Tajemniczy wróg/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemniczy wróg |
Podtytuł | Powieść kryminalna |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1938 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niezadługo pełno było policji w pałacu. Podczas, gdy niżsi funkcjonariusze starannie badali pokoje, w których rozegrał się dramat i przetrząsali niemal każdy krzak w ogrodzie, komisarz Relski który osobiście przybył na miejsce, rozpoczął badanie.
Był to wytrawny urzędnik, mężczyzna w sile wieku. Siedział za niewielkim stolikiem, który polecił wynieść na taras.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca złociły wesoło wierzchołki drzew i aleje parku. I znów stwierdzałem mimowoli różnicę, zachodzącą pomiędzy ponurą rzeczywistością a pogodą i weselem przyrody. Zbyteczne jest dodawać, że zwłok barona nie znaleziono ani w ogrodzie, ani też w pobliżu pałacu i że żaden ślad nie wskazywał bliżej na to, dokąd został wyniesiony. Panna Lili i ja, jako bezpośredni świadkowie zbrodni, pierwsi składaliśmy nasze zeznania.
Staliśmy obok stolika, zajętego przez komisarza i od naszych wyjaśnień rozpoczął śledztwo.
— Baron został porwany — począł — lub wywieziono go nieżywego, aby tym lepiej ukryć zwłoki. Sprawa przedstawia się tajemniczo, lecz mam nadzieję, że dochodzenie szybko rozwikła tę zagadkę, Teraz chodzi mi o to, aby ustalić, w jakich warunkach odbył się ten napad i kto w nim mógł przyjmować udział. Więc — zwrócił się do nas — posłyszeli państwo przeraźliwe krzyki barona Gerca, wołającego o ratunek?
— Tak jest! — odrzekłem drżąc jeszcze z wewnętrznego podniecenia. — Było i o kilkanaście minut po północy i znajdowaliśmy się wraz z panną Lilą w salonie — tu zawahałem się nieco, myśląc, co nastąpi, o ile komisarz zacznie indagować, czemu tam się znalazłem.
Na szczęście nie zwrócił na to uwagi.
— W salonie! Dalej... — coś notował na leżącym przed nim papierze.
— Potem dobiegł nas przerażony głos barona, wzywającego pomocy. Ponieważ wiedziałem o atmosferze, panującej w domu i o tym, że ciągle spodziewał się jakiejś napaści — krótko opowiedziałem o poprzednich tajemniczych wydarzeniach w pałacyku — rzuciłem się natychmiast w stronę gabinetu.
Drzwi były zamknięte, z trudem udało się je wyważyć. Niestety, przybyłem za późno i barona w tym czasie już zawleczono do samochodu, który oczekiwał na napastników przed wejściem do ogrodu.
— To wszystko wiem! — wymówił komisarz, gdyż przedtem, zawiadamiając telefonicznie komisariat o zbrodni w pałacyku, złożyłem podobną relację. — Ale zechce mi pan powtórzyć ściśle, jakie okrzyki dobiegały z za drzwi, kiedy bezskutecznie dobijał się pan do nich?
— Najpierw baron Gerc wzywał pomocy, jakby pragnąc się wyrwać z rąk swych oprawców. Sprawiało to wrażenie, że ci duszą go za gardło, a on walczy z nimi resztkami sił. Że uwalnia się od nich na chwilę, lecz oni wnet z powrotem rzucają się na niego... Było to coś potwornego! — wzdrygnąłem się. — Słyszeć, że kogoś bezlitośnie mordują za drzwiami i nie móc temu przeszkodzić!
— Tak! — mruknął komisarz, na którym moje opowiadanie wywarło widocznie wrażenie. — Wyjątkowo zuchwali zbrodniarze! Więc pan przypuszcza, że było kilku napastników?
— Bezwzględnie! Świadczą o tym liczne ślady stóp w ogrodzie! Zresztą...
— Zresztą...
— Najwyraźniej słyszałem, jak baron błagając o litość zwracał się do kilku osób... Wymienił nawet ich imiona...
Komisarz patrzył badawczo na mnie. Następował kulminacyjny punkt mego zeznania.
— Jakie?
— Z ust jego padły, — wymówiłem powoli — następujące okrzyki: Jan... siwowłosa kobieta... mój syn Jerzy!
— Jan? Siwowłosa kobieta? Syn, Jerzy?
— Tak jest!
— I pani to słyszała? — zwrócił się do Lili.
Spostrzegłem, że kiedy wymieniłem imię lokaja, drgnęła z niezadowoleniem. Opanowała się jednak.
— Słyszałam! — przytwierdziła cicho. — Tylko...
— Tylko?
— Przypuszczam, że były to okrzyki człowieka nieprzytomnego ze strachu, nie mające nic wspólnego z osobami prawdziwych zbrodniarzy.
— Hm... — mruknął komisarz, a w jego oczach przemknął ironiczny błysk. — Rozumiem pani skrupuły i pięknie to, że broni pani honoru rodziny. Niestety, prawo jest bezlitosne. Zobaczymy...
Wiedziałem, o co mu chodziło, gdyż zmylił go ton Lili. Przypuszczał, że staje w obronie Jerzego nie mogąc znieść myśli, aby syn mógł uczestniczyć w podobnej zbrodni. Ja zaś wyczuwałem co innego. To nie o Jerzego drżała Lili, choć nie wiedziałem jeszcze, jaki ich łączy stosunek, a lękiem ją napawały losy Jana. Tego ponurego zbira, który bezwzględnie musiał przyjmować udział w porwaniu lub morderstwie, a później ośmielał się rzucać mi w oczy jakieś niezrozumiałe pogróżki. Łotra, który od dłuższego czasu podtrzymywał nastrój grozy w domu, pragnąc za wszelką cenę usunąć mnie z niego.
Na szczęście, komisarz Relski choć nie znał bliższych szczegółów, musiał dojść do tego samego przekonania, gdyż zauważyłem, że koło Jana, znajdującego się obecnie w ogrodzie, stale stał jeden z policyjnych agentów i nie spuszczał go z oka.
— Tedy — reasumował komisarz wiadomości posłyszane z moich ust — przebieg wypadków odtworzyć można w następujący sposób. Napastnicy zapomocą dorobionych kluczy, gdyż nie stwierdziliśmy śladów włamania, przedostali się bocznym przejściem do sypialni barona. Zaskoczyli go, zapewne w czasie snu i wówczas rozpoczęła się zażarta walka. Początkowo, prawdopodobnie duszono Gerca, chcąc go obezwładnić, a później, gdy zdołał im wyrwać się i posłyszano, że śpieszy mu pan z pomocą, bito go i zadano szereg ciosów nożem, lub jakimś ostrym narzędziem, o czym świadczą plamy krwi, znajdujące się w sypialni i korytarzyku. Musiał już być nieżywy, albo nieprzytomny, kiedy go niesiono do samochodu. Nieżywy? Nie wiem! Przypuszczam raczej, że żył jeszcze, gdyż inaczej porzuconoby w ogrodzie jego zwłoki. Więcej powiem. Sądzę, iż właśnie dla tego barona porwano, aby go dobić po drodze i by nie mógł wskazać napastników. W pałacyku już na to czasu brakło, bo lada chwila mógł pan się znaleźć w pokoju. Potworni zbóje...
— Potworni! — powtórzyłem.
— Bezwzględnie kilku było zbrodniarzy — mówił dalej komisarz — choć ściśle nie możemy jeszcze ustalić ich liczby. Ślady stóp wskazują na to, że do samochodu wlokło Gerca dwóch ludzi... Prócz tego widnieją i odciski nóg kobiecych... A więc... Dwóch mężczyzn i kobieta. Zgadzałoby się to z tym, co pan zeznał.
Skinąłem głową.
— Dalej... Sama zbrodnia trwała niezwykle krótko, ale zdążono dokładnie przetrząsnąć gabinet i sypialnię. Widocznie, w tym czasie, gdy jeden z napastników dusił Gerca, inni robili poszukiwania. Wyłamano szuflady biurka i rozbito kufer. A że mordercy nie mieli wyłącznie zemsty na celu, jakby to początkowo przypuszczać było można, najlepszym dowodem, że zabrali wszystko, cokolwiek przedstawiało wartość...
— Więc rabunek?
— Bezczelny rabunek! Zginęła biżuteria, zginęły pieniądze. Oczywiście, śpieszyli się bardzo, bo na podłodze leżały porozrzucane banknoty, zapewne wyciągnięte z kufra. Z pewnych danych również wnioskuję, że baron musiał uważać ten kufer za najbezpieczniejsze schowanie i tam składał, co miał cenniejszego. A ponieważ uchodził za bardzo zamożnego człowieka, musiano zagrabić sporo.
— O tak! — wspomniałem informacje „szefa“. — Podjął wczoraj w południe znaczną pieniężną sumę z banku.
Lili rzuciła mi błyskawiczne spojrzenie.
— Skąd pan to wie? — zdziwiła się.
— Od barona! — odrzekłem najspokojniej, a że odpowiedź ta była prawdopodobna, komisarz nie nalegał dalej.
— Sprawdzimy wysokość podjętej sumy! — zanotował na papierze. — Sprawa staje się coraz więcej jasna. Domyślam się, iż właśnie dla tego wczoraj miał miejsce napad, że obawiano się iż dalej przekaże pieniądze. Tedy obraz i motywy zbrodni mamy! Pozostaje tylko ustalić, kto to zrobił.
— A czy w kufrze nie znaleziono jakichś dokumentów, testamentu? — raptem niespokojnie zagadnęła Lili.
Właściwie i mnie oddawna dręczyło to zapytanie.
Ale, jeśli w ustach Lili, pasierbicy barona, brzmiało ono całkowicie naturalnie, nie miałem odwagi go zadać. Od czasu przybycia policji, nikogo nie wpuszczano do sypialni i gabinetu. A przedtem nie mogłem zajrzeć do otwartego kufra, bo Jan, choć nie raczył odpowiadać na moje zapytania, chodził za mną trop w trop, jak gdybym to ja a nie on był zbrodniarzem. Z niepokojem oczekiwałem na odpowiedź komisarza.
— Rozumiem pani zapytanie! — odrzekł. — Niestety, nie znaleźliśmy nic! Zdziwiło mnie to nawet, gdyż widocznie zbrodniarze, nie zadawalając się pieniędzmi pochwycili również ważniejsze dokumenty. A może baron przechowywał je na mieście?
— Nie! — zaprzeczyła, a na jej twarzyczce odbiło się zdumienie, złączone z niepokojem. — Wiem, że napewno miał je w domu. A pocóż zbrodniarzom były potrzebne nasze rodzinne papiery?
Komisarz rozłożył ręce.
— A jednak w kufrze pozostały tylko nic nie znaczące listy.
I we mnie zamarło serce. Tyle wysiłków, uczynionych na próżno! Próżna znajomość z „szefem“! Straciłem wiele tygodni, aby w ostatniej chwili dowiedzieć się, kiedy już wydawało się, jestem u celu, iż to, na czym tak mi zależało, zostało pochwycone przez zbrodniarzy, dla których zapewne nie przedstawiało żadnej wartości. Ledwie stłumiłem okrzyk gniewu i zniechęcenia.
— Tedy — powtórzył komisarz — pozostaje nam tylko ustalić osoby sprawców porwania, czy też ewentualnego mordu. Pan Korski — wymienił moje fałszywe nazwisko — słyszał, że baron błagał, aby go ratowano przed Janem, synem Jerzym i siwowłosą kobietą. Jakie motywy kierowały służącym — spojrzał w kierunku Jana, znajdującego się pod „opieką“ policyjnego wywiadowcy — dowiemy się wnet. Syn? Słyszałem, że młody Gerc był w złych stosunkach z ojcem i na tle finansowym wciąż powstawały między nimi zatargi. Ale, ta stara kobieta? Któż to taki?
— Niezwykle niebezpieczna osoba! — wykrzyknik pełen lęku wyrwał się z piersi Lili. — Kobieta ogarnięta szałem zemsty i na dodatek na pół obłąkana! W to wierzę święcie, że była zdolna do zamordowania mego ojczyma!
— Ale, któż to taki? Czy pani zna jej nazwisko?
— Znam i wnet je wymienię! Powiem wszystko, co jest mi wiadome w tej sprawie — z podnieceniem mówiła Lili. — Nazywa się Anna Kolb i mieszka pod Warszawą, w Piasecznie... A jaki był powód jej nienawiści do barona Gerca?
Łączyły ich kiedyś bardzo bliskie stosunki. Uważała nawet samą siebie na trzecią żonę mojego ojczyma, choć ślubu nie mieli. Pierwszą była matka Jerzego, zaś drugą moja matka. Otóż, z tego, co mogłam pochwycić, a mój ojczym z nikim nie był szczery, porzucił ją po kilkuletnim pożyciu i to w sposób, powiedzmy prawdę, nie zupełnie ładny. Nie tylko nie dotrzymał obietnicy ożenienia się z nią, ale podobno i wyzuł z majątku...
— Ach, tak!
— Tak przynajmniej twierdziła pani Kolb. Faktem jest, że właśnie po tym rozstaniu, gdy niemal została bez środków do życia, na bruku z rozpaczy dostała pomieszania zmysłów. Przebywała przez dłuższy czas w domu obłąkanych, skąd wypuszczono ją dopiero przed paru miesiącami.
— Przed paru miesiącami?
— Od tej pory poczęła nachodzić mego ojczyma, twierdząc, że musi się zemścić. Początkowo robiła mu tyko awantury, zarówno na ulicy, jak i tu w pałacu, później poczęła grozić śmiercią. Nie były to czcze pogróżki i ojczym bał się jej panicznie. Wiedział, że nic jej powstrzymać nie zdoła i że prędzej, czy później z jej ręki zginie. Namawiałam go wciąż, aby się zwrócił o opiekę do władz. Nie chciał tego uczynić, widocznie w obawie skandalu.
— W obawie skandalu! — mruknął komisarz, domyślając się zapewne, jak i ja poprzednio, że Gerc obawiał się tak postąpić, unikając kompromitujących rewelacyj.
— Toć właśnie ta pani Kolb — mówiła dalej Lili z oburzeniem — trzymała cały pałac od tygodni w atmosferze jakiejś grozy. Dzięki niej ojczym zamykał się w swym gabinecie, nie sypiał ze strachu i twierdził, że jest otoczony mordercami. W niepojęty wprost sposób udawało się jej wślizgiwać do pałacu i pojawiała się wtedy nawet, gdy jej przybycia najmniej można było się spodziewać. Przedwczoraj w nocy o mało nie zastrzeliła ojczyma — tu Lili szybko poczęła opowiadać wypadki, jakie rozegrały się w parku.
— Hm... tak... — skinął komisarz głową, wysłuchawszy opowiadania. — Rozumiem nienawiść pani Kolb, owej obłąkanej, siwowłosej kobiety! Musiała maczać ręce w zbrodni. Lecz, czemu przyjęła udział w grabieży? I skąd to połączenie? I Jan? I młody baron? Cóż mogła mieć wspólnego z Jerzym Gercem? Nie pojmuję!
I ja nie pojmowałem. Wprawdzie, przypominałem sobie doskonale, że owego pamiętnego wieczoru, siwowłosa kobieta oczekiwała właśnie na Jana. Tę rewelację zachowywałem na później. Ale, co ją łączyło z Janem? W jakim celu dokonali wspólnie napaści i to na dodatek jeszcze z Jerzym.
Podobne refleksje musiały krążyć i po głowie komisarza Relskiego, gdyż cicho wymówił:
— Dziwne... Doprawdy, dziwne... Choć czasami najbardziej niezrozumiałe sprawy, tłumaczą się nader prosto. Zaraz wszystko sprawdzimy. Panie Giersz — zawołał w stronę jednego z wywiadowców, kręcących się po ogrodzie. — Proszę bliżej!
— Słucham, panie komisarzu! — ten podbiegł i przystanął obok nas w służbistej postawie.
— Uda się pan natychmiast samochodem do Piaseczna. Zamieszkuje tam niejaka Anna Kolb, starsza, siwa kobieta. Sprawdzi pan, co robiła dzisiejszej nocy i sprowadzi tutaj jak najprędzej...
— Rozumiem...
— Jest napół obłąkana i wysoce niebezpieczna...
— Rozkaz, panie komisarzu!
Wywiadowca odwrócił się i odszedł pospiesznym krokiem.
— Jan jest! — szepnął do siebie Relski. — Ową panią Kolb wnet zatrzymamy. Pozostaje tylko...
Zapewne zamierzał wymienić imię młodego barona. Ale, w tejże chwili z głębi pałacu zabrzmiały kroki i rychło w drzwiach, prowadzących na taras, zarysowały się postacie kobiety i mężczyzny.