Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom V/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nadzieja młodego markiza miała się zmienić w zawód niespodziewany. Nie było o nim wzmianki pomiędzy dwiema przyjaciółkami. Rozmowa opierała się na młodocianych wspomnieniach, a potem przeszła na małżeństwo Dyany.
— Dla czego nie przedstawiłaś mi swego męża, pytała Herminia.
— Dla bardzo prostej przyczyny. Przedstawienie stanie się możebnem natenczas, skoro Gontran będzie obecnym. Mój mąż nazywa się Gontranem. Piękne imię nieprawdaż?
— Bardzo piękne.
— Niema go tutaj. Wszak nic nie stracisz na oczekiwaniu. Znajdziemy go na wyścigach.
— Gdzież on jest?
— W stajniach, przy swojej Normie, ukochanej swej Normie, albo w pokojach, jakie nam przeznaczono, zajęty przebieraniem się w kostjum dżokeja o moich barwach.
— Pan de Ferier weźmie więc udział w wyścigach?
— Tak moja droga, i ztąd bardzo jestem niespokojną. Oby Bóg dał, by go nie spotkał jaki wypadek. Ma szczęście do upadków z konia mój biedny Gontran, mimo, że dzielnym jest jeźdżcem. A to ztąd pochodzi, że ma upodobanie w ujeżdżaniu dzikich koni. Jest odważnym, niebezpieczeństwo nęci go ku sobie. Pojmujesz więc moją obawę, skoro go ujrzę na siodle. Wszakże tak łatwo o złamanie ręki lub nogi.
— Nie dziwię się twej trwodze, odparła Herminia z uśmiechem. Jest to naturalnem. Kochasz swojego męża.
— Szalenie! zawołała baronowa. Może nie powinnam przyznawać się do tego, ale czyż mogę coś ukrywać przed tobą? Jest on tak pięknym, tak układnym, tak eleganckim w całem zachowaniu się. A obok tego jak on mnie kocha! Wiadomo ci, że mój ojciec nie byk bogatym, miałam dwóch braci. Kiedyś, w przyszłości, mogłabym była spodziewać się co najwięcej dziesięciu> tysięcy liwrów renty. A Gontran, wyobraź sobie, był jedynakiem, odziedziczał po swojej matce półtora miliona, i mimo to zaślubił mnie, zaślubił z najczystszej miłości. Osądź, jak to pięknie, jak to szlachetnie z jego strony. Jak rzadko się trafia w tych czasach coś podobnego! Teraz mam nadzieję, że dziwić się nie będziesz, iż go uwielbiam. Ach! jestem szczęśliwą, nad wyraz szczęśliwą! Pani de Grandlieu słysząc to westchnęła pomimowolnie.
— Ile lat ma twój mąż? zapytała.
— Obecnie ma rok trzydziesty. Dziewięć lat jest starszym odemnie. Jest to bardzo właściwa różnica wieku. Wierzyć by należało, iż zostaliśmy nawzajem dla siebie stworzeni, tem więcej, że gdy ja jestem brunetką, Gontran jest blondynem, rzecz to najpiękniejsza, jeśli mąż i żona różnią się owym barw odcieniem. Nasze dziecinie będą tak ciemnemi jak ja brunetami, ani tak jasnemi jak mój mąż blondynami, bo trzeba ci wiedzieć, że będziemy mieli dzieci, i to niezadługo. Widzę już w moich, marzeniach dziewczynkę śliczną, zupełnie do ciebie Herminie podobną, z takiemi jasnemi zwojami włosów. Ach!, jak będzie ślicznem to dziecię!
Wicehrabina powtórnie westchnęła.
— Ależ, ciągnęła dalej baronowa, ja ci opowiadam o mojem szczęściu jak egoistka, nie pytając o twoje. Wszak jesteś szczęśliwą, nieprawdaż, bardzo szczęśliwą?
— Niewątpliwie, odpowiedziała Herminia.
— Pan de Grandlieu jest znacznie starszym od ciebie, mówiła Dyana, lecz jest on pięknym jeszcze ze swemi srebrzystemi włosami; a jaką ma postać wspaniałą!.. Znacznie się lepiej przedstawia od mojego Gontrana. Mój mąż jest ładnym lecz szczupłym i drobnym. Wygląda jak model do rysunku, gdy pan de Grandlieu jest wspaniałym. Patrząc na niego przed chwilą, podziwiałam jego wielkopańską postawę. Zdawało mi się iż widzę przed sobą rycerza z dawno ubiegłych czasów. Przedstawiałam go sobie okutego w zbroję żelazną, z kaskiem na głowie i szpadą w ręku. Tak, on nie należy do owych modnych tegoczesnych modeli! Uwielbia cię zapewne jak jakie bożyszcze. Chowa dla ciebie, jestem pewną, miłość bez granic, kult prawie!
— Nigdy żaden z ojców nie kochał tkliwej swej córki, odpowiedziała Herminia.
— Swej córki? powtórzyła Dyana ze zdumieniem.
— Tak, swojej córki, mówiła pani de Grandlieu. Bo czyliż nie jest prawdziwym ojcem ten, który przytulił sierotę, wychował ją przy sobie, otaczając miłością, bez granic, jaka nie umniejszyła się na jedną chwilę, na jedną minutę.
— Miłość ojcowska, nic więcej nad ojcowską miłość? zapytała baronowa po chwili wahania.
— Ależ tak. Mój mąż nie pojmuje innej miłości. Obecnie tak jak w latach mego dzieciństwa jestem dlań córką, rzecz jasna. Wtedy inaczej się nazywałam, dziś noszę jego nazwisko, jedyna to tylko jaka nastąpiła pomiędzy nami odmiana.
— Tak? wyszepnęła baronowa.
Andrzej słuchał rozmowy z silnie bijącem sercem. Niewysłowiona radość nim zawładnęła. Słowa Herminii odkrywały przed nim magiczne horyzonty o istnieniu których nie wiedział . Zatem pan de Grandlieu nie narzucił swojej miłości starca tej, którą nazywał swą żoną. Miałaż więc prawo obok korony wicebrabiowskiej nosić kwiat pomarańczy nad czołem?
Byłoż to podobna? Czyż można temu uwierzyć? Wątpić nie można było po tem co z ust Herminii usłyszał.
Pani de Grandlieu zmieniła przedmiot rozmowy, jaki w widoczne ją wprawiał zakłopotanie. Pochwyciła szybko zdarzający się pozór ku temu.
Dyana trzymała w ręku bukiet zadziwiającej piękności, z którego wybiegała woń czarowna, dziwna, niepodobna do żadnego ze znanych powszechnie zapachów. Wzrok wicehrabiny padł na ów bukiet, którego dotąd nie zauważyła.
— Ach! zawołała, jakież cudowne masz kwiaty!
— Doprawdy? znajdujesz je tak pięknemi, pytała baronowa.
— Wspaniałe! a nadewszystko całkiem nieznane. Nigdy nie widziałam kwiatów takiego kształtu i takich kolorów.
— Obejrzyj ten bukiet, mówiła Dyana śmiejąc się wesoło, obejrzyj go uważnie, a zrozumiesz że mogę być dumną trzymając go w ręku. Pan de Grandlieu posiada, miliony: mógłby ci kupie gdybyś zażądała djamenty, przy których pobladłyby klejnoty indyjskiego Nababa. Temi jednakże milionami twój mąż nie zdołałby opłacić, i sprowadzić ci za nie bukietu podobnego mojemu.
— Dla czego? Czyliż te tylko kwiaty istnieją na święcie?
— Tego nie mówię. Są inne.
— A zatem?
— Zatem, tak jak gdyby ich nie było. Nie jasne to, wszak prawda? A więc ci wytłómaczę. Słyszałaś może kiedy o panu de Prades. albo o jego nazwisku?
— Pan de Prades, powtórzyła Herminia, nie jestże to ów stary szlachcic bardzo bogaty, o którym mówią jakoby cierpiał rodzaj obłędu? Żyje on samotnie, jak powiadają, w wielkim zamku, położonym ztąd o mil kilka otoczony służącymi nie mając żony ni dzieci?
— Właśnie, ten sam. i głos opinii nader dokładnie ci go określił, z wyjątkiem, iż pan de Prades jest najzupełniej zdrów na umyśle i niema żadnego obłędu. Jest on wprost tylko maniakiem, nic więcej. Ów milioner uczuwa tylko jedną niepohamowaną miłość, do — najwyższego stopnia wyegzaltowaną namiętność, a tą jest zamiłowanie do kwiatów. Poświęca ósmą część swoich dochodów na sprowadzanie ze wszystkich stron świata najpiękniejszych i najrzadszych roślin, ponieważ rzadkość jest dlań przedewszystkiem najcenniejszym tychże przymiotem. Gdyby posłyszał, że jakiś kwiat fenomenalny wyrósł gdzieś przy łasce Bożej w jednvm egzemplarzu, opłacił by go bez wahania całym swym majątkiem.
— I mówisz, że to nie obłęd? przerwała z uśmiechem Herminia.
— Mówię, że jest maniakiem, i sądzę że oznaczam to nazwą właściwą, odpowiedziała Dyana. Przypuśćmy jednak w tem nieco szaleństwa, jeżeli chcesz tego koniecznie.
— Niech pozostanie maniakiem, mów dalej.
— Pan de Prades, posiada, rzecz naturalna, w cieplarniach okazy niezrównanej piękności. Żaden z królewskich ogrodów współzawodniczyć by z nim nie mógł. Otóż wyobraź sobie, że nikt, ale to nikt w świecie z wyjątkiem mnie jednej, nie przestąpił progów tego raju. Nikt, uważaj mnie dobrze. Gontran mój mąż, nawet musiał pozostać za drzwiami tego Edenu.
— Zkąd więc ten wyjątek dla ciebie?
— Zaraz ci opowiem. Jestem wnuczką pana de Prades, który nie mając dalszej ni bliższej rodziny, uważa mnie jako jedyną swą krewnę. Gdyby mógł coś czcić innego nad kwiaty, mnie by uwielbiał. Nie zadziwiłoby mnie to, gdybym kiedyś ujrzała się jego spadkobierczynią. Wszak niech mu tam Bóg dozwoli żyć jak najdłużej, temu dobremu starcowi. Nie pragnę tego dziedzictwa. Otóż ów mój dziadek jest tak zazdrosnym o swoje ukochane kwiaty, jak basza o odaliski. Wyobraź sobie, że ten człowiek najłagodniejszego w świecie charakteru, wystrzeliłby w skroń bez wahania temu, któryby się poważył wedrzeć potajemnie do jego ogrodów.
— Ależ to straszne! zawołała Herminia.
— Zapewne, odrzekła Dyana, ale logiczne. Sądziłby, że go chcą okraść, a prawo wszakże dozwala strzelić do złodzieja? W tym celu nosi on zawsze rewolwer w kieszeni. On tylko sam, i dwaj ogrodnicy mogą wchodzić do tego haremu. Dla nikogo on nie uczyni wyjątku, oprócz mnie tylko, jak ci to powiedziałam.
— W takim razie potrzebował by pan de Prades całego oddziału wojska dla strzeżenia zakazanego raju?
— Nie, moja droga. Ów raj strzeże się sam, dobrze i silnie.
— Jakim sposobem?
— Wszystkie aleje prowadzące do cieplarni i klombów kwiatowych, są pełne ukrytych zasadzek. Wszędzie tam znajdziesz sidła skomplikowane, żelazne pułapki, wilcze samotrzaski, ostrza stalowe, zęby pił kończatych, i Bóg wie co jeszcze. Pokazywał mi to wszystko. Aż zimno się robi spoglądając. Podobne to zupełnie do tortur średniowiecznych. Nieszczęśliwy, któryby się dostał w głąb owych maszyn o podwójnych spustach, nie wyszedłby ztamtąd, jak chyba cudem! Podniesiono by go z połamanemi nogami.
— Jakże to przerażające!
— Rozgłos o owych samotrzaskach rozbiegł się po okolicy; włóczęgi omijają te ogrody z obawą. Zresztą, cóżby tam ukraść mogli? Nic, oprócz kwiatów, a te za drogo by ich kosztowały.
— Lecz historja twego bukietu?
— Posłuchaj. Wczoraj oboje z Gontranem złożyliśmy wizytę panu de Prades. Uważałam że biedny mój dziadek mocno się zestarzał; był jednak bardziej dla mnie uprzejmym niż kiedybadżkołwiek. „Dyanko“. rzekł do mnie, otrzymałem nowe kwiaty, kwiaty, które pięknością przewyższają wszystkie inne. Chcesz że je zobaczyć?“ Tu pogłaskał mnie po twarzy staruszek. Zna mnie albowiem od niemowlęcia. Zaczęłam prosić aby pozwolił towarzyszyć nam Gontranowi. Daremne usiłowania, był niewzruszonym w swem postanowieniu. Gdy weszliśmy do oranżerji, pan de Prades na widok mego zachwytu objęty niesłychaną, niewytłumaczoną galanterją, a może chcąc mi wynagrodzić przykrość sprawioną co do Gontrana, zaczął drżącą ręką obcinać najpiękniejsze kwiaty i ułożył z nich bukiet, który tu widzisz... Przyjm to odemnie, rzekł podając mi go, i wiedz zarazem, że za miliony nie zdołałabyś otrzymać takiej wiązanki.“ Przyjęłam te kwiaty, zaledwie będąc w stanie wyrazić kilka słów podziękowania, zdumienie albowiem w posąg mnie zmieniło, i połączywszy się z mężem odjechaliśmy. Obecnie gdym ci opowiedziała wszystko szczegółowo mówiła pani de Ferier, przyjmij odemnie ów bukiet, którego wartość znasz teraz.
— Nie! nigdy w świecie, odpowiedziała Herminią. Dziękuję ci z całego serca, lecz przyjąć nie mogę.
— Dlaczego?
— Ponieważ przykrość, jaką bym czuła, pozbawiając cię kwiatów, przewyższałaby dla mnie rozkosz ich posiadania. Gdybyś miała dwa bukiety, przyjęłabym jeden. Lecz na nieszczęście posiadasz ten tylko.
Dyana nalegała. Herminią stanowczo odmówiła.
Jednocześnie wszedł jeden z synów markiza de Lantree, zawiadamiając obie młode kobiety, że czas już udać się do parku, ponieważ gonitwy rozpoczną się niezadługo.
Pani de Grandlieu wraz ze swą przyjaciółką wyszły z zimowego ogrodu. Tuż po za niemi San-Rémo ukazał się z po za gęstej zieleni krzewów mówiąc z cicha:
— Gdyby były dwa takie bukiety, z radością by jeden przyjęła. Należy się więc postarać ażeby dwa były.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.