Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Nie olśniona bynajmniej tym wielkim niespodziewanym majątkiem, młoda dziewczyna przyjęła oświadczyny, pana Worms i ów dziesięcio miljonowy bankier, chcąc się okazać wspaniałomyślnym, przyznał Walerji w ślubnym kontrakcie, jako jej posag, sumę sto tysięcy talarów, obdarzając ją obok tego klejnotami wysokiej wartości.
Nastąpiły zaślubiny.
Przez cztery pierwsze miesiące, młoda pani baronowa czuła się być dość szczęśliwą.
Ów były Niemiec, pragnąc poszczycić się niezwykłą pięknością swej żony, zaczął dostarczać jej zabaw i rozrywek różnego rodzaju, rzuciwszy ją tym sposobem w wir światowy, tak, ażeby nuda i smutek nie zdołały zbliżyć się ku niej; poczem wierny dawnym swoim i zwyczajom, usunął się od niej, tak jak to czynił dotąd ze swemi kochankami.
Zobojętnienie zastąpiło miłość, nie pozostawiając nawet owego tkliwego szacunku, w miejsce zniknionej namiętności.
Pozostawiwszy żonę na stronie, pan Worms z najwyższym cynizmem zaczął prowadzić życie wolnego libertyna. nie kryjąc się z wydatkami wielkich sum na kobiety z półświatka, ukazując się wszędzie w towarzystwie kurtyzanek najbardziej znanych w Paryżu, posuwając bezczelność aż do przyjmowania tych kobiet nocą, w swoim oddzielnym apartamencie, wobec własnych służących.
Mimo całej pobłażliwości Walerji, niepodobna było, by jako legalna małżonka, urażona w swej osobistej godności, nie uczuła owej obelgi. Obojętność, byłaby przyjęła bez szemrania, ale zniewaga tego rodzaju, rodziła pogardę, a pogarda, oburzenie. Odważyła się na wypowiedzenie kilku bardzo delikatnych uwag i na kilka i skarg cichych.
Za pierwszem odezwaniem się, baron zamknął jej usta brutalnie, odpowiadając jej z niemiecką opryskliwością, że zaślubiwszy ją bez majątku i dawszy jej tak świetną pozycję, nie wolno jej się oskarżać i że będzie działał dowolnie tak teraz, jak i w przyszłości.
Walerja opuściła głowę, otarła łzy i milczała, żałując i gorąco owych czasów, gdzie uboga, lecz niezależna, i utrzymywała się z udzielania lekcji. W owej epoce pracy i niedostatku, nadzieja przynajmniej ją podtrzymywała. Obecnie o szczęściu marzyć już nie wolno jej było.
Osamotnionej pośród bogactwa, żadna nie pozostawała nadzieja. Rozwiane sny niepowrócą już więcej.
Myliła się jednak tak sądząc.
Znalazł się pocieszyciel.
Wicehrabia Gilbert de Presles był od dwóch lat poufnym przyjacielem bankiera, jednym ze stałych gości w jego mieszkaniu. Żywa sympatja, jaką uczuwał dla Walerji od pierwszych chwil jej małżeństwa, wywołała uczucie głębokiej litości, gdy widział tę młodą kobietę zdradzaną przez męża, osamotnioną, znieważaną. Uczucie to szybko zmieniło się w miłość i powiedzmy od razu, w miłość dzieloną przez panią Worms, która z całą tkliwością uciekała się do tego ożywczego źródła.
Spieszymy dodać, że owa miłość była czystą, bez skazy, coś w rodzaju braterskiej przyjaźni, przynajmniej ze strony baronowej. Oboje młodzi i piękni, pokochali się nawzajem, nigdy wszelako ich ust nie złączył pocałunek.
Rzecz pewna, iż wicehrabia żywił w głębi duszy nadzieję, iż w bliższej lub dalszej przyszłości, ta kobieta oprzeć się nie zdoła obustronnemu gorącemu uczuciu, ukrywał jednak myśl tę głęboko i Walerja z niezachwianą ufnością wierzyła w ów platoniczny związek dusz, w czem znajdowała jedyne swe szczęście i zapomnienie boleści.


∗             ∗
Zeznania uczynione panu Boulleau-Duvernet, wkrótce po popełnionej zbrodni, powiadomiły nas, że Fryderyk Müller przedstawiwszy się za poddanego niemieckiego, był od lat siedmiu urzędnikiem, a od pięciu kasjerem w bankierskim domu pana Worms.

Przez te ostatnie pięć lat, Müller mógł rościć w rzeczy samej prawo do nazwy wzorowego kasjera. Niezmordowaną wytrwałość w pracy, pilność, zdolność, uczciwość, te tyle cenne zalety, w wysokim stopniu jednoczył on w sobie.
Mimo pozorów światowego człowieka, żył skromnie, unikał sposobności do zabaw, wynająwszy mały domek dla siebie przy ulicy de Neuilly, starając się jak najmniej wydawać, zbierając znaczne oszczędności z swej pensji.
Baron Worms cieszył się niewymownie ze swego pracownika i błogosławił berlińskiego korespondenta za nadesłanie sobie tak wyjątkowo doskonałego człowieka.
Pewnego wieczora, Fryderyk Müller nie mogąc wymówić się od zaproszenia jednego z kolegów, udał się na obiad do restauracji. Uczta w jakiej uczestniczyło pięciu zaproszonych, była nadzwyczaj ożywioną i przeciągnęła się do północy.
Fryderyk Müller ażeby nie okazać się dziwakiem, poszedł z towarzyszami na bal opery, gdzie spotkała go niespodziewana przygoda.
Jakaś kobieta, ująwszy go pod rękę, zaczęła go intrygować z przyczyny jego ponurej i smutnej fizjognomii.
Była ona wysokiego wzrostu, zamaskowana. Czarny kapturek pokrywał jej głowę, pod fałdami jedwabnego domina rysowała się kształtna postać, a głos mimo że nieco chrypliwy, wskazywał młodą istotę. Silna woń perfum wydzielała się z jej ubrania.
Müller odpowiedział z razu obojętnie na jej zaczepki. Zdawał się być wahającym i zakłopotanym, jak człowiek, do którego przemawia ktoś obcym językiem, w miarę jednakże, gdy owo domino rozwijało zastosowane do niego dowcipne żarciki, kasjer barona Worms zmienił się powoli; obłudna niemiecka powaga znikła z jego oblicza, zostawując miejsce wesołej efronterji doświadczonego hulaki emeryta i wkrótce odpowiadać zaczął z werwą, dorównywającą dowcipowi swej towarzyszki. Zapędził się tak dalece w swem oszołomieniu, że domino zawołało ze zdumieniem:
— Ależ mój niemiecki kasjerze, ty jesteś na wkroś paryżaninem!
— Znasz mnie więc? zapytał Müller?
— Tak, trochę, od dnia, w którym mi wymieniałeś czek, przez okienko swej kasy. Mówię ci otwarcie, bardzo mi się podobałeś. Lecz jedzmy na kolację, a raczej na śniadanie, ponieważ to już piąta nad ranem.
W gabinecie, domino zdjęło maskę i Müller przypomniał sobie iż w rzeczy samej widział niegdyś tę osobę.
Była to Alina Pradier, piękna brunetka z bujnemi splotami włosów tak czarnemi, iż barwa ich mieniła się w granatową prawie i czarnemi, piekielnie ognistemi oczyma.
Alina była istotą niebezpieczniejszą niż wiele jej podobnych.
Wychodząc tegoż samego dnia z pałacyku przy ulicy Frydlanckiej. w którym zamieszkiwała ta niegdyś kupcowa pomarańcz, Müller postanowił posłać tej swojej nowej kochance bransoletę złotą za dwadzieścia pięć luidorów. Nazajutrz jednak, rozmyślił się i sam zaniósł ów podarunek!
Po upływie tygodnia, szalenie zaszołomiony, a co więcej wściekle zazdrosny, pozyskał już nazwę „pana“ u pokojówki owej kokoty.
Przez trzy miesiące utrzymywał się ów związek przy pomocy wielkiej liczby listów w rodzaju tych jakie przytoczyliśmy powyżej.
Muller nie szczędząc pieniędzy, stał niezachwianie na zdobytej pozycji kochanka Aliny aż do dnia w którym spostrzegł iż jest zdradzanym. Co począć? Bardziej niż kiedykolwiek rozkochany badać ją zaczął, Alina Pradier skłamała, rzecz naturalna, spostrzegł to od. razu i postanowi! ją śledzić.
Od godziny dziewiątej z rana do czwartej po południu, kasjer przykuty jest do kasy, jak szyldach na warcie. Wszelka wycieczka jest niepodobną. Müller wynalazł na to sposób. Inni zrobią za niego to czego sam zrobić nie mógł.
Prospekt agencji Roch i Fumel jaki wpadł mu w ręce, przywiódł go na ulicę Montmartre. Stanisław Picolet otrzymał zlecenie szpiegowania Aliny Pradier, a kasjer dla ukrycia swego nazwiska rozkazał adresować listy pod inicjałami poste-restante w biurze pocztowem przy ulicy Rousseau, którędy codziennie przechodził wracając z biura.
W krótkim czasie przekonał się, że jego podejrzenia były uzasadnionemi. Miał rywala a tem groźniejszego, że był nim jego własny pryncypał, baron Worms.
Mąż Walerji, zawrócił sobie głowę Aliną Pradier, i rzecz nie do uwierzenia, roztoczyła ona nad nim absolutną władzę, dzięki zapewne wyższości wad swoich i zapanowała tak nad nim, jak dotąd żadna z kobiet.
Pewnego wieczora, a raczej pewnej nocy, wprowadzonej pod dach małżeński Alinie Pradier, przyszła fantazja zwiedzić sale przyjęcia w pałacu.
Pan Worms, zawsze i we wszystkiem posłuszny na jej skinienie, oprowadzał ją z zapaloną świecą w ręku.
— Bardzo to piękne, odpowiedziała popatrzywszy chwilę, radabym jednak widzieć to wszystko przy pełnem gazowem oświetleniu.
—- Chcesz? rozkażę natychmiast oświetlić, zapytał śmiejąc się baron.
— Jakto, tej nocy?
— Jednej chwili, w oka mgnieniu. Powiedz że życzysz sobie, a obudzę kamerdynera i w ciągu dziesięciu minut nastąpi illuminacja.
Alina Pradier potrząsnęła głową.
— Nie! Ja mam inną myśl, lepszą. Wydaj bal, ja na nim będę, zadecydowała stanowczo.
Baron spojrzał na swoją kochankę z osłupieniem. Mimo, że nawykł do kaprysów owej kobiety, wyż wymieniony jednakże przez nią, zdawał mu się przechodzić granicę najbardziej rozbujałej fantazji.
— Cóż to? co znowu? zawołała z gniewem Alina. Dlaczego patrzysz na mnie tak osłupiałemi oczyma, jak gdybym powiedziała coś szalonego?
— Jakto? Ty chcesz przyjść na bal do mnie, tu, do pałacu?
— Tak, chcę!
— Do mojej żony?
— Do twojej żony, do ciebie! Tak!
— Ależ to niepodobna, niepodobna! powtarzał.
— Ach! tępa głowo! zawołała z podrażnieniem. Jeśli bal będzie maskowy, któż zgadnie że ja na nim jestem?
Baron uspokojony, uśmiechać się zaczął.
— To prawda, odpowiedział, to prawda! Masz myśl doskonalą!
Nazajutrz pan Worms, którego cynizm nie cofał się przed najhaniebniejszem szaleństwem nakazanem przez Alinę, rozesłał po Paryżu liczne zaproszenia na bal „kostjumowo-maskowy,“ jaki miał się odbyć u niego w następującym tygodniu.
Przez cały tydzień rysownicy, krawcy i szwaczki renomowane, zasypanymi byli zamówieniami, jak niegdyś w przeddzień słynnego balu, wydanego przez księcia de Morny, jaki zostawił tyle pamiętnych wspomnień.
Przyszedł nareszcie ów wieczór tak niecierpliwie oczekiwany.
Około dziesiątej wieczorem, powozy zajeżdżać poczęły z zaproszonymi przed peron pałacu.
Pan Worms w kostjumie finansisty, złotem drapowanym z czasów Ludwika XV-go, stał w małym salonie dotykającym przysionka, odbierając osobiście karty zaproszenia, jakie podawał mu lokaj w porcelanowej, wazie japońskiej.
Baronowa z odkrytą twarzą, w skromnym kostiumię wieśniaczki Bretońskiej, czarownie była piękną tego wieczora. Przyjmowała ona przybywających w progu wielkiego salonu. Wszyscy oni prawie wymieniali swoje nazwiska, witając ją ukłonami.
Gilbert de Presles, zachwycająco piękny w ubiorze Palikara, pożerał ją wzrokiem.
Pomiędzy gośćmi, mężczyzna wysokiego wzrostu w kostjumie Armeńczyka stał nieruchomy pod oknem, nie mówiąc nic do nikogo, widocznie wyosabniając się z ogólnej wrzawy i wesołości.
Był to Fryderyk Müller, ponury, smutny, przygnębiony znaną nam troską, pełen nienawiści dla barona od chwili, w której tenże odebrał mu Alinę Pradier.
Salony zwolna się zapełniały.
Dwie niewidzialne orkiestry, umieszczone w górnej trybunie między krzewami raźno przygrywały. Organizowały się kadryle i bal dochodził kulminacyjnego punktu ożywienia.
Północ wybiła. Rytm uroczego walca cichnąć już zaczął. Obie orkiestry umilkły. Nagle szmer powstał ode drzwi wielkiego salonu, zbliżając się i rosnąc z każdą chwilą.
Ze strony męzkiej ów szmer wyrażał zachwyt i zdumienie, ze strony żeńskiej zdumienie wraz z oburzeniem.
Obecni powstali z miejsc swoich. Każdy miał coś do powiedzenia na ucho sąsiadowi swemu, albo sąsiadce.
We drzwiach salonu ukazała się kobieta majestatycznej postaci i bez najmniejszej oznaki zakłopotania szła pośród grupy osłupiałych gości.
Ta kobieta, której górną część twarzy pokrywała aksamitna półmaska, posiadała godne podziwu kształty plastyczne, odkryte więcej niżby przyzwoitość tego wymagała.
Była to Alina Pradier w kostjumie Oceanidy, jaki bywa jedynie widywanym w sztukach sensacyjnych niższego rodzaju, wobec publiki mniej drażliwej na względy przyzwoitości.
— Ależ to arcydzieło gustu i piękności, myśleli mężczyźni.
— Ach! to haniebne! szeptały kobiety.
Baron Worms po wejściu Oceanidy ukrył się wśród zaproszonych, złorzecząc nazbyt mitologicznemu przebraniu swej faworyty.
Oceanida zdawała się tego nie spostrzegać i zachowywała się tak swobodnie i śmiało, jak Wenus w „Orfeuszu w piekle.“
Zaproszeni zgromadzili się w około baronowej Worms, zarzucając ją pytaniami, jakie można streścić w tych słowach:
— Piękna osoba, lecz ekscentryczna. Zdaje się że sama przybyła? Twarz ma ukrytą pod maską, poznać jej zatem nie można. Tobie jednakże baronowo jako gospodyni domu, zapewne musi być znaną?
— W rzeczy samej, znać ją powinnam skoro znajduje się u mnie w salonie, wyjąknęła z pomięszaniem Walerja, podczas gdy jej serce dziwna uciskała trwoga, mimo to nieodgaduję, niewiem kto może być ona.
— Baron jednak wiedzieć powinien wszak sam odbiera karty zaproszonych gości?
— To prawda, pójdę zapytać go o to.
Tu pani Worms przeciskać się poczęła przez tłum zaproszonych szukając męża, którego odnalazła nareszcie.
— Mój przyjacielu, rzekła do niego z lekkiem zakłopotaniem, przychodzę do ciebie jako posłanniczka od obecnych tu dam. Dziwią się, niepokoją, mówiła dalej baronowa, obecnością osoby pięknej, niezaprzeczenie, ale ubranej w dziwnie nieprzyzwoity kostjum.
— Tak, kostjum jest nieco drastycznym, odrzekł pan Worms. Te włoszki mają tak mało taktu i zastanowienia. Nawykłe do obnażonych w swym kraju posągów, naśladują je przy przebraniu, nie widząc w tem nic złego.
— A! jest to więc Włoszka?
— Tak moja droga. Dama wysokiego rodu, niezmiernie bogata! Markiza de Mentano.
— Po raz pierwszy słyszę to nazwisko, wyszepnęła Walerja.
— I ja przed dwoma dniami nie znałem go wcale! Bądź jednak spokojną, to co ci mówię, jest autentycznem. Ambasador Włoski pisał do mnie wczoraj, polecając mi swoją szlachetną rodaczkę i prosząc dla niej o zaproszenie na nasz bal.
— Zaprosiłeś więc zapewne i markiza wraz z jego żoną?
— Nie, ona sama przebywa w Paryżu. Uspokój więc proszę, obecne tu damy, których skromność cierpiałaby może na niedyskrecji tego kostjumu.
Walerja odeszła a za chwilę później zaczęło krążyć po salonie to zdanie z ust do ust powtarzane:
— Jest to wielka dama włoska, protegowana przez ambasadora.
I przygłuszono rodzący się skandal.
Orkiestry grać zaczęły i tłum młodzieży otoczył Oceanidę, zapraszając ją do następujących kadrylów.
Podawszy rękę jednemu z nieb, dozwoliła się prowadzić.
Zadziwiło jednak kawalera owej mniemanej cudzoziemki, kilka drastycznych wyrazów, wybiegłych z różowych jej ust pomimowolnie, ale młodzieniec ów mało podróżując po świecie, wytłumaczył sobie, że w owym pięknym kraju Italii gdzie kwitnie pomarańcza, wszystkie wielkie damy w podobny sposób się zachowują.
Kilka bufetów zaopatrzonych w zbytkowne potrawy i napoje umieszczono na galerji przyległej do wielkiego salonu.
Młodzieniec zaprowadził tam piękną Włoszkę.
— Może pani pozwoli podać sobie kilka kropel wina szampańskiego? zapytał.
— Dobrze, odpowiedziała, nie tylko kilka kropel, ale cały kieliszek i to pełny po brzegi.
Wychyliła go, następnie drugi, a potem trzeci.
— No! teraz dobrze się czuję, dodała, idźmy rozpocząć polkę, potrzebuję ruchu, uczuwam jak gdyby chodziły mi mrówki po nogach.
Mniemana markiza odwiedzała bufet po kilkakrotnie, racząc się Cliquot’em pomięszanym z winem Bordeaux i ponczem palonym, skutkiem czego kompletnie sobie podpiła.
Po wychyleniu ostatnich tamże kieliszków, stanęła pośród zebranych gości a chwiejąc się z boku na bok, zawołała.
— Precz tańce salonowe i przekleństwo im wraz z obłudą salonów! Zbierajcie się w około mnie młodzieńcy, zobaczycie jak się to zdobywa kawalerów! Zobaczycie czegoście dotąd niewidzieli! Tam gdzie panuje przymus nie ma zabawy!
I zerwawszy szybkim ruchem maskę, odkryła obecnym oblicze Aliny Pradier przezwanej „Pomarańczą.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.