Tom Sawyer jako detektyw/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Cały następny dzień spędziliśmy na tem, że śledziliśmy się wzajemnie, i mogę was zapewnić, że to bardzo nudne i ciężkie zajęcie. Wieczorem przybyliśmy do jednego z małych missuryjskich miasteczek, zjedliśmy kolację i wynajęliśmy sobie na górze małą sypialnię z jedną koją i jednem łóżkiem dwuosobowem. Gdyśmy wchodzili po schodach gęsiego – naprzedzie gospodarz oberży ze świecą w ręku, ja ztyłu za wszystkimi – udało mi się niepostrzeżenie wsunąć swą torbę pod stół w sali jadalnej. Zamówiliśmy whisky, usiedliśmy do kart, i gdy tylko whisky zaczęła działać na Bauda, przestaliśmy pić, a jego wciąż poiliśmy. Wreszcie takeśmy go napompowali, ze zwalił się z krzesła i zachrapał.
Teraz trzeba było brać się do rzeczy. Powiedziałem Hallowi, że lepiej będzie zdjąć buty, żeby bez najmniejszego hałasu poruszać się po pokoju, a potem porządnie zrewidować Bauda. Tak też zrobiliśmy. Postawiłem swoje buty obok butów Bauda, żeby się nie pomyliły. Wówczas rozebraliśmy Bauda, przeszukaliśmy jego kieszenie, skarpetki, wnętrze butów, każdą fałdę ubrania, rozwiązaliśmy nawet jego węzełek z rzeczami. Brylantów nigdzie nie było. Znaleźliśmy dłótko, i Hall powiedział: „Jak myślisz, naco mu ono było potrzebne? Odpowiedziałem, że nie wiem, ale gdy tylko się odwrócił, schowałem dłótko do kieszeni. Wkońcu Hall zniechęcił się i powiedział, że lepiej będzie dać temu wszystkiemu spokój. Na to tylko czekałem.
— Jest jeszcze jedno miejsce — mówię mu — któregośmy nie przeszukali.
— Cóż to za miejsce? — zapytał.
— Jego żołądek.
— Do djabła, nawet nie pomyślałem o tem! Ale jakże mamy teraz postąpić?
— Otóż tak — mówię — posiedź przy nim tymczasem, a ja pójdę w jedno miejsce, gdzie mam nadzieję odnaleźć brylanty.
W zupełności pochwalił mój zamiar i patrzył na mnie bezustanku, podczas gdy ja szybko kładłem buty Bauda zamiast swoich, czego on nie zauważył. Były tylko trochę za duże na mnie, co jest o wiele lepsze, niż gdyby były za małe. Poomacku odnalazłem swą torbę, przechodząc w ciemności przez jadalnię, a po chwili byłem już na drodze i szybko szedłem naprzód.
Czułem się bardzo dobrze, wiedząc, że w obcasach mam ukryte klejnoty. Po upływie kwadransa powiedziałem sobie: teraz dzieli mnie od nich cała mila, i wkoło zupełny spokój. Minęło jeszcze pięć minut, i powiedziałem sobie: teraz dzieli mnie od nich o wiele więcej niż mila, ale poza mną pozostał człowiek, który teraz zaczyna odczuwać pewien niepokój. Jeszcze piąć minut, i mówią sobie: teraz jest już bardzo zaniepokojony; niespokojnie przechadza się po pokoju z kąta w kąt. Jeszcze pięć minut, i mówię sobie: uszedłem dwie i pół mili, teraz on jest strasznie zaniepokojony, zaczyna się domyślać. Po upływie czterdziestu minut powiedziałem sobie: teraz on już wie, że coś jest nie w porządku! Po upływie pięćdziesięciu minut powiedziałem: teraz on już wie prawie wszystko. Myśli, że znalazłem brylanty, kiedyśmy rewidowali Bauda i że je ukryłem przy sobie. Teraz puścił się w pościg za mną. Zacznie szukać świeżych śladów na zapylonej drodze, ale te mogą go równie dobrze zaprowadzić wdół, jak i wgórę rzeki.
W tej chwili spostrzegłem człowieka jadącego w moją stroną wierzchem na mule, i nie zastanowiwszy się porządnie, schowałem się w krzaki. Jeździec, zrównawszy się ze mną, zatrzymał się i zaczął czekać na mnie, ale nie doczekawszy się, pojechał dalej. To było głupie z mojej strony. Wzbudziłem w tym człowieku podejrzenie tem, że się schowałem, a przecież on mógł spotkać Halla Clitona.
O świcie doszedłem do Aleksandrji, gdzie stał ten statek, i ucieszyłem się bardzo, bo teraz byłem już całkiem bezpieczny. Dzień ledwie się zaczynał. Dostałem się na statek i zająłem tę kajutę. Zacząłem z niecierpliwością oczekiwać chwili odbicia od brzegu, ale statek wciąż stał, bo na nieszczęście zepsuła się w nim jakaś maszyna i trzeba było koniecznie ją naprawić.
Krótko mówiąc, statek nie ruszył się z miejsca przed południem, a ja jeszcze na długo przed śniadaniem zamknąłem się w swej kajucie, bo zdaleka zobaczyłem kogoś, idącego na przystań i tak podobnego do Halla Clitona, że się przeląkłem. Powiedziałem sobie: jeżeli on się dowie, że jestem na statku, zatłucze mnie tu jak mysz w pułapce. Zacznie mnie śledzić i czekać, aż wysiądę na brzeg, myśląc, że on znajduje się o tysiąc mil ode mnie, a wtenczas wyśledzi mnie, przydybie w jakiemś odludnem miejscu, odbierze mi brylanty i potem... O, ja wiem, co on potem zrobi! To straszne, straszne! A teraz okazuje się, że i ten drugi jest na statku. Ach, to bardzo ciężka sytuacja, chłopcy, bardzo ciężka! Ale wy mi pomożecie uratować się, prawda? O, chłopcy! Ulitujcie się nad nieszczęśliwym, którego śledzą poto, żeby go zabić, uratujcie mnie, a gotów będę całować ziemię, po którejście przeszli!
Zaczęliśmy go uspokajać i powiedzieliśmy mu, że gotowiśmy zrobić wszystko możliwe, żeby go uratować, i że nie ma powodu tak się lękać. Potrosze się uspokoił, odśrubował podkówki od obcasów, wyjął brylanty i zaczął je obracać na wszystkie strony, zachwycając się niemi, i rzeczywiście, były prześliczne, kiedy światło padało na nie: płonęły, rozpływały sie, sypały się z nich iskry, wyrywały całe snopy promieni. Ale ja ciągle myślałem, że to wielki głupiec. Gdybym był na jego miejscu, oddałbym brylanty tym włóczykijom, żeby się ich pozbyć, i tem zakończyć całą sprawę. Ale on był zupełnie innego zdania w tym względzie. Dla niego brylanty stanowiły cały majątek i za nic w świecie nie zgodziłby się ich oddać.
Statek przez ten czas zatrzymywał się dwa razy i za drugim razem dość długo stał wieczorem, ale ponieważ nie było dostatecznie ciemno, Jack nie zdecydował się skoczyć do wody, bojąc się, że go zauważą. Wreszcie trzeci postój odbył się w jak najbardziej sprzyjających warunkach. Przybiliśmy do brzegu obok leśniczówki o czterdzieści mil powyżej tej okolicy, gdzie znajdowała się ferma wuja Silesa; była druga godzina w nocy, ciemności się zgęszczały, i czuło się burzę w powietrzu. Wkrótce zaczął kropić deszcz, zadął silny wiatr. Jackowi udało się niepostrzeżenie zeskoczyć ze statku, wmieszawszy się w tłum majtków. Widząc, jak zamajaczył w świetle latarni i natychmiast zniknął w ciemnościach, odetchnęliśmy z ulgą. Ale radość nasza była krótkotrwała. Prawdopodobnie prześladowcy Jacka dowiedzieli się jakoś o jego zniknięciu, bo nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy jacyś dwaj ludzie pędem zbiegli ze statku, wydostali się na brzeg i również znikli w ciemnościach. Czekaliśmy do świtu na ich powrót, ale nie wrócili. To bardzo nas przestraszyło i zasmuciło. Pozostawała tylko nadzieja, że w ciemnościach nie odnajdą śladów Jacka i ten zdąży szczęśliwie dostać się na fermę swego brata.
Miał on zamiar iść drogą wzdłuż rzeki i prosił nas, żebyśmy kiedy przyjedziemy do wuja Silesa, dowiedzieli się, czy jego bracia, Brais i Jupiter, są w domu i czy niema u nich kogoś obcego. Będzie na nas czekać o zachodzie słońca wpobliżu małej grupy drzew za polem tytoniowem wuja Silesa w bardzo ustronnem miejscu, dokąd przyjdziemy ukradkiem, żeby mu zakomunikować swe wiadomości.
Długośmy siedzieli i rozmawiali, starając się przewidzieć, czy Jackowi uda się uratować; Tom powiedział, że jeżeli jego prześladowcy pójdą wgórę rzeki, a nie wdół, to jest bezpieczny, ale to prawie niemożliwe, bo oni prawdopodobnie wiedzą, skąd Jack pochodzi, i trafią na właściwy ślad. Prędzej można przypuszczać, że cały dzień będą śledzić nic niepodejrzewającego Jacka, a później z zapadnięciem zmierzchu zabiją go i zdejmą mu buty. Wszystko to mocno nas zasmuciło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.