Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W ubogim pokoiku, wyklejonym spłowiałem obiciem, słabo oświetlonym brzaskiem wschodzącego poranku, gdzie całe umeblowanie stanowił stolik i parę krzeseł drewnianych, leżała na łóżku blada, z przymkniętemi powiekami, córka markiza de Maucombe.
Obok stała kołyska, w której spoczywało niemowlę.
— Śliczna dziewczynka !mówiła pani Angot pochylając się ku dziecięciu.
— Ach! gdyby była lepiej umarła! wyszepnęła chora, cichym, złamanym głosem.
— Jakież straszne życzenie! Ucałuj pani ją raczej.
Tu pani Angot podała matce tę drobną, wątłą istotę.
Pani de Randal ucałowawszy niemowlę, podsunęła mu pierś do pokarmienia. Niestety jednak, zgryzoty, jakie przebyła, wyczerpały w niej owo źródło życia. Pokarm nie ukazał się w piersi macierzyńskiej.
— Pokarmiemy je smoczkiem, mówiła kobieta. Zaraz go przysposobię dla tego małego łakomca, który zaledwie na świat przyszedł, a już woła o pożywienie.
— Pani, zapytała po chwili Klotylda głosem tak słabym, że zaledwie dźwięk jego dosłyszeć było można, czy mogłabym panią prosić o wyświadczenie mi pewnej przysługi?
— Przysługi? powtórzyła pani Angot, nie mogę odpowiedzieć tak lub nie, dopóki się nie dowiem, o co chodzi.
— Potrzebuję posłyszeć prawdę na zapytanie, jakie pani zadam. Jestem na śmierć skazaną. Czuję, że życie ze mnie uchodzi, siły mnie opuszczają. Czuję, że mogę umrzeć lada chwila. Potrzebuję więc mieć pewność w tym względzie. A ową pewność pani mi tylko dać możesz. Powiedz mi prawdę, żyć będę lub nie? Zaklinam!
— Ach! w jakże kłopotliwem położeniu stawiasz mnie pani, odparła zapytana. Czyż mogę wyrokować w tak ważnej sprawie? Któż z nas przyszłość odgadnąć jest w stanie? Widziałam chore blizkie śmierci, które jednak szczęśliwie wracały do życia.
— Tak, lecz ja do niego nie powrócę, wiesz o tem dobrze, mówiła pani de Randal. Chciej mnie tym względzie upewnić. Chciej mi to wyznać, nie obawiając się pogorszenia mojego zdrowia. Błagam jak o łaskę. Nie sądź pani, iż obawiam się śmierci, przeciwnie, wzywam jej i pragnę!
— Ha! skoro pani koniecznie wzywasz prawdy, odsłonię ci ją. Wszystko jest możebnem, nawet i cuda, chociaż tak rzadkie w naszych czasach, odparła pani Angot, a do twojego ocalenia potrzeba by...
— Dzięki ci, przerwała Klotylda, dzięki z głębi serca. Teraz przynajmniej mam pewność, która mi tyle była potrzebną do tego, co chcę uczynić. Potrzebuję napisać.
— Pisać? zawołała pani Angot, ależ to niepodobna!
— Dla czego?
— Dla tego że pani nie będziesz miała dość siły. Nie pozwolę ci nakreślić trzech nawet wyrazów. Lecz jest na to sposób. Podyktuj mi pani, napiszę za ciebie.
— Nie! ja potrzebuję napisać własnoręcznie, sama. Podnieś mnie pani, błagam cię o to. Podsuń mi poduszki pod ramiona, połóż kawałek tektury na kolanach, włóż mi pióro w rękę, a zobaczysz, czy ta dłoń już w pół zmartwiała, nie ożywi się siłą woli, choćby na chwilę.
— Spróbujmy, skoro tak pani żądasz koniecznie. Nie jestem w stanie odmówić twej prośbie.
Tu pani Angot uniósłszy chorą, z wielkiem zdumieniem ujrzała, że drżące palce Klotyldy kreślić poczęły wyrazy mimo, iż nieregularnem pismem, wszak dość czytelnem.
— Proszę o kopertę, wyszepnęła chora.
Pani de Randal nakreśliła adres:
„Pan wice-hrabia de Grandlieu. We własnym pałacu. na przedmieściu Św. Honorjusza.“
— Skończyłam, wyrzekła zaledwie dosłyszanym głosem. był czas, nie zdołałabym napisać więcej.
— Teraz potrzeba wrzucić ten list do skrzynki pocztowej, nieprawdaż? pytała pani Angot.
— Nie... nie! potrzeba, go odnieść na miejsce i wrócić z odpowiedzią.
— A któż zapłaci posłańca?
Ręce Klotyldy przeźroczysto białe, na kołdrze spoczywały. Na jednym z palców lewej ręki błyszczała obrączką.
— Weź pani tę ślubną obrączkę i sprzedaj, wyyrzekła, to, co za nią dostaniesz, wystarczy na opłacenie dwóch kursów tego człowieka.
Pani Angot zdjęła bez skrupułu tę ostatnią pamiątkę z ręki umierającej.
— Zastąpię niemi pieniędzmi, odpowiedziała. W ciągu pięciu minut posłaniec przyniesie odpowiedź.
— Która godzina? pytała Klotylda.
— Ósma rano.
— O dziesiątej powrócić tu może. Na wszystko panią zaklinam niech się śpieszy. Tak mało chwil już mi pozostaje, a trzeba aby odpowiedź przy życiu mnie zastała.
— Bądź pani spokojną, nakażę mu pośpiech, zresztą, uważam, że nie znajdujesz się w takiem niebezpieczeństwie, jak zrazu sądziłam. Kto wie... Możesz pani powrócić jeszcze do zdrowia i życia.
Smutny uśmiech wybiegł na zbolałe usta Klotyldy.
— Zajmę się teraz wysłaniem listu, mówiła pani Angot, następnie przygotuję dla maleńkiej śniadanie z koziego mleka, lecz przedtem ucałuj ją pani.
Tu, pochyliwszy się po nad łóżkiem umierającej, przytuliła do jej ust niemowlę.
— Ach! biedna droga istoto, której pierś moja karmić nie może! szeptała pani Randal, której rozwijania się me oczy nie będą widziały. Och! nie tutaj to powinnaś się była urodzić, nie tu powinna umierać twa matka!
Pani Angot wyszła z dziecięciem nakazując chorej spoczynek.
Klotylda opuściła na poduszki głowę, okrytą zwojami zł i złocistych włosów, przymknęła powieki; zdawało się, że śpi i być może drzemała w rzeczy samej, lecz grube łzy, płynące z pod powiek zamkniętych po wychudłej twarzy, świadczyły, że ów sen musiał być bardzo bolesnym.
Dwie godziny tak upłynęły.
Pani Angot uchyliła ostrożnie drzwi do pokoju chorej.
Hrabina przebudziła się.
— I cóż? zapytała.
— Posłaniec wrócił w oka mgnieniu. Pan wicehrabia był w domu. Posłaniec oddał list kamerdynerowi.
— Ależ odpowiedź, odpowiedź, szeptała chora.
— Piśmiennej posłaniec nie otrzymał, lecz to nic nie znaczy. Kamerdyner powiedział mu, że pan wicehrabia natychmiast tutaj przybędzie.
— Dzięki niebu! westchnęła z ulgą Klotylda.
I po raz pierwszy od wielu dni, wielu miesięcy.
a może i lat wielu, radosne prawie zadowolenie zabłysło na jej twarzy.
— Przybędzie! wyszepnęła, ach! byłam tego pewną! Gdybym była chciała, mogłabym z nim tak być szczęśliwą! A! moje bezrozumne młodociane marzenia, jakże was drogo opłaciłam!
Zaledwie kilka minut upłynęło, turkot nadjeżdżającego powozu dał się słyszeć przed domem Vignot’a i woźnica eleganckiego kabrjoletu ujrzał ze zdumieniem wysiadającego swego pana, i zagłębiającego się w korytarz tej brudnej kamienicy.
Wice-hrabia przebiegi szybko wschody, wiodące na pierwsze piętro, gdzie spotkał wyczekującą już panią Angol.
— Proszę o wskazanie mi mieszkania pani hrabiny de Randal, rzekł w mniemaniu, iż mówi ze służącą.
— Tu panie, odpowiedziała wskazując. Racz pan wejść do mnie. Pani hrabina jest jedną z mych pensjonarek. Możesz pan być przekonanym, iż ją otaczam najtkliwszern staraniem. Pan jesteś zapewne osobą, do której pisała dziś rano?
— Tak, właśnie.
— Poprowadzę pana. Ta biedna chora oczekuje cię niecierpliwie. Pójdź pan, pójdź prędko.
— Racz mi pani przedewszystkiein powiedzieć, czy życie pani hrabiny znajduje się istotnie w niebezpieczeństwie?
— W niebezpieczeństwie, ach! tak, niestety! Biedna kobieta ledwie dożyje do wieczora. Osądź pan, przy tak wątłem zdrowiu, przebycie słabości. I w jak strasznych okolicznościach! Pan pojmujesz, co chcę powiedzieć?
— Nic nie rozumiem.
— A więc panie, jej mąż, ba! piękny mąż, którego policja przyszła zaaresztować, zabił się tej nocy w jej oczach wystrzałem z rewolweru. Możesz pan sobie wyobrazić, w jakim stanie zdrowia znajduje się ta nieszczęśliwa!
— To straszne!
— Dziecię jest zdrowem, lecz matka zgubioną! A teraz, skoro już pan wiesz wszystko, chciej pójść za mną, upewniam, iż niema czasu do stracenia.
Wice-hrabia otarł nieznacznie łzę, jaka mu na policzki spłynęła, i poszedł za panią Angot, wiodącą go do pokoju Klotyldy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.