Tamta/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marie-Joséphine Calmon
Tytuł Tamta
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Jeżeli politowanie, przez miłość natchnione, niewymownie słodką jest rzeczą, to zato dziwnie się gorzką wydaje, kiedy się ją tylko zwykłéj miłości bliźniego zawdzięcza. Joanna upokorzoną się czuła litością, któréj wyraz czytała w oczach męża. Postanowiła więc uwolnić się od niéj, przybierając pozory wesołości. Z wielkiém zdziwieniem wszystkich, zażądała „dla rozerwania się” — jak mówiła, aby jak najwięcéj pospraszać gości. Pod pozorem, jakoby dziki pustoszyły okoliczne folwarki, zarządzono na wielką skalę obławy, którym Joanna konno zawsze towarzyszyła.
Wtedy zaś, gdy sfora wypoczynku potrzebowała, Joanna coraz to nowe obmyślała rozrywki, a gdy właśnie w téj porze niespodziewane przymrozki ścięły lodem powierzchnią stawu, urządziła nocną przy pochodniach ślizgawkę. Wybrała téż kilka sztuk, które miały być odegrane przez trupę amatorów w teatrzyku, na prędce przez nią zaimprowizowanym. Raul nie poznawał jéj teraz; czuł tylko, że było to ożywienie sztuczne, nie zdając sobie sprawy z przyczyny, która je wywołała. Postanowiwszy dogadzać każdemu jéj żądaniu, na wszystko zezwalał i mimo żałobnego ubrania i smutku, na twarzy jego wyrytego, starał się w niczém nie przeszkadzać zabawie. Z trudnością przychodziło mu teraz znaléźć codziennie wolną godzinkę, by się wymknąć z domu, niczyjéj nie zwracając uwagi, ale mimo to, widoczném było, że mocno postanowił godziny téj nikomu i niczemu nie poświęcić. W chłodny jeszcze i po zimowemu wietrzny poranek kwietniowy, Joanna stała w ganku z książką do nabożeństwa pod pachą, kończąc zapinać rękawiczki. Ponieważ była to Niedziela, miała właśnie z Alicyą i kilkoma z pomiędzy bawiących u niéj osób jechać do kościoła, a że pobożne towarzystwo spóźniało się jakoś, a wiatr dął ostry z północy, stangret przeto, pamiętny o koniach, zwolna objeżdżał wkoło dziedziniec. Mroźny wiatr rumienił bladą twarz młodéj kobiety, malowniczym filcowym kapeluszem ocienioną, i podwiewał powikłane na szyi złotawych loczków kosmyki.
— Gdzież to mąż pani tak tajemniczo jeździ co rano? — zapytał, zbliżając się do Joanny, młody Armand des Bréaux, najpierwéj ze spóźniających się towarzyszów przybyły.
— Mój mąż? alboż on gdzie jeździ co rano? — spytała Joanna, usiłując się uśmiéchnąć.
— Czy pani o tém nie wié?
— Doprawdy, nie umiem powiedziéć, czy o tém słyszałam, czy nie. Ale w każdym razie, niewiele mnie to obchodzi.
— Do tego więc stopnia jest pani obojętną?
— Nie; obojętną nie jestem: ufam tylko memu mężowi.
— A! to bardzo, bardzo pięknie.
Nastała chwila milczenia.
Joanna, dla rozgrzania się, i zresztą za długiém oczekiwaniem trochę zniecierpliwiona, chodzić zaczęła po ganku, obcasami bucików uderzając w kamienne płyty, głuchym odpowiadające odgłosem.
— O! otóż i on właśnie, — z ukrytém zadowoleniem podjął znów Armand de Bréaux. — Przybywa zdaleka, albo téż bardzo prędko jechać musiał.
I w istocie, koń, na którym Raul podjechał pod stajnię, gdzie zsiadł, by piechotą już dojść do domu, cały był potem okryty. Stajenny w milczeniu, ale z miną niezadowolenia, odebrał wierzchowca z rąk pana, który udawał, że ma jakieś do wydania rozkazy, widocznie się wahając, czy pójść pod krzyżowy ogień pytań, czy téż boczną, popod oficynami prowadzącą drogą, powrócić do domu.
— Cóż, Raulu, dobrą odbyłeś przejażdżkę? — z ganku zawołał de Bréaux, zmuszając tym sposobem Raula, by się zbliżył ku stojącym w ganku.
— Doskonałą; dziękuję ci, — odparł Raul zimno, z nieporuszoną twarzą, wolnym krokiem wchodząc na kamienne schody.
— Dzień dobry, Raulu, — odezwała się Joanna, mimowoli przez to dając do zrozumienia, że nie widzieli się dziś jeszcze.
Pan de Bréaux zapisał to sobie w pamięci.
Raul wziął podaną sobie rękę Joanny i do ust ją poniósł.
W téj-że chwili przemknęła mu przez głowę myśl dziwaczna, jakby nagłe prawdy objawienie. A może przyjaciel jego, Armand, stara się o względy Joanny? Z jakiegoż-by innego powodu miał ten nieprzyjacielski niby ton w głosie? Dlaczego Joanna tak się zmieszaną wydaje?
A przecie, cóż w tém tak bardzo dziwnego? Widoczną to dla wszystkich było rzeczą, że młodéj kobiety mąż zaniedbuje trochę, i że niéma między małżonkami zbyt serdecznéj zażyłości. Dlaczegóż-by zresztą nie miała podobać się Joanna? Dość była piękną, dość młodą, aby niejednego znaleźć wielbiciela. A może... kto wié? i jéj serce przemówiło także z kolei?
Myśl ta powinna była być obojętną Raulowi, ponieważ nie kochał wcale Joanny. A jednak mieszała go i przykrą mu była; czuł się zazdrosnym i postanowił miéć oko na Armanda.
— Na Mszę jedziecie? — zapytał. — W sam czas przybywam, ażeby z wami pojechać, — i mówiąc to, odpiął ostrogi.
Alicya z towarzyszącymi jéj dwoma młodymi ludźmi, ukazała się nareszcie. Wsiedli wszyscy do powozu, będącego rodzajem krytego omnibusu, przyczém pan de Boréaux[1] nie zaniedbał usiąść na téj saméj ławeczce, którą zajęła Joanna.
— Jak tylko pani zechce, — szepnął, korzystając z głośnéj rozmowy, jaką w około nich prowadzono, — zaraz pani powiem, zkąd wraca Raul.
— Zabraniam panu tego, — odpowiedziała żywo i dość głośno, żeby słowa jéj doszły uszu Raula.
— No, to niech pani pójdzie przekonać się na folwark Louret.
— Proszę pana, niech pan raz skończy!...
Co miały znaczyć dziwne te słowa? Co się tam między tém dwojgiem działo? Niepokoiło to Raula.
Wyszedłszy z kościoła po skończoném nabożeństwie, zbliżył się do Joanny, z dziwném uczuciem niecierpliwości i mocném postanowieniem dowiedzenia się wszystkiego.
— Taki ładny czas teraz, może razem piechotą wrócimy do domu? — zapytał.
— I owszem, — odparła zdziwiona.
— Otóż to... jak para zakochanych, — z niezadowoleniem zażartował pan de Bréaux.
Powóz potoczył się drogą, podczas gdy Joanna i Raul zwrócili się na boczną drożynę, po-pod lasem ku pałacykowi prowadzącą.
— Co ci Armand mówił, Joanno? — spytał Raul, jak tylko się sami ujrzeli.
— Nic, słowo ci daję, Raulu, nic takiego coby ci się niepodobać mogło.
— Więc mi to powtórz.
— Nie mogę, nie powinnam.
— Przyznaj jednak, że to dziwne! Słyszałem twoje słowa... Powiedziałaś wyraźnie: „Zabraniam panu tego!“ „Skończże pan raz!“ Łatwo odgadnąć, do czego się te słowa odnosiły!
Joanna zbladła straszliwie. A zatém Raul wyobraża sobie, że Armand wyznał jéj miłość swoję, i to go niepokoi? Zmartwiona posądzeniami jego, szczęśliwą się wszakże czuła myślą, że Raul zazdrosnym o nią być może.
— Raulu, — rzekła, wsuwając mu rękę pod ramię, — wątpiąc o mnie, zapominasz chyba, że cię kocham?
Raul zawahał się chwilę.
— Joanno, przyznaję, że nie mam prawa czegokolwiek wymagać od ciebie... prawda... W imię jednak tego uczucia, które masz dla mnie, zaklinam cię, powiedz mi prawdę.
— Powiem, choć wolała-bym była milczéć. Mówił mi pan de Bréaux, że w każdéj chwili, gdy zechcę, powiedziéć mi może, gdzie jedziesz co rano.
Raul rzucił się zdumiony.
— A tyś mu kazała milczéć?
— Tak!
— Ty świętą jesteś, Joanno.
Przez chwilę w milczeniu szli obok siebie.
— Nie potrzebuję nic wiedziéć, Raulu. Kocham cię i w nic nigdy nie uwierzę, bo cierpiała-bym zbyt wiele, gdybym cię dłużéj szanować nie mogła.
Mówiła to powoli, z wysileniem, i widoczną było rzeczą, że ufność jéj chwiać się zaczyna. Od zimna-że to jedynie zaczerwienione miała oczy i drżącą tę rękę, którą na ramieniu męża opierała? Cóż jednak dla przywrócenia jéj ufności mógł Raul powiedziéć?
— A zatém, Joanno droga, — podjął znów Raul, — zaręczasz mi, że ten waryat Armand nie ubiega się o łaski twoje?
— O! tego nie wiem, — odparła spokojnie. — Owszem, to bardzo możebne... Zamało na to zwracałam uwagi, abym z całą pewnością zaręczyć mogła, że nie; nawet, zastanowiwszy się, powiedziała-bym prędzéj, że... tak. Ale cóż cię to obchodzi?
— Obchodzi mnie bardzo nawet. Gdyby kto ciebie, Joanno, otaczał jawném uwielbieniem, ciebie, najuczciwszą pod słońcem i wszelkiéj zalotności pozbawioną, kobietę, moją było-by to winą. Tak! moją! Znaczyło-by to bowiem, że zachowaniem się mojém i postępowaniem dałem do myślenia, że można cię bezkarnie uwielbiać i w tobie się kochać, bo zaniedbaną jesteś przeze mnie, bo się nie otaczasz tą opieką, jaka ci się odemnie należy.
— Miłość tylko męża, jest dostateczną i najpewniejszą dla kobiety opieką, — smutnie odparła Joanna, — a ty nie kochasz mnie, Raulu!
Mówiła prawdę i czuł to Raul. Milczący i poważni, powrócili do domu oboje.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Bréaux.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marie-Joséphine Calmon.