Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Jerzy Trejan, siedząc w swym wielkim fotelu z nogami, o piec opartemi, puszczał kłęby dymu z cygara.
Na jego twarzy widocznem było jakieś wewnętrzne niezadowolenie. Nagle, głęboka zmarszczka zawidniała na jego czole pomiędzy brwiami, poruszył się na krześle i wyszepnął.
— A! jak bolesno pomyśleć, iż są bogaci ludzie na świecie, że istnieją milionerzy! i że gdyby mój szanowny ojciec, hrabia Filip Henryk de Tréjan nie był roztrwonił majątku z kobietami, ja byłbym dziś jednym z takich milionerów! Ach! niech pioruny spalą los taki!
Wejście służącego przerwało ów gniewny monolog.
Walenty nic nie zapomniał. Przyniósł wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Podczas gdy Jerzy otwierał pudełko z cygarami, nakrył stolik z pośpiechem, i wkrótce młody artysta zasiadł do obficie zastawionego, smakowitego śniadania.
Jerzy z zadowoleniem smakosza łakomcy, obłupywał raki, zanurzył, łyżkę w głąb pasztetu z którego rozeszła się woń delikatna jałowcu i zwierzyny, a zdjąwszy kapsel z butelki, nalał w kieliszek wina bursztynowego koloru. Popijał je zwolna smakując, poczem odetchnął głęboko, uśmiech wybiegi mu na usta.
— Otóż, zawołał, jestem biedakiem wykolejonym, szlachcicem bez ziemi, artystą bez klientów, a może i bez talentu, lecz mimo wszystkiego, żyć umiem! Iluż milionerów w tym wielkim Paryżu nie mają takiego śniadania! Dla czego los daje tyle bogactwa tym, którzy ich użyć nie umieją, a tak mało złota mnie, którybym schrupał miljony memi białemi zębami? Czyż to sprawiedliwe?
Rzuciwszy to zapytanie, począł zajadać na nowo.
— Sto tysięcy liwrów renty i Fanny Lambert, rzekł z cicha. A! nie żądałbym więcej! Fanny Lambert, powtórzył; czy ja ją kocham? W dzień o niej myślę, w nocy śnię o niej, na chwilę nie schodzi mi z pamięci. Lecz czyż to jest miłość? A jednak, gdyby ona mnie kochała? E! głupie przypuszczenia! Fanny Lambert miałaby myśleć o mnie? Tak, czuję, że gdybym ją kochał mógłbym oszaleć! Nie! kochać jej nie chcę!
To mówiąc wstał z krzesła, a podszedłszy ku staludze, odrzucił pokrywające ją płótno.
Ukazał się portret średniej wielkości z wymalowaną na nim głową i biustem młodej kobiety, blondynki z czarnemi brwiami, a zielonemi oczyma, na podobieństwo księżnej de Nevers.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niezwykłego, a zarazem i przykuwającego nad piękność owej kobiety którą fantazja artysty przystroiła w kostjum bachantki. Szerokie liście ciemno-zielone winnej latorośli, pomięszane z purpurowemi winogronami, przewijały się przez sploty bujnych jej włosów. Skóra pantery przerzucona przez ramię kobiety, przysłaniała jej biust marmurowej, białości. Na wpół otwarte usta uśmiechały się uśmiechem Menady, a głębokie jej, prawie surowe spojrzenie, zdawało się zadawać fałsz rozkosznym liniom tych ust koralowych. Kobieta ta, była uosobioną postacią sfinksa. Całość portretu przedstawiała jakąś nierozwiązalną zagadkę.
Rozmyślanie, w jakie zagłębił się Jerzy, stojąc przed obrazem, przerwał nagle głos dzwonka, dobiegający z przedpokoju. Artysta drgnął pomimowolnie i z pośpiechem zapuścił płótno na stalugę.
— Kto może przychodzić tak rano? wyszepnął. Wierzyciel? niech go czarci porwą! Szczęściem Walenty stoi na straży i wejść mu nie pozwoli.
Jednocześnie służący ukazał się we drzwiach.
— Kto przyszedł? zapytał malarz.
— Pan Vibert, pyta czy może widzieć się z panem?
— Pan Vibert? jestem zawsze dla niego obecnym, rzekł Jerzy. Niech wejdzie.
Przybyły ukazał się z uśmiechem na ustach, otwartemi do uścisku rękoma.
— Dzień dobry, kochany artysto, zawołał, jakże się cieszę, że cię widzę. Cieszę się nieskończenie.
Vibert, bogaty właściciel składu obrazów z ulicy Lafitte, był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, niskim, krępym, i łysym z krótkiemi faworytami. Elegancko ubrany, nosił zawsze nowy kapelusz, świeże rękawiczki, sądził się być bardzo przystojnym i lornetował kobiety z miną zwycięzcy. Jako znak szczególny nadmieniamy, iż wielki pęk breloków, zakończających gruby łańcuch złoty, brzęczał nieustannie na jego okrągłym brzuchu, uwięzionym w długiej białej kamizelce. Ów handlarz starał się usilnie nadać wyraz dobroduszności swym obłudnym semickim rysom, okraszając je uśmiechem.
— Jakiż duch dobry sprowadza pana w te strony, panie Vibert? pytał Jerzy po uściśnieniu ręki przybyłego.
— Odbywam mą zwykłą wędrówkę po pracowniach, jak pan wiesz, rzekł kupiec i nie minąłbym ulicy de Laval, nie zapytawszy o pańskie zdrowie.
— Jesteś pan nad wyraz uprzejmym. Siądź proszę. Przybywasz pan z jakąś propozycją, nieprawdaż?
— Naturalnie, i mam nadzieję, że się porozumiemy, jeżeli nie jesteś pan obecnie nazbyt zarzuconym zamówieniami.
— Niestety, nie! odparł Jerzy z westchnieniem, mam więcej czasu niż trzeba.
— Jeżeli tak, zacznij dla mnie pracować, będę szczęśliwym, słowo honoru! Pan wiesz ile cenię twój talent, kwietna przyszłość cię czeka! Możesz mi wierzyć, ja znam się na tem. Lecz cóż pan masz tu nowego?
I, założywszy monokl na lewe oko, Vibert zwrócił się ku staludze, na której stał rodzajowy obrazek.
— Jak pan widzisz, rzekł Jerzy. Jest to, a raczej będzie wnętrze wiejskiej chaty.
— Tak, widzę. Niska zadymiona izba. Stary ojciec, czytający Biblię, ponieważ ta wielka księga o kartach z czerwonymi brzegami i mosiężnych klamrach, nie jest zapewne czem innem, jak Biblją. Zgarbiona wiekiem babka, z twarzą zmarszczoną jak pieczone jabłko, robi na drutach pończochę. Młoda matka karmi piersią niemowlę, kilkoro zamorusanych pacholąt igrają z psem wiernym i ciągną za ogon kota. Jest to coś w rodzaju Grenz’a i Chardin’a, odmłodzone manierą Brion’a i Marchal’a. Piękne, bardzo piękne, na honor!
— Zatem podoba się panu?
— Niezupełnie.
— A jednak.
— Tworzyłeś pan już kilka obrazków na ten temat, mówił Vibert dalej. Wyznając prawdę, miałem wiele kłopotu ze zbyciem ostatnich. Uważasz kochany przyjacielu, na to nie mamy pokupu teraz.
— Wynika ztąd, iż pan żądałbyś czego innego?
— Tak, gdyby można, a dla ciebie to łatwą jest rzeczą. Posiadasz płodną wyobraźnię, bogatą naturę i temperament, mój chłopcze, ach! temperament, który jest najcenniejszym darem w artyście!
— A jakbyś pan uważał folwark w czasie pożaru?
— Widzę to już, widzę! zawołał Vibert. Noc ciemna. Olśniewające płomienie strzelają w górę jak bukiet, wyrzucony z racy fajerwerkowej, ściany się kruszą, dach się zapada. Przerażona rodzina, widząc palące się sprzęty przypomina sobie, niestety zapóźno, iż zaniedbała opłacić raty w towarzystwie ubezpieczeń. Wszakże tak pojmujesz ów obraz, nieprawdaż?
— W zupełności... Zdaje mi się, iż inaczej odtworzyć go niemożna. Jest to obraz kompletny, w najdrobniejszych szczegółach. Mamże go rozpocząć?
Strzeż się, nie czyń tego.
Jerzy spojrzał zdumiony; Vibert mówił dalej:
— Tak mój kochany, strzeż się podobnych rzeczy. Strzeż się, tak, jak wpadnięcia w pożar twego płonącego folwarku. Temat jest pięknym, niezaprzeczenie, lecz spospolitowany, zużyty, wyczerpany i djabelnie przestarzały. Mniej jeszcze tu ruchu niż we wnętrzu „wiejskiej chaty.“ Ani się bierz do tego pod żadnym pozorem!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.