza.
San-Rémo pospiesznie wszedł do salonu.
— Pan... panie wicehrabio w Paryżu? zawołał radośnie witając przybyłego. Ach! jakże jestem szczęśliwy!
— Szczęśliwym widząc mnie9 powtórzył pan de Grandlieu z łagodnym szczerym uśmiechem. Niechcę o tem wątpić na chwilę. Pozwól wszelako sobie powiedzieć, że od ciebie zależało abyś był wcześniej szczęśliwym.
— Jakto, w jaki sposób?
— Dotrzymując danego słowa. Przyrzekłeś mi, że powrócisz, a przyrzekłeś to na pewno.
Andrzej mocno sic zarumienił.
— Ach! pragnąłem to uczynić. Bóg świadkiem, wyszepnął. Niemogłem jednak pomimo chęci. Moje albowiem interesa...
— Twe interesa, odrzekł wicehrabia z uśmiechem, mów raczej twe przyjemności... rozrywki.
— Upewniam pana...
— Ależ ja cię bynajmniej nie badam, odrzekł pan de Grandlieu z uśmiechem. Bądź względem mnie bardziej otwartym mój chłopcze, uważaj mnie jeśli nie za najdawniejszego, to za najlepszego ze swoich przyjaciół! Nie sądź ażebym nie pojmowTał praw miłości dla tego, że mam posiwiałe włosy. Pojmuję, że życie jest smutnem dla młodzieńca, w samotnym wielkim zamku, pomiędzy starcem a dzieckiem. Bo wszak Herminia dzieckiem jeszcze jest prawie. Obok tego domyślam się, iż serce masz zajęte.
— Lecz... zaczął żywo Andrzej.
— Dama okryta welonem! Owa dama przybyła do ciebie z tajemniczemi odwiedzinami, wyjaśnia mi wszystko! przerwał śmiejąc się wicehrabia. Byłbyś niewdzięcznym, gdybyś nie odpłacił jej miłością za miłość, że ona cię kocha to nie ulega wątpliwości! Dowiodła tego, przybywając do twego łoża, wówczas gdy konającym byłeś prawie! Kochasz ją! jestem przekonany. Przyznaj mój chłopcze, że dobrze odgadłem? Ow list wzywający cię nagle do Paryża pisała ręka ukochana. Usłuchałeś. Wynagrodzono cię za to i radość szczęśliwego człowieka tu cię zatrzymuje. Gdyby nie to, byłbyś do nas powrócił, gdyż jestem przekonany o twej prawdziwej dla nas życzliwości. Kochasz mnie jak ojca, a Herminię jak swoją siostrę. Przyznaj żem wszystko odgadł a nie mów o interesach bo temu nie uwierzę!
— Ależ nic mi pan jeszcze nie powiedziałeś o pani de Grandlieu, zaczai Andrzej drżącym głosom, pragnąc co rychlej zmienić przedmiot rozmowy. Ciążyła mu bowiem ta szlachetna ufność starca, upokarzała go, zmuszała do rumienienia się przed sobą samym.
— Herminią ma się dobrze, to jest lepiej, rzeki Armand. Spala gdym wyszedł z pałacu, ażeby przybyć do ciebie.
— Jakto, pani dc Grandlieu jest więc w Paryżu? zawołał San-Rémo.
— Przyjechaliśmy oboje wczoraj wieczorem a chcąc zastać cię w domu, wyszedłem bardzo rano.
— Przejeżdżacie państwo przez Paryż.
— Bynajmniej, przyjechaliśmy tu na stale. Dziwi cię to, nieprawdaż?
— Ponieważ mieliście państwo inne zamiary.
— Rzeczywiście, mieliśmy pozostać w Touraine do końca października a może nawet i dłużej. Jednak powietrze w Touraine w tym roku nieposłużyło Herminii. Rankami i wieczorami mgły powstające z Loary płyną nad nasze zarośla i wody. Wkrótce po twoim wyjeździe, Herminia poczęła zapadać na zdrowiu. Pobladła, stała się milczącą i smutną. Nie skarżyła się, bo ona się nigdy nie uskarża, ale widziałem, że jest cierpiącą. Obawiając się powrotu ostatniej wiosennej choroby, przyzwałem doktora. Jasno mi oświadczył, iż owe niepokojące symptomy przypisuje wpływowi mgły o jakiej ci przed chwilą mówiłem. I otóż radził mi aby wyjechać co rychlej z Touraine. Mógłżem chwilę? Pytałem się Herminii czy woli udać się w podróż, lub wracać do Paryża? Wybrała Paryż. I otóż przyjechaliśmy.
Słysząc to Andrzej, czuł, iż omal mu serce nie wyskoczy z radości.
— Ależ, wyjąknął ażeby cośkolwiek bądź powiedzieć i nie zwrócić uwagi wicehrabiego na owe niewytłómaczone milczenie, ależ zdrowie pani de Grandlieu nie budzi żadnych obaw poważnych?
— Bynajmniej, nie ma o tem mowy. Zresztą od trzech dni skoro zaczęliśmy czynić przygotowania do wyjazdu, Herminia jakoby odzyskała dawniejsze siły i zdrowie. Wróciły jej rumieńce, ożywienie, wróciła wesołość. Wczoraj, w czasie podróży drogą żelazną, była tak uradowaną jak pensjonarka wypuszczona z klasztoru, a jadąca po raz pierwszy do Paryża. Pojmuję to dobrze. Jest ona Paryżanką, miasto, w którem się urodziła, pociąga ją ku sobie, odżywia ją powietrze rodzinne. Nie znajdziesz w niej zmiany skoro do nas przybędziesz a mam nadzieję, że wkrótce widzieć cię będziemy, i często odwiedzać nas będziesz, nieprawdaż? bo nie znajdziesz żadnej wymówki.
— O! tak, często bezwątpienia! skoro pańska tak wielka dobrotliwość upoważnia mnie ku temu.
— Przedewszystkiem więc, rzekł uśmiechając się wicehrabia, ta moja wielka dobrotliwość zaprasza cię jutro na obiad. Wszakże przyjmujesz zaproszenie?
— Z radością jakiej wyrazić nie jestem w stanie!
— Brawo! będziemy objadować jak wiesz o siódmej godzinie. lecz przybądź wcześniej, porozmawiamy w ogrodzie. Ale, ale, dodał wicehrabia, przygotowałem ci pewną niespodziankę.
— Cóż takiego?
— Chcesz więc ażebym zdradził moją tajemnicę? Lecz jej natenczas nie będzie a z nią wraz zniknie i niespodzianka. Co jednak począć? Muszę zaspokoić twoją ciekawość. Sprowadziłem dla ciebie Tontona.
— Ach! jestem uszczęśliwionym! zawołał z zapałem San-Rémo.
— Uważam go jako bardziej należącego do ciebie, niż do mnie. Ty jeden więc używaj go pod wierzch dla siebie, by na nim zabłysnąć w lasku Bulońskim.
— Z całego serca! codziennie jeśli pozwolisz wicehrabio.
— Najchętniej! Chcesz ażebym jutro ci go przysłał?
— Pragnę tego.
— Zatem, rzecz ułożona. Jeżeli będzie pogoda, przybędzie osiodłany, punktualnie o godzinie siódmej z rana; a ty mój chłopcze przyjeżdżaj do nas jutro przed wieczorem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili gdy pan de Grandlieu wyjeżdżał z bramy pałacyku przy ulicy de Boulogne, mały powóz zaprzężony w jednego konia zatrzymał się tam przed osztachetowaniem.
Owym przybywającym był Filip Croix-Dieu.
— Byłem pewien, że przed upływem miesiąca Herminia sprowadzi go do Paryża, wyszepnął patrząc za odjeżdżającym panem de Grandlieu.
I wszedł do markiza San-Rémo.
Gdy baron wszedł, Andrzej nie wiedząc, że on spotkał przed pałacem pana de Grandlieu, zachował w tajemnicy bytność tegoż ostatniego.
Filip udawał zarówno, iż o tem nie wie i odszedł po krótkiej wizycie.
— Andrzej postanowił grać komedję. Wiedziałem o tem, mówił baron do siebie. Skłamał po raz pierwszy przedemną. Będzie teraz milczał lub kłamał dalej. Na szczęście, dodał z uśmiechem, znajdę sposób dowiedzenia się o wszystkiem.
I przystanąwszy na stopniach schodów, skinął na lokaja stojącego za oszklonemi drzwiami.
— Edmundzie, mój dobry chłopcze, rzekł do biegnącego ku sobie służącego, wszakże twój pan, pan markiz San-Rémo wyjeżdża konno codzień z rana?
— Tak panie baronie, jeśli jest pogoda.
— Jak długo bawi na tych przejażdżkach?
— Około dwóch godzin, nigdy mniej, a niekiedy więcej. Pan markiz wyjeżdża o siódmej rano a wraca o dziewiątej lub kwadrans na dziesiątą.
— Podczas jego nieobecności jesteś wolny?
— Tak, panie baronie.
— A więc któregokolwiek bądź rana wsiądź do fiakra i przyjedź do mnie. Potrzebuję z tobą pomówić. Wrócisz przed przybyciem pana markiza i nie będzie on nawet wiedział, że wychodziłeś z domu.
— Będę się starał być posłusznym panu baronowi, rzekł Edmund.
— Dobrze, bądź jednak dyskretnym.
— Niech się pan baron nie obawia. Dyskrecja jest cnotą, którą posiadam między innemi.
Tegoż samego dnia po południu, kupcowa roznosząca drobiazgi służące do uzupełnienia damskiej toalety, młoda, przyjemnej powierzchowności, ukazała się w pałacu de Grandlieu z wielkiem pudłem w ręku, napełnionem koronkami, drobną biżuterją, wstążkami, kołnierzykami najświeższych fasonów pytając o pannę Marjettę.
Marjetta była garderobianą Herminii.
Pokojówka przyjęła chętnie kupcową a oczarowa elegancją i dobrym gustem fatałaszków, jakie sprzedająca z uwagi na ciężkie czasy i trudny zbyt towaru, ofiarowała za zdumiewająco nizką cenę, wprowadziła ją do swego pokoju.
Po długim przeglądzie towarów kupcowa odeszła, o unosząc pudło wypróżnione i zostawiając Mariettę uszczęśliwioną tym targiem.
W następnym tygodniu, Croix-Dieu owej list tej treści:
„Odnalazłem. Współpracownicy są ludźmi pierwszorzędnych zdolności; wypełniać będą ściśle swój obowiązek,. Chodzi teraz o wynalezienie sposobności lub wytworzenie tejże. Schadzka u notarjusza de Boissy-Saint-Leger, S. V. P. dla bliższego porozumienia się w tym przedmiocie.

X. Y. Z.

— Nareszcie! wyszepnął baron i odpisał bezzwłocznie pod adresem panny Anity, oznaczając Sariolowi schadzkę żądaną.
Tegoż samego dnia około jedenastej w południe w chwili gdy Filip zabierał się do śniadania, służący oznajomił mu, iż jakaś dama starannie zakwefiona, przybywająca z przedmieścia św. Honorjusza, życzy z nim się widzieć.
— Wprowadź ją natychmiast, rzekł Croix-Dieu.
Przybyła bezzwłocznie się ukazała a powitawszy barona ukłonem, czekała w milczeniu na odejście służącego. Jednocześnie złożyła ukłon głęboki, któremu towarzyszył uśmiech żartobliwy.
— Pani jesteś panną Mariettą? nieprawdaż? pytał Croix-Dieu witając ją wzajem ukłonem.
— Do usług pana barona.
— Czy wiesz panno Marietto, że jesteś śliczną dziewczyną?
Pokojówka powtórnie się uśmiechnęła, ukazując dwa rzędy drobnych białych zębów, poprawiła włosy nastrzępione nad czołem a rozsiadłszy się swobodnie na fotelu odpowiedziała:
— Tak często powtarzają mi ów komplement panie baronie, iż muszę uwierzyć w niego.
— W tych twoich oczach, i tej zgrabnej talii spoczywają bogactwa!
— I o tem mnie także mówiono: wszak dotąd z tych bogactw nie otrzymałam korzyści. Być może później to nadejdzie. Poważam się jednak przypomnieć panu baronowi, że czas mam bardzo wyrachowany. Pani wicehrabina posłała mnie ze zleceniem, po załatwieniu którego wracać muszę co rychlej. Z rozmowy jaką miałam wczoraj z pewną kupcową, sprzedającą wstążki, wnoszę iż nie dla próżnej pogawędki pan baron życzył sobie moich odwiedzin?
— Masz słuszność, rzekł Croix-Dieu. Przystępujmy do rzeczy. A zatem.
— Zatem? powtórzyła Marietta.
Croix-Dieu sięgnął po pugilares, a dobywszy zeń banknot tysiąc frankowy podał go pokojówce.
— Otóż jesteśmy w porządku, rzekł. Wszak prawda?
— Najzupełniej! Niech pan baron pytać mnie raczy, jestem gotową odpowiadać.
— Pytać... na co?.. Wszakże wiesz dobrze Marietta o czem masz mnie zawiadomić?
— Ja coś lepszego nad to uczynię. Opowiadaniom niekiedy zbywa, na jasności. Mówiąc, zapominamy wielu ważnych szczegółów. Przygotowałam więc notatki. Rodzaj dziennika spisywanego z dnia na dzień.
— Ach! jak to mądrze pomyślane! Proszę o ów dzienniczek.
— Oto jest, odpowiedziała. I odpiąwszy górne guziki stanika, dobyła z zań zeszyt i podała go Filipowi.
— Zobaczmy, rzekł, rozwijając arkusze. Ho! ho! ale widzę że tego jest wiele, wyszepnął.
— Tak panie baronie. Nie ladajaka to praca; dokładna, szczegółowa, nic w niej nie brakuje. Przyjm pan to w zamian za swoje pieniądze.
— Byłem pewien tego podarunku z twej strony.
— Rzecz obiecana, rzecz święta! Przekonaj się więc pan z tego, że jestem uczciwą dziewczyną!
— Któżby miał wątpić o tem? odparł Filip z uśmiechem.
I zaczął czytać ów raport spisywany przez podstępną pokojówkę. Po przeczytaniu jednak a raczej przesylabizowaniu kilku pierwszych wierszy zaniechał czytania.
— Panno Marietto, rzekł, odczytywanie twych drobnych jak nóżki muchy hieroglifów, wymagałoby długiego czasu. Przeczytaj mi sama głośno ów nieoceniony dokument, słuchać go będę z zajęciem.
— Najchętniej!
I głośno czytać zaczęła:
„Niespostrzegłam tak na wsi jak i tu zarówno, ażeby pan markiz zalecał się do naszej pani; poznaję teraz jednakże, że tam coś być musi pomiędzy nimi, śledzić więc nieomieszkam.
„Czwartek godzina wpół do dwunastej.
„Pani wyjść nigdzie niechciała. Pan wicehrabia pojechał do klubu. Gdym przyszła rozbierać panią, miała zaczerwienione oczy, widocznie płakała. Zwykle jest ona dla mnie bardzo dobrą i pobłażliwą. Dziś w wieczór jednak ani słowa do mnie nie przemówiła. Co począć? Wielcy państwo kapryśnymi nieraz bywają!
„Piątek. Druga godzina.
„Pani jest w ogrodzie! Wydaje mi się dziś mniej smutną niż wczoraj; ale wzruszona, podrażniona, jak gdyby rozgorączkowana. Z okna sypialni śledzę jej każde poruszenie. Idzie ku żelaznym sztachetom przysłoniętym powojem, jakie zamykają ogród od strony pól Elizejskich. Zatrzymuje się. Spogląda w około siebie. Uniósłszy łodygi powoju wydobywa z owej zaimprowizowanej kryjówki coś, czego rozeznać nie mogę. Coby to było takiego?
Następnie spieszy na drewniane schody altany której cale wnętrze widzę z mojego okna. Pani trzyma list w ręku i czyta go. Domyślam się teraz co ona z pod powoju wyjęła.
„Odczytywanie tego listu dość długotrwało. Skończywszy raz, odczytuje na nowo, poczem wsunąwszy paier w kopertę, składa ją na dwoje i ukrywa nad piersiach pod koronkami stanika.
„Wyszedłszy z altany, wraca zwolna do pałacu. Ukrywam się w garderobie, przytykającej do sypialnego pokoju pani. Gdyby mnie tu zastała, łatwo mi będzie przed nią się wytłumaczyć.
„W garderobie zajęłam takie miejsce, ażeby zeń widzieć każde poruszenie wicehrabiny.
„Z razu stała nieruchoma z pochyloną głową i ręką przyciśniętą do lewej strony piersi. Wśród panującej dokoła ciszy zdawało mi się, iż słyszę bicie jej serca. Nagle, podniosła głowę, a zbliżywszy się ku tym samym drzwiom, któremi weszła, zamknęła je na klucz na dwa razy i podszedłszy do kominka zapaliła świecę. Sądziłam,, że będzie coś pisać lub pieczętować, ale się omyliłam.
„Wyjąwszy z za gorsa list znaleziony pod bluszczem i tak chciwie czytany w altanie, zbliżyła go do zapalonej świecy.
„Pani ze smutkiem patrzyła na list niknący w płomieniach, a gdy spostrzegła ostatnią iskierkę, błąkającą się na zczerniałych szczątkach papieru westchnęła ciężko i wyszła z pokoju.
„Zatrzymałam się przez kilka minut a usłyszawszy panią grającą w salonie na fortepianie jakąś smutną melodję, wbiegłam do jej pokoju i w głębi kominka znalazłam pośród popiołów maleńki szczątek papieru.
jakiego ogień strawić nie zdołał“.
I Marietta sięgnęła po portmonetkę, śliczne cacko, w kość słoniową z posrebrzanemi brzegami oprawną, a z jednego jej przedziału dobyła kawałek zżółkniętego okopconego od dymu i wypalonego po brzegach papieru.
Pięć wyrazów zajmowało całą długość owego skrawka. Brzmiały one:
„Zapewniona nadzieja. Dla czego potrzeba!“
Nie stanowiło zaiste to żadnego zdania, ani nawet sensu, wystarczyło wszelako baronowi do rozpoznania pisma Andrzeja i nie zadziwiło go wcale, ponieważ obecnie nie miał żadnej wątpliwości w tej mierze.
— Na honor panno Marietta, rzekł, jesteś dziewczyną wyjątkową. O wszystkiem myślisz. Przewidujesz wszystko! Wicehrabina de Grandlieu jest szczęśliwą, że cię ma u siebie.
— Gdyby wiedziała co mi zjednywa ten pański komplement, odpowiedziała śmiejąc się pokojówka, inaczej by ceniła to swoje szczęście. Lecz czas mi odejść panie baronie; pozwól więc, iż dokończę czytania.
I czytała dalej:
„Sobota godzina druga.
„Tylko co wyszłam z przedpokoju. Wicehrabia wyjechał karetą, a jednocześnie markiz de San-Rémo przybył do pałacu. Pani nie zakazała dziś przyjmować gości. Zameldowano więc pana markiza.
„Trzecia godzina.
„Wymknęłam się do ogrodu, i ukryta w gęstym klombie krzewów pod oknami widziałam wszystko co się działo w błękitnym buduarze, gdzie pani zwykle po południu przyjmuje swych gości.
„Wielki stor koronkowy spadając na szyby, zasłaniał je wprawdzie; odnalazłam jednak sposobność przekonania się, iż tam nie działo się nic niebezpiecznego dla pana wicehrabiego. Markiz de San-Rémo siedział może trochę bliżej mej pani, niż by należało; i jedną jej rękę trzymał w swych dłoniach. Pani od czasu do czasu czyniła poruszenia aby mu ją odebrać. Czyniła to jednak widocznie bez przekonania, i nie na serjo, ponieważ nie puścił jej ręki.
„Widzę teraz, iż nie ulega zaprzeczeniu, że markiz szalenie jest zakochanym w mej pani, i że ona nie obojętnie patrzy na tę miłość.
„Jest to niemoralnie, wiem o tem; ponieważ pani jest zamężną. Ależ mój Boże, rzecz to naturalna! Oboje są tacy młodzi, tacy piękni, tacy powabni! Mnie bardzo zajmuje ta gruchająca miłośnie para! Jakżebym rada była, ażeby byli szczęśliwi!“
— Lecz cóż od soboty tara zaszło nowego? zapytał Croix-Dieu.
— Nie wiele szczegółów panie baronie. Markiz de San-Rémo bywa u nas codziennie. Niewiem jak on się tam urządza, lecz zwykle przybywa w chwili gdy wicehrabia ma wyjechać, albo wychodzić. Onegdaj był u nas znowu na obiedzie, a wieczorem pojechał z panią i panem do cyrku na polach Elizejskich. Wczoraj nie był wcale, a pani, której dobrze pilnowałam, zeszła o drugiej godzinie do ogrodu, gdzie znów jak pierwszym razem znalazła list pod powojem — Cóż się stało z tym listem?
— Niewiem tego. Jestem tylko przekonaną, że pani go nie spaliła, bo nigdzie nie dostrzegłam śladów popiołu. Teraz uciekam baronie. Przyjdę znów jak będę mogła najprędzej. Gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, znajdę pozór wymknięcia się z domu, i chociaż jednem słówkiem powiadomię pana.
— Pozostań jeszcze chwilę, tylko dwa lub trzy zapytania. Kto odnosi listy pani de Grandlieu na pocztę? badał Croix-Dieu.
— Czasami kamerdyner pana wicehrabiego, najczęściej jednak ja odnoszę pani korespondencję.
— Jak wicehrabina pieczętuje te listy?
— Lakiem zielonym.
— Cóż jest wyrytem na jej pieczątce?
— Pani posiada dwie pieczątki, i używa jednej lub drugiej na przemiany. Na pierwszej są połączone herby de Grandlieu i Randalów. Na drugiej litery: H. R. co znaczy Herminia de Randal.
— Dziękuję ci Marietto, rzekł Croix-Dieu. Teraz wiem już wszystko, co wiedzieć obciąłem.
I usłużna pokojówka złożywszy zgrabny ukłon zwróciła się ku drzwiom.
— Ale! panno Marietto! zapominasz o swojej nagrodzie, wołał śmiejąc się Filip.
Baron otworzywszy pugilares wsunął powtórnie bilet bankowy w rękę garderobianej, która uszczęśliwiona wybiegła z pokoju.
Ów pająk Paryzki, ten niebezpieczny awanturnik, który był kolejno Robertem Saulnier, hrabią Loc-Earn, Fryderykiem Müller, a wreszcie baronem Croix-Dieu niemniej był zadowolonym.
— Sieć zaciska się coraz szczelniej, mówił do siebie zacierając ręce, zbliża się chwila w której wszystkie muchy w niej uwięzną!


∗             ∗

Nazajutrz rano kilka minut po ósmej, wszedł wezwany służący markiza San-Rémo do Filipa.
Zbyt przebiegły, ażeby nie miał wiedzieć, iż skoro baron wezwał go do siebie, musiał mieć ku temu jakąś konieczną potrzebę, wszedł do gabinetu z miną pokorną a chytrą, gotów sprzedać swoje usługi za dobre pieniądze.
Croix-Dieu był nazbyt wprawnym fizjonomistą, ażeby za pierwszym rzutem oka nie odkrył charakteru sługi, markiza. Stosownie więc do tego, postanowił odrazu, bez ogródek, przystąpić do rzeczy.
— Edmundzie, mój dobry chłopcze, rzekł do niego, pan de San-Rémo jest bardzo z ciebie zadowolonym, powtarza mi to bezustannie, i ja sam wiem że służysz mu wiernie, z poświęceniem.
— Dziękuję panu baronowi za tak pochlebne zdanie, rzekł sługa. Znając me obowiązki staram się je jak najlepiej wypełniać.
— Wiesz, że jestem przyjacielem twojego pana, jego — najlepszym, najzaufańszym przyjacielem.
— Wiem o tem panie baronie.
— Otóż nastręcza się sposobność wyświadczenia panu de San-Rémo nader ważnej usługi. Gotów jestem wszystko uczynić w tej mierze, ale ponieważ tu trzeba działać mimo jego wiedzy, musisz mi więc przyjść z pomocą.
— Pan baron znajdzie mnie zawsze gotowym na swoje rozkazy, gdzie chodzi o dobro mojego pana.
— Potrzeba ciągłego, bezustannego czuwania nad niektóremi szczegółami domowego życia mego młodego przyjaciela, a ztąd i zdawania mi sprawy ze wszystkich otrzymanych spostrzeżeń.
Edmund przybrał postawę niezadowoloną, niby postawę obrażonego we własnej godności człowieka.
— Ależ, panie baronie! zawołał, jest to poprostu szpiegostwo!
— Co ci się przy widuje mój chłopcze! zawołał Filip ze śmiechem, i jak brzydkich ku temu używasz wyrażeń! Będąc daleko starszym od pana de San-Rémo, uważam się niejako za jego opiekuna. Ztąd pragnąc go uchronić od pewnych niebezpiecznych szaleństw, jakie by opłakane skutki sprowadzić dlań mogły, potrzebuję dokładnie, lecz potajemnie być powiadamianym o wszystkich jego czynnościach. Czyliż więc czuwanie w tak szlachetnym celu można nazwać szpiegostwem? sam powiedz?...
— Nie przeczę panie baronie, rzekł chłopiec. Zapatrując się z tego stanowiska rzecz się przedstawia inaczej. Wszak gdyby mój pan spostrzegł, że ja go podglądam, nie bacząc na powody, jakie mnie ku temu skłoniły, oddaliłby mnie niezwłocznie, co nie jest dla mnie pożądanem mając u niego tak dobre miejsce.
— Najprzód jesteś zbyt zręcznym, ażebyś się dał na tem pochwycić; a potem powiedz mi jakie pobierasz wynagrodzenie od swego pana?
Edmund wymienił przesadzoną cyfrę.
— Dobrze, rzeki Filip. Gdyby cię markiz miał kiedy oddalić, natenczas ja przyjmę cię do siebie z podwyższoną płacą, a nadto, oddzielnie cię wynagrodzę za gorliwość okazaną dla dobra twojego pana. Przyjm teraz tę oto drobnostkę na rachunek przyszłego mego zadowolenia.
I jednocześnie podał mu bilet bankowy.
Ów tak wyborny argument przekonał do reszty służącego. Schował skwapliwie banknot do kieszeni.
— Pan baron może liczyć na moje współdziałanie, odpowiedział. Skoro tu idzie o dobro mojego pana, wszystko gotów jestem uczynić, a dowiedziawszy się co mi robić wypadnie, oddam się pod rozkazy pana barona.
— Robota twoja będzie nader łatwą i prostą. Czy wszystkie listy nadsełane do pana San-Rémo przez twoje przechodzą ręce?
— Tak, panie baronie. Odbieram je zwykle od odźwiernego.
— Otóż więc staraj się na przyszłość odróżniać koperty wszystkich listów. Jeżeli która z tych kopert będzie zapieczętowana lakiem zielonym, na którym zobaczysz dwie litery, naprzykład H. R. przybywaj do mnie natychmiast z doniesieniem, a w zamian za tę wdzięczność otrzymasz odemnie taki sam bilet bankowy, jaki przed chwilą dostałeś.
— Może pan baron liczyć na moją skwapliwość i akuratność. Czy to już wszystko.
— Nie jeszcze. Powiedz mi czy sobie przypominasz pewną zakwefioną damę, która pewnego wieczora podczas choroby twojego pana, przyszła sama jedna do waszego domu?
— Pamiętam to doskonale!
— Od tego czasu czy nie była ona u was w pałacu?
— Nigdy!
— Gdyby więc kiedykolwiek się tam ukazała, rzuć wszystko, a przybiegnij mnie zawiadomić. Dostaniesz wtedy nie jeden ale dwa bilety tysiąc frankowe.
— Spełnię to panie baronie. Nie dla pieniędzy, ale przez czyste poświęcenie.
I pobiegł na ulicę Bulońską, błagając nieba o jak najwięcej listów dla swego pana z zielonemi pieczątkami, i jak najwięcej odwiedzających go dam w czarnych zasłonach.
Tydzień upłynął.
Sariol pod postacią pana Vergeot notarjusza z Boissy-Saint-Leger, nie zaniedbał stawić się na oznaczoną mu schadzkę przez barona, i po długiej rozmowie pomiędzy dwoma niegdyś wrogami a dziś sojusznikami, rozmiłował się nagle w życiu wiejskiem, a głównie w łowieniu ryb na wędkę. Codziennie więc krążył na brzegach Sekwany, chociaż mu się nie udawało złowić ani jednego kiełbika.
W ciągu tego czasu Croix-Dieu widział po kilka razy Andrzeja i szczególną dostrzegł w nim zmianę.
Młodzieniec wydał mu się być niezmiernie smutnym, i mimo wszelkich usiłowań złudzenia barona, nie zdołał ukryć przed nim ani swego zniechęcenia do życia, ani głębokiej melancholii w jakiej był pogrążonym.
— Cóż jest twojemu panu? pytał Croix-Dieu Edmunda wychodząc raz od markiza San-Rémo.
— Niewiem panie baronie, rzekł sługa, i to mnie wielce niepokoi. Do mnie już on się prawie wcale nie odzywa, ale za to sam mówi do siebie. Podsłuchiwałem kilkakrotnie pod jego drzwiami, lecz słyszałem tylko zdania bez związku, świadczące, że mój pan musi być bardzo nieszczęśliwym.
— Czy go odwiedzał pan de Grandlieu.
— Był u niego dwa razy, a jednego wieczora przyprowadził za sobą swego konia Tontona.
— Kogo innego zaniepokoiłoby to może, i sądziłby, że wszystko stracone, pomyślał Filip wsiadając do powozu. Ja jednak odgaduję lepiej, i widzę że chwila stanowcza się zbliża. Jest to już ostatnia walka, ostatni wysiłek oporu, biedna wicehrabina! Będzie miała przynajmniej tę chwałę, że dzielny opór stawiała swojej miłości. Wkrótce ciekawych dowiemy się rzeczy.
Zaledwie Croix-Dieu wrócił do domu, oznajmiono mu przybycie panny Marietty, staranniej niż zwykle zakwefionej.
— Panie baronie, rzekła, ważne przynoszę dziś wiadomości.
Filip uśmiechnął się.
— Od ostatniej mojej bytności u pana barona, pani moja zmieniła się do niepoznania. Surowo poleciła drzwi zamknąć przed wszystkimi. Nie przyjmuje nikogo.
— Ani nawet pana San-Rémo.
— Jego szczególniej! Mówię, uważaj pan, szczególniej ponieważ wicehrabia przyprowadził go wczoraj na obiad, pani pod pozorem migreny nie przyszła wcale do stołu; co przekonało mnie, że fałszywemi były moje domysły, jakoby kochała pana markiza. Nie! ona go widocznie cierpieć nie może, i kocha kogoś innego!
— Tak, ale kogo?
— Nie wiem, lecz to pewna, że moja pani codzień wychodzi do ogrodu, i że pod powojem przy sztachetach żelaznych znajduje listy, które odczytuje potajemnie. Gdyby pan de San-Rémo był autorem tych listów, pani nie kazałaby go odprawiać nie widząc się z nim w pałacu.
— Mówisz arcylogicznie! odparł Croix-Dieu. Powiedz mi jednak me dziecię, czy nigdy myśl ci nie przyszła ażebyś znając ową kryjówkę pod bluszczem, kiedykolwiek uprzedziła swą panią i zabrała jeden z owych miłosnych liścików?
Marietta oburzona zerwała się z krzesła.
— Co? zawołała, nigdy w życiu! Mogłam się zgodzić na udzielanie panu baronowi niektórych drobnych wiadomości, ponieważ pragnąc wyjść za mąż, potrzebuję choćby małego posagu, ale złodziejką nie będę!
Wprędce uśmierzyło się jednak to nagłe oburzenie subretki.
— Nie wszystko to jeszcze panie baronie, dodała po chwili. Pozostaje coś ważniejszego do opowiedzenia. Pani dotąd tylko odbierała listy. Teraz już sama na nie odpisuje.
— Jestżeś tego pewną? zapytał Croix-Dieu.
— Jak najpewniejszą! Pan baron sam przekona się o tem. Przed dwiema godzinami weszłam do pokoju pani z pudlem koronek, które jej ze sklepu przysłano. Pani pieczętowała właśnie natenczas list lakiem zielonym, i mniejszą pieczątką z dwiema cyframi. „Odnieś te koronki do garderoby!“ zawołała opryskliwie, nie spojrzawszy nawet na towar, mimo że te koronki były bardzo pięknemi. Spełniwszy rozkaz, wróciłam do pokoju będąc pewną, że pani każę mi list ten odnieść na pocztę. Omyliłam się jednak. Nie było już żadnego listu, a pani siedząc podparta na krześle, nic do mnie nie mówiła. Dziwnem mi się to wydało. Podejrzywając coś w tem ukrytego, podglądać i śledzić zaczęłam. Po upływie kwadransa, pani włożyła kapelusz, zarzuciła płaszczyk na siebie, i wyszła z pałacu pieszo, sama jedna. I ja tak samo zrobiłam, i poszłam za panią.
— Gdzież szła wicehrabina?
— Niedaleko. Najprzód wstąpiła do składu różnych drobiazgów, znajdującego się nawprost naszego pałacu, gdzie kupiła kilka cacek porcelanowych; następnie udała się na róg ulicy do skrzynki pocztowej. Zatrzymawszy się tu, wydobyła list z kieszeni, a obejrzawszy się w około siebie, wrzuciła go w skrzynkę, poczem wróciła do pałacu. Cała ta jej wycieczka nie trwała dłużej nad dziesięć minut. Ja zaś wskoczyłam do fiakra, i otóż tu jestem. Cóż pan baron myśli o tom wszystkiem?
— Myślę że jesteś rozumną dziewczyną Marietto, przed której okiem nic się nie ukryje, a razem odgaduję, że twoja pani odpisała rzeczy wiście owemu nieznajomemu zakochanemu w niej korespondentowi, rzekł Filip otwierając dobrze wyładowany pieniędzmi pugilares, na co dziewczyna mile się uśmiechnęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.