Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Załatwiwszy się z tem, zajął się przeglądaniem listów kreślonych przez Filipa Croix-Dieu do jego starszego brata.
Korespondencja ta powiadomiła go, że ów francuski szlachcic służył jako oficer w armii Austryackiej, że był bezżennym, że szybko awansując, pozyskał kilka krzyżów wojskowych, poczem pewnego dnia, podał się nagle do dymisji.
Ostatni list jego, pisany przed czterema laty, oznajmiał o udaniu się w podróż do Azji, gdzie bezwątpienia śmierć go zaskoczyła.
Po upływie trzech miesięcy były kasjer barona Worms otrzymał list od oberżysty z Cusane. Ostatni z baronów Croix-Dieu nie cieszył się długo otrzymaną fortuną, umarł, tknięty atakiem paraliżu.
Loc-Earn wyjechał bezzwłocznie do Austrji, gdzie kazał sobie dostarczyć duplikaty legalizowane, służby pana de Croix-Dieu, jak również dowody posiadanych przezeń orderów.
Wróciwszy do Francji w 1868 roku wynajął w Paryżu pod nazwiskiem Filipa de Croix-Dieu antresolę przy ulicy Saint-Lazare, którą urządził sobie nader przyzwoicie i elegancko.
Filip de Croix-Dieu przedewszystkiem przedstawił się pewnemu staremu szlachcicowi francuskiemu, któremu historja jego mniemanej rodziny była dobrze znana a przez jakiego został nader życzliwie przyjętym w przekonaniu, że to był prawdziwy Croix-Dieu, powracający z obczyzny.
Przy protekcji tego szlachcica, podwoje wszystkich domów arystokratycznych do jakich wejść podobało się Loc-Earnowi, przed nim się otwarły.
Przed upływem pół roku, baron stał się człowiekiem mody, wziętym, pożądanym, wydatkującym bez liczenia się z pieniędzmi, grającym grubo w karty, płacącym w ciągu dwudziestu czterech godzin swe długi przegrane i nie mającym żadnych wierzycieli.
Gdyby dziwiło kogoś, jak mógł prowadzić życie światowe, rozległe, ze skromnych dochodów, jakie mu przynosiły pieniądze, skradzione z kasy pana Worms, powiemy, że ów łotr zuchwały, miał obok tego i inne źródła, których tajemnicę wkrótce odsłonimy i że obok tego był pewien, iż rychlej czy później pochwyci w swe ręce miljony, jakiemi dopełni naruszony kapitał.
Lecz otóż doszliśmy do punktu, na którym zatrzymaliśmy się w pierwszej części naszego opowiadania, dla cofnięcia się w przeszłość głównej osobistości naszej powieści.
Czytelnicy zrozumieją teraz przerażenie owego Croix-Dieu po odebraniu listu bezimiennego podpisanego inicjałami: X. Y. Z, jaki jedynie Sariol mógł napisać.
Ów list, jak sobie przypominamy, powiadamiał:
„Jeden z twych dawnych przyjaciół, któremu szczęście nie sprzyjało w osiągnieniu tak świetnej, jak twoja sytuacji, odwołuje się do twej wspaniałomyślności, z tem większą ufnością, iż zna do głębi wszystkie twe sprawy.“
Ostatnie wyrazy przejęły drżeniem mniemanego Croix Dieu.
O jakich sprawach mówił to Sariol? O czem mógł wiedzieć? Czyliżby fatalność miała go powiadomić o prawdziwem nazwisku zabójcy barona Worms?
Bądź co bądź, gdyby nawet ów nieznajomy znał jego odległą przeszłość, byłoby już to równie przerażająco niebezpiecznem.
Jakakolwiekbądź denuncjaja, zwróciłaby nań uwagę policji i Croix-Dieu nie mógł bez drżenia spojrzeć przed siebie, gdzie ukazywał mu się sąd z wyrokiem na galery.
— Co począć? zapytywał sam siebie po dziesięciokrotnem odczytywaniu tego listu, jaki wymykał mu się z rąk drżących. Wyjechać z Paryża, to ruina? Zresztą uciekać przed niebezpieczeństwem bez walki, rzecz podła! Będę walczył! tak, walczyć będę! powtarzał. Dość czasu mi pozostanie, skoro się ujrzę zgubionym, do rozsadzenia sobie czaszki wystrzałem z rewolweru. Od jutra działać pocznę. Noc niesie dobrą radę. Zobaczymy!
Po monologu tym, gorączkowo wypowiedzianym, potrzebując ruchu, powietrza, dla uspokojenia nerwów, chodził przez dwie godziny po Paryżu, na los szczęścia, nie wiedząc gdzie i dokąd idzie. Około północy znalazł się na placu Bastylii.
Przypomniał sobie naówczas, iż wypadałoby mu dowiedzieć się czegoś o Andrzeju San-Rémo, wsiadłszy przeto do fiakra kazał się zawieść na ulicę Boulogne, z tem silnem przekonaniem, iż dowie się tam o śmierci tego młodego człowieka. Omylił się jednak tym razem.
Gdy wszedł do pokoju, oświetlonego bladym blaskiem nocnej lampy, doktór wychodził ztamtąd właśnie, aby w przyległym gabinecie przespać się nieco i Jerzy Tréjan, leżąc na szezlongu, znajdował się w pobliżu łóżka chorego.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, spojrzał, położył palec na ustach i zbliżył się ku wchodzącemu.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu z cicha uścisnąwszy rękę artysty. Mam nadzieję iż nie usłyszę złej wiadomości?
— Nie mogę powiedzieć, iż mu jest lepiej, lecz stan jego zdrowia nie pogorszył się.
— Szczegóły, opowiadaj co prędzej szczegóły!
— Gdybyś pan przybył przed pięcioma minutami, byłbyś się widział z doktorem. Znajduje się on w sąsiednim pokoju, gotów przybyć na każde wezwanie. Nie chce mi czynić nadziei, ale wydaje mi się być mniej niespokojnym. Nie mogę wierzyć, ażeby wyrok przezeń wydany, miał być niezmiennym. Nie wyobrażasz pan sobie ile żywię współczucia i szczerej życzliwości dla tego młodego człowieka, którego poznałem przed kilkoma dniami. Gdyby umarł opłakiwałbym go gorączkowo, lecz on nie umrze. Nie. Musimy go ocalić! Śpi daleko spokojniej niż w chwili, gdy pan ztąd odchodziłeś, pójdź, zobacz i osądź!
Croix-Dieu, zbliżywszy się do łóżka, ujrzał, że nadzieje Jerzego nie były złudzeniem.
Przerażająca skostniałość ciała, jaka nastąpiła po konwulsjach, zniknęła. Blade oblicze Andrzeja spokojnie spoczywało na poduszkach. Oddech równy unosił piersi szeroka jedynie krwawa plama na białem cienkiem prześcieradle przypominała tragedję, odbytą w lasku Winceńskim i pchnięcie szpadą Grisoll’a. Gdyby nie owa plama, można byłoby sądzić, iż się widzi przed sobą śpiącego rekonwalescenta po długo przebytej chorobie.
— Wiec jakże ci się zdaje, baronie? zapytał Jerzy po chwili milczenia.
— Masz słuszność, odparł Croix-Dieu, stan zdrowia ranionego jest mniej niebezpiecznym, nieszczęściem jednak nie będąc lekarzami, nie możemy się nazbyt oddawać nadziei.
— A jednak ów jego spokój głęboki.
— Jest dobrą wróżbą, to pewna. Czy wszakże będzie on długotrwałym?
Jednocześnie jak gdyby na potwierdzenie słów barona, zmieniła sic fizjognomia Andrzeja.
Nie przebudził się, ale rzucił nagle. Silny rumieniec zapałał na jego policzkach, cała fizjognomja wyrażała jakąś egzaltację a raczej uwielbienie, usta na wpół otwarte szeptały cichym głosem wyrazy:
— To ona! tak, to ty, pani! O! ja ciebie poznaję. To ty jesteś. Podnieś, błagam, tę woalkę. Odkryj twe cudne oblicze po raz ostatni przed memi oczyma, które już jutro zamkną się na wieki! Nie odmawia się prośbie umierających, a ja umieram! Żyć u stóp twoich, lub umrzeć dla ciebie, pani, było moim przeznaczeniem. Nie mogąc żyć, kochając ciebie, chcę umrzeć z tą miłością w mem sercu. Będzie to szczęściem dla mnie! Ach! gdybyś wiedziała jak ja cię kochałem! Gdybyś wiedziała!
Głos Andrzeja coraz słabszym się stawał. Usta jego się poruszały, lecz słów, jakie wymawiał, zrozumieć niepodobna było. Głowa, uniesiona nieco, opadła zwolna na poduszki. Oblicze chorego promieniało jakąś nadziemską radością, jak gdyby zjawisko, które ujrzał w przystępie gorączki, podniosło zasłonę na jego prośbę.
— O kim on mówi? pytał cicho Jerzy barona.
— O kobiecie, którą kocha, a którą ujrzał w marzeniu.
— Któż jest ta kobieta?
— Nie wiem tego.
Andrzej poruszył się znowu, a wsparty na łokciu, usiłował podnieść się i usiąść. Było to daremne, za zbyt był osłabionym, ażeby mu pozwolono na taką nieroztropność.
— Gdzie ona jest? pytał jak gdyby z obłąkaniem. Stała tu, w tem miejscu gdzie ty stoisz. Mówiłem do mej, odpowiadała mi, gdzie ona?
— Moje drogie dziecię, zawołał Croix-Dieu, ujmując rozpaloną rękę młodzieńca, prócz nas nie ma nikogo w tym pokoju.
— Mówię ci, że ją widziałem, rzekł chory. Ukryłeś ją przedemną. Dla czego mnie oszukujesz? To źle, to okrutnie!
— Ależ uspokój się, proszę.
W czasie powyższej rozmowy między baronem i Andrzejem, Jerzy poszedł obudzić doktora i przyprowadził go z sobą.
— Ja chcę ją widzieć, chcę widzieć, powtarzał San-Rémo z podrażnieniem.
— Wypij to, a zobaczysz ją, rzekł lekarz.
— Ręczysz że ją zobaczę?
— Ręczę na pewno.
Andrzej, ująwszy szklankę, wypróżnił ją szybko. Wzburzenie natychmiast ustąpiło. Oczy chorego zamknęły się pomimowolnie, nadszedł sen, lecz był on gorączkowym, coraz silniejszy rumieniec ukazywał się na jego policzkach.
— Cóż sądzisz obecnie, doktorze, o chorym? pytał Croix-Dieu.
— Dotąd nic jeszcze. Jeżeli rozpoczynająca się gorączka nie zgnębi ranionego, zostanie nam nadzieja ocalenia mu życia.
— Przed kilkoma godzinami nauka na śmierć zawyrokowała chorego, pomyślał Croix-Dieu. Jeżeli natura go ocali, nabiorę odwagi i walczyć będę dalej! Zwróciwszy się do Jerzego Tréjan wyszepnął z cicha: Będę czuwał wraz z tobą przy naszym przyjacielu.
Jerzy uścisnął rękę barona.
— Wiem, że pan go kochasz na równi ze mną, bo znasz go dłużej odemnie.
Służący Andrzeja wszedł cicho na palcach, szepcząc baronowi:
— Przybył lokaj, przysłany przez wicehrabiego de Grandlieu, zapytując o stan zdrowia mojego pana.
— Odpowiedz mu, rzekł Jerzy, iż za kilka minut sam przybędę do pałacu pana de Grandlieu.
Mimo, iż powyższe wyrazy cicho wymienione zostały, nazwisko „de Grandlieu“ przebiegło około uszu Andrzeja. Otworzył oczy, słuchając z natężoną uwagą, ale nie wyrzekł słowa, nie poruszył się wcale i skoro odszedł służący, przymknął w milczeniu powieki.
Jerzy, ubrawszy się szybko, pojechał na przedmieście św. Honorjusza.
Było zaledwie wpół do dziewiątej, gdy przybył do swego kuzyna. W chwili gdy wchodził tam Tréjan, jedna z firanek poruszyła się zlekka. Ukryła się po za nią Herminia, drżąca z niepokoju, przyodziana z pospiechem w biały wełniany peniuar, z rozsypanemi jedwabistemi włosami na ramionach.
— Gdyby stan jego był bez nadziei, myślała, będą chcieli ukryć prawdę przedemną. Będą mnie traktowali jak dziecko, które oszczędzać należy. Nie powiedzą mi wszystkiego, a ja wszystko chcę wiedzieć!
Oto dla czego się ukryła. Był to jedyny powód, tak sądziła przynajmniej, jej niewinnego podsłuchiwania.
Jerzy wszedł do gabinetu.
— Czy żyje jeszcze? zapytał go nagle Armand de Grandlieu.
— Żyje, kuzynie, żyje!
— Ach! dzięki Wszechmocnemu! Nie opuściłeś go od wczoraj?
— Ani na minutę.
— Jakże przeszła noc i wieczór? Co mówi doktór? Opowiedz mi wszystko, niczego niepomijając. Najdrobniejsze z pozoru szczegóły mają dla mnie niezmierną wagę.
Tréjan rozpoczął skrupulatne opowiadanie faktów od chwili, w której pan de Grandlieu opuścił ranionego, a pragnąc zadowolnić swojego kuzyna, nie zaniedbał powtórzyć i togo epizodu, w którym San-Rémo, objęty gorączką, ujrzał postać ukochanej, mówił jej o swej miłości, zaklinając, aby uniosła z twarzy zasłonę.
Na te wyrazy, Herminia uczuła dziwny ból, uciskający jej serce, nie zdając sobie sprawy z tego bolesnego wzruszenia.
— Zatem, szepnęła z pomimowolną goryczą, on kocha! i będąc tak bliskim śmierci zwraca ostatnią myśl swoją ku tej nieznajomej! Poczem usiłując zapanować nad sobą, dodała. O! ta, którą on wielbi, musi go bardzo kochać nawzajem. Jest on tak szlachetnym, pięknym, odważnym. Któżby nie ubóstwiał takiego człowieka? Uwielbia go ta kobieta, jestem tego pewną. Biedna! ileż musi cierpieć wiedząc, że został ranionym, że jest umierającym! Żałuję ją z całej duszy. Dla czego jednak przy nim jej nie ma? Wszakże jej miejsce jest przy łożu tego konającego.
Réjan ciągnąc dalej opowiadanie, doszedł do miejsca, w którem doktór przepowiadał pomyślny obrót cierpienia i nie tracąc nadziei, ufał w możność uzdrowienia chorego.
— Ach! wyszepnął pan de Grandlieu, nie próżno zawołałem: „Dzięki Wszechmocnemu.“ Ważny fakt jak widzę spełnił się od wczoraj, ponieważ kryzys, jaki śmierć zwykle sprowadza, przynosi nam dziś nadzieję. Dzięki ci, drogi kuzynie, po tysiąc razy dzięki za tak pocieszającą wiadomość. Wracaj do tego zacnego chłopca, który zasługuje ażeby go kochano. Pójdę uspokoić biedną Herminię, której nerwowe wzruszenie zatrwożyło mnie wczoraj i która z tego powodu bezsennie noc spędziła. Za godzinę przybędę tam do was.
Herminia niesłuchała więcej. Uciekła do swego pokoju, a otworzywszy drzwi do kapliczki, weszła tam, uklękła i w gorącej modlitwie dziękowała Bogu za ocalenie chorego.
Wyszedłszy ztamtąd, zrzuciła peniuar i położyła się w łóżko jak gdyby zeń wcale nie wstawała.
Za chwilę weszła pokojówka oznajmując, iż wicehrabia chce widzieć się z panią, czy zatem wejść może?
— Dobrze, odpowiedziała Herminia, niech wejdzie.
Armand de Grandlieu, zbliżył się do łóżka i dotknął ustami czoła swej młodej małżonki.
— Drogie dziecię, rzekł, nasz kuzyn Tréjan był u mnie przed chwilą, przynosząc mi wiadomość o markizie San-Rémo.
— Jaką? wyszepnęła młoda kobieta z widocznem zmieszaniem.
— Modliłaś się o ocalenie ranionego, jestem tego pewny, zagadnął pan de Grandlieu.
— Tak! z całego serca, odpowiedziała.
— Otóż twoja modlitwa została wysłuchaną. Straconą wczoraj nadzieję dziś odzyskujemy. Herminia, spuściwszy oczy, słuchała.
Wicehrabia powtórzył opowiadanie artysty, zamilczając jednak szczegóły o miłosnych halucynacjach Andrzeja.
— Dla czego on to ukrywa przedemną? zapytywała siebie Herminia. Dla czego chce, abym ja o tem nie wiedziała? Miałżeby Andrzej San-Rémo kochać występną jaką miłością?
— Wiadomość ta sprawia ci przyjemność, nieprawdaż? pytał pan de Grandlieu, kończąc opowiadanie.
— O! tak, szczęśliwą mnie to czyni nad wyraz!
— Módl się więc jeszcze, drogie moje dziecię. Proś Boga gorąco. On słucha głosów czystych, anielskich a z pomiędzy wznoszących się ku Niemu, mało jest podobnie niewinnych twej prośbie.
Rumieniec pokrył blade policzki Herminii. Pochwała starca zdawała się jej być nie zasłużoną. Od kilku chwil czuła jak gdyby ciążącą plamę na nieskalanej dotąd swej duszy.
Ukrywając przed mężem, że słyszała całą jego rozmowę z Jerzym Tréjan i udając, że świeżo dowiaduje się o tem wszystkiem od niego po raz pierwszy, skłamała chybiając dotychczasowej prawości swojego życia.
Pierwszy błąd został spełnionym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.