Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom V/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W godzinę później Andrzej przybył na stację drogi; żelaznej.
Na wprost głównych drzwi wejścia, wznosił się zajazd obszerny, otoczony ogrodem.
San-Rémo rozkazawszy miejscowemu posługaczowi zaprowadzić konia do stajni, wszedł do owego domu pytając oberżystkę młodą, zalotną kobietkę:
— Gdzie tu mieszka pan Filip?
— A! ów podróżny, przybyły z Paryża, ów piękny brunet? odpowiedziała, w pokoju pod pierwszym numerem. Jest to najpiękniejszy nasz apartament. Wejdź pan tu temi schodami, znajdziesz na wprost numer pierwszy, w korytarzu pierwszego piętra. Jest to pokój, z widokiem na plac i stację, bardzo wesoły.
— Dziękuję za objaśnienia.
Andrzej przeszedłszy schody, zapukał do drzwi wskazanych.
— Proszę wejść, ozwał się głos Filipa Croix-Dieu.
— Jak się masz kochany baronie, wołał wbiegając młodzieniec. Jakże się cieszę, że przyjechałeś!
Narzeczony wdowy Blanki Gavard poruszeniem ręki, powstrzymał przybyłego w jego uniesieniu radości.
— Ciebie uścisnąć? odrzekł, nigdy, nigdy w świecie. Trzymaj się w pewnej odległości, proszę cię o to. Mimo że jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, dozwoliłeś się do tego stopnia owładnąć szaleństwu, iż wszystkiego obawiać się można z twej strony. Nie ręczyłbym czy pod pozorem uściśnień, nie rzuciłbyś się na mnie z zamiarem ukąszenia.
— Żartujesz baronie, zawołał San-Rémo, zmięszany tak dziwnem przyjęciem.
— Ma się rozumieć, że żartuję, mimo że sytuacja nie jest wcale komiczną. Czy sądzisz, że z przyjemnością opuściłem swoje mieszkanie z brzaskiem dnia, ażeby przybyć tu do tej nory?
Andrzej spojrzał po pokoju.
Ów numer pierwszy, najwspanialszy apartament z całego domu, wiele do życzenia pozostawiał.
Stół prosty drewniany, trzy krzesła, orzechowa komoda, w której żadna szuflada otworzyć się nie dała, łóżko sosnowe z białemi perkalowemi firankami, stanowiły całe umeblowanie.
— Tak, mój kochany, odrzekł Croix-Dieu, dostrzegłszy spojrzenie Andrzeja zwrócone na owe łóżko, tak, słoma zamiast siennika, i dwa materacyki nie większe objętością od sztuki sto sous. I ja mam spać na tem? Cóż sadzisz o moim łosie?
— Żałuje ciebie baronie, odparł San-Rémo. Nie z mojej jednak to winy. Czyliż cię kto zmuszał abyś tu przybył?
— Niewdzięczny chłopcze, zawołał Filip, jak możesz w podobny sposób do mnie przemawiać? Miałżem więc, kochając cię tyle, pozwolić na spełnienie się twego szalonego projektu rozbicia sobie czaszki w konnej gonitwie, jak to niegdyś uczynić chciałeś wystrzałem z rewolweru?
— Sądzisz więc iż powstrzymać mnie zdołasz od tego, baronie, że skrępujesz mą wolę? pytał San-Rémo.
— Jestem tego pewien. W tym celu umyślnie przybyłem.
— W takim razie odbyłeś podróż daremną.
— Zobaczymy. Przed wszystkiem jednak objaśnienia. Rzeczy pozostają na tym punkcie, jak wtedy, gdy list do mnie pisałeś, nieprawdaż? Twoje oblicze zrozpaczonego kochanka, a nadewszystko twe z podrażnieniem rzucane mi odpowiedzi, jawnie mi to wskazują.
— Niestety! od owej chwili nic się nie zmieniło, odrzekł San-Rémo.
— Byłem tego pewnym. Naprzód przewidzieć to było można. W dziwny sposób zaiste kierujesz swym losem. Boże! jak to widoczna że jesteś młodym, trudno byłoby znaleść w obecnych czasach podobnie jak ty naiwnego młodzieńca!
— Dla czego zarzucasz mi naiwność baronie?
— Mów twoje szaleństwa! a raczej twoją głupotę! O! nie rozjątrzaj się nadaremno. Jestem brutalnym, wiem o tem, lecz z tobą nie można postępować inaczej. Potrzeba tu być bezlitośnym jak chirurg kładący na ranę rozpalone żelazo dla ocalenia chorego.
— Nie mogę cię zrozumieć, niepojmuję. Nie skompromitowałem się, w niczem nie wykroczyłem.
— Tak, i to jest właśnie, co mnie do wściekłości doprowadza! Zostając na jednym punkcie, naraziłeś całą sytuację, i wszystko byś stracił, gdybym ja nie przybył dla naprawienia tego.
— Cóż mogłem innego uczynić?
— Działać było trzeba.
— W jaki sposób? Herminia mnie nie kocha.
— Powiedziała ci to? odpowiedz? A zresztą gdyby ci nawet powiedziała, to jeszcze niczego nie dowodzi, tem więcej gdy nie mówiła ci wcale.
— Więcej niż gdyby mówiła. Okazuje mi jawnie swa obojętność.
— Ach! mój kochany, zawołał Croix-Dieu, ta oziębłość jest właśnie wyznaniem, bardzo znaczącem z jej strony wyznaniem.
— Wytłumacz mi to jaśniej baronie.
— Posłuchaj mnie. Twoje stanowisko wobec wicehrabiego Armanda, jest najlepszem w świecie. Stanąłeś, w obronie tego starego dżentelmena z nieporównaną szlachetnością. Biłeś się za niego, omal nie utraciłeś dlań życia. Kocha cię on za to, czuje najżywszą wdzięczność, uważa cię jak syna, i pieści nadzieję, jak mi o tem pisałeś, aby mógł widzieć pomiędzy tobą a Herminią, rosnąca, poufność braterską. Nic łatwiejszego dla. tej młodej kobiety, sam przyznaj, jak wypełnić owo życzenie męża i stać się siostrą dla ciebie. Gdyby jej serce było wolnem zupełnie, znalazłbyś ją uprzejmą dla siebie, poufałą, wesołą, z uśmiechem na ustach, a wtedy powiedziałbym tobie: „Miałeś słuszność Andrzeju, ona nie kocha ciebie“. Tymczasem ona udaje, z naiwnością podobną twojej, udaje tę niewytłómaczoną oziębłość, tę nieprawdopodobną antypatją, chcąc tym sposobem pokryć to co uczuwa w rzeczywistości, a ztąd powtarzam: „Ona cię kocha, kocha szalenie!“
— Ach! zawołał San-Rémo z rozpromienionem spojrzeniem, gdybym mógł w to wierzyć!
— Nie wątp ani na chwilę. Jest to niezbicie pewnem; i oddawna przekonałbyś się już o tem, gdybyś posiada! choć odrobinę tego doświadczenia, którego ja mam tak wiele.
— Gdyby tak było jak mówisz, rzekł Andrzej, dla czego Herminia co do rodzaju swych uczuć złudzić by mnie pragnęła?
— Ach! mój kochany, jak widoczna, żeś nie miał dotąd stosunków z uczciwemi kobietami, odparł Croix-Dieu! Spodziewałeś się więc, że ta patrycjuszka rzuci się w twoje objęcia? Za zbyt wiele uczyniła już ona dla ciebie, przestępując owego wieczora próg twego kawalerskiego mieszkania. Byłeś umierającym, tak sądziła przynajmniej, i to służy na jej usprawiedliwienie. Gdybyś jej podziękował za ów czyn szlachetny, jaki mógł by ją zgubić, ciekawym co na to odpowiedziałaby tobie?
— Z nią mówić o tem? zawołał Andrzej. Na serjo radzisz mi to baronie? Nie! nie miałbym tyle odwagi, dodał po chwili. Wywoływać wspomnienia mego bezrozumnego wyznania, i tych palących pocałunków jakiemi pokrywałem jej ręce? Nie! toby było szaleństwem!
— Tak, rzeczywiście posiadasz szał bojaźliwości, wiem o tem, skoro cię nie owładnie gorączka uczucia, i oto dla czego pokierowałeś na fałszywą drogę tę całą sprawę. Nie trzeba się było wahać ani chwili, lecz pochwyciwszy sposobność, do wyrażenia wdzięczności dołączyć gorące przeproszenie, a wraz z błaganiem o przebaczenie rozpocząć powtórnie kampanię.
— Ależ Herminia natenczas wygnałaby mnie z domu? bez litości!
— Głupstwo! nie wierz temu. Po tysiąc razy na jeden. kobiety rozgrzeszają zuchwalca, jeżeli ten im się zdoła podobać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.