Przejdź do zawartości

Tamta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marie-Joséphine Calmon
Tytuł Tamta
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

— Trzeba mi pomódz w dotrzymaniu mojéj obietnicy, Joanno. Obietnica to święta, — rzekł Raul, który od kilku już chwil wpatrywał się w młodą kobietę wzrokiem dziwnie upartym.
Ona, jakby czując jego spojrzenie i uniknąć go pragnąc, trzymała oczy również uparcie utkwione w karty książki, którą czytać usiłowała. Napróżno jednak; myśl jéj była gdzieindziéj: słowa tylko widziała w książce, znaczenia ich pochwycić nie mogąc.
Raul de Montmorand bawił od pewnego czasu na wsi u pani Joanny d’Avors, razem z siostrą swoją Alicyą, dla któréj młoda wdowa żywiła przyjaźń dawną, dzieciństwa jeszcze sięgającą. Alicya wyszła właśnie z domu z zamiarem rysowania w parku. Raul pozostał w salonie pod pozorem ukończenia korespondencyi, a pani d’Avors, żeby mu nie przeszkadzać, wzięła do ręki jakiś Przegląd, i czekała dopóki Raul nie skończy, poczém razem mieli się udać do parku, gdzie młoda rysowniczka, przenosząca na papier widoczek jakiegoś młyna, z godzinę posiedziéć miała.
— Jakiéj obietnicy? — spytała teraz pani d’Avors, zwolna głowę podnosząc.
— Obietnicy, którą umierającemu ojcu złożyłem. Alboż jéj nie znasz?
— Nie znam wcale.
— Obiecałem, Joanno, ożenić się z tobą, jeżeli wyjść za mnie zechcesz.
— Obiecałeś coś podobnego! Ale jakimże sposobem i dlaczego ojciec żądał tego od ciebie?
— „Dlaczego?” zrozumiéć to łatwo! ale „jakim sposobem?” to w saméj rzeczy dość dziwne. Jakim bowiem sposobem mógł ojciec przypuszczać, że ty się na to zgodzisz?
I spojrzenie Raula znowu szukać zaczęło oczu Joanny, na któréj twarz rumieniec uderzył. Potém, podając mu rękę, z prostotą wyrzekła:
— Stary mój przyjaciel odgadł serce moje.
Nastała długa chwila milczenia.
Raul trzymał w swojéj dłoni rękę, którą mu tak chętnie oddała Joanna, ale nie poniósł jéj do ust, ani uściskiem jéj nie tulił.
— Jesteś tak szczerą, że i mnie to do szczerości obowiązuje. Przedewszystkiém dziękuję ci za to wyznanie, za które inaczéj pragnął-bym módz podziękować.... Dajesz mi do zrozumienia, Joanno, że ci nie jestem obojętny, a ja.... wyznać ci muszę, że cię nie kocham wcale. To dziwactwo, istne szaleństwo, nie prawdaż? Ale istocie, takiéj, jak ty, uroczéj, mogę bez obrazy coś podobnego powiedziéć.... Tylu innych musiało już do ciebie wręcz innemi słowy przemawiać! A zresztą.... ja jeden tylko pożałowania jestem godzien.
Joanna zbladła niezmiernie; łzy, z trudnością powstrzymywane, stanęły jéj w oczach.
— Pocóż więc przyrzekałeś ojcu? — spytała, napół zdziwiona, napół obrażona, a przedewszystkiém ciekawa przyczyny i.... mimo wszystko ujęta tonem przyjaznego zaufania i niezwykłéj szczerości, który tę dziwną rozmowę cechował.
— Mogłem-że się wahać w tak uroczystéj chwili? mógłżem odmówić czegokolwiek umierającemu ojcu? Sama powiédz, Joanno, czy mogłem? A jednak, wyznaję, nie wiem czy roztropną, czy słuszną jest rzeczą podobnych zobowiązań wymagać. Ja-bym się na to nie zdobył. Ale każdy tak postępuje, jak mu sumienie każe.
Oparł czoło na ręku i dumać zaczął, zamyślony i ponury.
Z kolei Joanna wpatrywała się teraz badawczo w twarz Raula, który, o jéj obecności zapomniawszy, pogrążał się w dumaniach i wspomnieniach swoich. Rysy jego przybierały chwilami wyraz tak bolesny, na ustach taka była gorycz, w głębi czarnych jego oczu takie świeciły błyskawice, że łatwo, — do niedyskrecyi może łatwo, — przychodziło śledzić na jego twarzy burzę, w sercu szalejącą, i bunty, które całą jego istotą wstrząsały.
Sama prawie nie wiedząc, co robi, ulegając niewyrozumowanemu popędowi współczucia, wstała z miejsca, nachyliła się nad nim, i kładąc mu rękę na ramieniu, spytała:
— Okrutnie cierpisz?
Dźwięk jéj głosu oderwał go od przeszłości i nagle chwili obecnéj przywrócił.
Jak człowiek ze snu zbudzony, który się wkoło siebie ogląda, chcąc wiedziéć, gdzie jest, tak Raul ręką po czole przeciągnął i błędne, wpół-nieprzytomne spojrzenie podniósł na twarz młodéj kobiety, obok niego stojącéj. Biało ubrana, z jasnemi włosami, które głowę jéj świetlistą aureolą otaczały, z czarną rzęsą, któréj cień padał na perłową bladość policzków, wydała mu się w téj chwili podobną do anioła-stróża, wyciągającego ręce nad czołem jego.
— Dobrą jesteś, Joanno, — szepnął. Bolesne naprężenie nerwów jego ustąpiło miejsca rozrzewnieniu i płakać zaczął, jak dziecko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marie-Joséphine Calmon.