Przejdź do zawartości

Tajemniczy wróg/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Pierwsza noc w pałacyku Gerca.

Tego samego dnia po załatwieniu swoich spraw osobistych sprowadziłem się późnym wieczorem do nowego mieszkania.
Gerc sam wyznaczył mi pokój na wprost swej sypialni, z którego mogłem doskonale wszystko obserwować.
I znów, kiedy lokaj Jan wnosił mi do pokoju walizkę, którą musiałem przecież zabrać dla zachowania pozorów, wydało mi się, że w jego wzroku kryje się tajona niechęć.
— Na długo pan do nas? — raptem wypalił, nie mogąc widocznie dłużej pohamować swej ciekawości. Kręcił się pilnie po pokoju, pomagając mi w układaniu rzeczy, ale widać było, że myśli tylko o jednym: jakby mnie wybadać.
— Zostałem sekretarzem pana barona! — odrzekłem spokojnie i zimno — zapewne pozostanę na stałe.
— Ach, tak! — mruknął. — Sekretarzem! Przepraszam, że zapytałem... Pan baron nic mi o tym nie wspominał... myślałem, że pan na krótko... przepraszam, bardzo przepraszam...
Mówił spokojnie i służalczo, ale czuło się w jego głosie niezadowolenie i niepokój. Rychło jednak opanował się, a twarz zastygła mu w zwykłym wyrazie obojętności.
— Mam nadzieję, że pan sekretarz będzie się u nas czuł dobrze...
Choć brzmiało to dwuznacznie, udawałem w dalszym ciągu naiwnego.
— Och, tak. Będzie mi tu doskonale! Pan baron jest zacności człowiekiem.
— Bardzo dobry, wyjątkowo dobry, to po prostu anielski człowiek — powtórzył z widoczną ironią i sarkazmem.
Poprawił raz jeszcze moje ubranie i skłoniwszy się zapytał:
— Czy nie jestem panu potrzebny? — a gdy przecząco potrząsnąłem głową, wyszedł z pokoju.
Sytuacja stawała się coraz ciekawsza. Prócz tego pewien obraz wciąż tkwił w mej pamięci: cudne, fiołkowe oczy i sylwetka smukłej blondynki, którą spotkałem po południu.
Rozważania te przerwał Gerc. Wszedł do mego pokoju, niespodziewanie i mocno uścisnął moją dłoń. Był uradowany z mojego przybycia do pałacu.
— Jest pan! — szepnął. — Doskonale! Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że dzisiejszej nocy coś się stanie. Umyślnie wyznaczyłem pokój naprzeciw mojej sypialni. Ponieważ nie mogę wymagać, aby pan czuwał, gdyż jest dziś zapewne wyjątkowo znużony, przeprowadziłem do tego pokoju dzwonek. W razie najlżejszego szelestu zaalarmuję pana...
— Rozumiem...
— Broń pan ma?
— Tak.
— Służący mówił mi, że pan już zjadł kolację na mieście. Nie częstuję więc niczym. Od jutra będziemy jadali razem. A teraz, niech pan się kładzie spać i dobrze wypocznie. Siły przydadzą się na później. Może dzisiejszej nocy nic nie nastąpi. A gdyby nastąpiło, wiemy co robić... Jutro pogadamy spokojnie o wszystkim.
Skinąłem głową.
Gerc, uważając, że i tak dużo mi powiedział, poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu i już miał opuścić pokój, gdy wtem zawahał się. Znać było, że nurtuje go jakaś myśl i nie wie, jak ją wypowiedzieć.
— Tylko... — bąknął i nieokreślony grymas przebiegł po jego małpiej twarzy. — Tylko... — powtórzył, unikając mego wzroku — pośpieszy mi pan na ratunek, o ile zadzwonię...
— Zastosuję się do życzenia pana barona! —
— Tak... tak... — Ja czasem w nocy wychodzę z mojej sypialni, bo... bo... — jąkał się... — zapominam nieraz czegoś w innych pokojach, a zresztą przed położeniem się do łóżka, muszę się przespacerować... Wolę o tym uprzedzić pana, żeby pan nie sądził, że dzieje się coś niezwykłego... i nie pośpieszył z pomocą bez koniecznej potrzeby.
— Rozumiem! — znów skinąłem głową. — Zresztą, naprawdę jestem zmęczony i sądzę, że zaraz zasnę tak mocno, iż obudzi mnie dopiero dzwonek pana barona!
— Doskonale!
Na twarzy Gerca widać było zadowolenie. Spadł mu widocznie z serca jakiś ciężar. Raz jeszcze poklepał mnie swymi kościstymi palcami po ramieniu i pozostałem sam w pokoju.
Teraz istotnie byłem zaintrygowany do najwyższego stopnia! Gerc sprowadził mnie do swego domu, abym go ochraniał, a jednocześnie wyraźnie polecał, że tylko wtedy mam się zjawić, kiedy sam mnie zawezwie? Coś w tym kryło się na pewno.
Oczywiście, oświadczenie Gerca mogło tylko pobudzić ciekawość, to też w żadnym wypadku nie zamierzałem zastosować się do jego prośby. Nie czułem wcale znużenia i wiedziałem doskonale, że prędko nie zasnę. Postanowiłem w ciągu nocy, nie tylko dobrze śledzić Gerca i domowników, ale i przeprowadzić wywiad dla własnego celu.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się jedenasta, należało udawać, że udałem się na spoczynek.
Zgasiłem światło i w ubraniu rzuciłem się na łóżko.
Nasłuchiwałem. W domu panowała ponura cisza. Starałem sobie przypomnieć rozkład pokojów, który częściowo poznałem.
Pałacyk Gerca graniczył z jednej strony z ulicą i był otoczony sporym ogrodem. Jednopiętrowy dom przedzielony był długim korytarzem po jednej stronie którego znajdowały się: hall, dwa ogromne salony, gabinet i sypialnia, po drugiej zaś stronie olbrzymia sala jadalna i dwa pokoje bez określonego użytku, zapewne gościnne.
Jeden z nich zajmowałem właśnie. Znajdował się naprzeciw sypialni barona. Pozwalało mi to obserwować każdy ruch Gerca.
Na pierwszym piętrze, na które prowadziły schody, wychodzące z korytarza, mieszkała prawdopodobnie panna Lili, pasierbica barona, owa śliczna złotowłosa osóbka, którą spotkałem na ulicy.
W suterynach musiały się mieścić kuchnie, oraz pokoje dla służby; tam zapewne sypiał — Jan.
Powoli odtworzyłem w pamięci topografię pałacyku. W głowie świtał mi pan plan działania. Podejrzewałem barona, że zamierza on w nocy odbyć jakąś wycieczkę, może sprawdzić, czy w dobrym schowanku znajduje się to, o co mi najwięcej chodziło. Jeśli więc baron wyjdzie ze swej sypialni, wyślizgnę się natychmiast w ślad za nim. O ile nie wyjdzie, przeczekam jakiś czas, a później dokonam wywiadu na własną rękę.
Mijały godziny, w jadalni wielki zegar wydzwonił wpół do dwunastej. Nic nie wskazywało, by miało zajść coś niezwykłego. W całym domu panowała grobowa cisza.
Już miałem zerwać się z mego posłania i wyjrzeć na korytarz, aby sprawdzić, czy Gerc zasnął, gdy wtem posłyszałem lekki szelest. To uchyliły się drzwi od sypialni barona. Widocznie baron wychodził, nabrawszy przekonania, że zasnąłem głęboko.
Nie ulegało żadnej wątpliwości. Przystanął przed moim pokojem i lekko zastukał w drzwi, jakby sprawdzając, czy się nie obudzę. Milczałem, a nawet umyślnie kilkakrotnie chrapnąłem lekko.
Gerc chrząknął z zadowoleniem, po czym począł oddalać się pośpiesznie. Teraz, słuchałem z natężeniem, dokąd się skieruje. Z trudem łowiłem odgłos kroków, przytłumiony przez puszysty dywan, zaściełający korytarz. Wszedł na schody, wiodące na pierwsze piętro. Po diabła udawał się tam, zachowując tyle ostrożności?
Przeczekałem chwilę, później cicho wysunąłem się z mego pokoju. Gdy dobiegłem na palcach do początku schodów, baron znajdował się już na górze. Ostrożnie począłem wstępować za nim, na szczęście schody nie zaskrzypiały ani razu... Kiedy znalazłem się na pierwszym piętrze, Gerc zniknął mi z oczu. Wszedł do jednego z pokojów, ciągnących się wzdłuż długiego korytarza.
Ale do którego?
Wnet dojrzałem wąziutkie pasemko światła. Dotarłem bez szmeru do tajemniczych drzwi. Dobiegały z tamtąd jakieś głosy.
Jeszcze kilka kroków i przywarłem okiem do dziurki od klucza.
— Nadzwyczajnie! — omało nie wyrwał mi się z piersi głośny wykrzyknik.
Pośrodku małego pokoiku stał Gerc w swym dziwacznym szlafroku z nieodstępną czerwoną czapeczką na głowie, a naprzeciw niego panna Lili. Spostrzegłem, że choć była ubrana w skromną sukienkę, na tapczanie i krzesłach znajdujących się w pokoju, leżało pełno drogich i modnych strojów: na podłodze zaś widniał szereg wykwintnych, kosztownych pantofelków.
Nic nie rozumiałem.
— Czemuś się dziś nie przebrała, Lili? — dobiegł mnie z za drzwi skrzeczący głos Gerca, któremu usiłował nadać jak najczulsze brzmienie. — Czemu? Zrób mi tę przyjemność... Przebierz się natychmiast...
— Nie! — twardo odparła. — Dość tej komedii! —
— Ależ, Lili...
— Powtarzam, dość tej komedii! Kupuje pan najdroższe suknie i obuwie, abym stroiła się przed nim i kręciła jak lalka a na ulicę każe wychodzić w sukienkach, w jakich nie pokaże się żadna służąca.
— Bo...
— Och! — wykrzyknęła w gwałtownym uniesieniu. — Doskonale rozumiem cel tego błazeństwa. Jest pan o mnie zazdrosny, boi się, żeby kto na mnie nie spojrzał!
Każe mi pan chodzić w podartym ubraniu, bo sądzi, że w ten sposób odstraszy ode mnie ludzi. A wieczorami, gdy nikt nie widzi i wszyscy zasną, mam stroić się w czterech ścianach tego pokoiku jak najwytworniej i udawać damę! Dla pańskiej przyjemności... Stanowczo dłużej tego robić nie będę... I tak dość panu ulegałam... Wyrzuciłam te szmaty — wskazała na sukienki — żeby je pan natychmiast ze sobą zabrał! Budzą tylko we mnie wstręt.
— Zastanów się, Lili, co mówisz...
— Pan również jest wstrętny!
Spostrzegłem, że pod wpływem tych słów drgnął, jakby uderzony batem. Pojąłem teraz, co znaczyła nocna wycieczka, którą pragnął zachować w tajemnicy przede mną. Starcza namiętność, widoczna z każdej zmarszczki jego twarzy była aż nadto wymowna i przemogła nawet obawę przed groźnym, nieznanym wrogiem. Wolał się narazić na niebezpieczeństwo, niż zrezygnować ze swej codziennej wizyty u Lili.
— Budzę w tobie wstręt? — zapytał, wykrzywiając się boleśnie, a złoty chwast na czapeczce zachybotał się rozpaczliwie. — Ja? Jak możesz tak mówić? Czyż jest człowiek, któryby cię kochał bardziej ode mnie?
— Cóż to za miłość?
— Lili...
— Dość obłudy!... Dziś właśnie postanowiłam wypowiedzieć wszystko szczere! Nie będzie pan chyba twierdził, że pała do runie rodzicielskim sentymentem, gdyż jest moim ojczymem i przysiągł matce, że będzie się mną opiekował. Nienawidził pan mnie dawniej, kiedy byłam dzieckiem i stale nazywał przybłędą. Pamiętam to znakomicie. Po śmierci matki, gdy znajdowałam się w internacie, nie zatroszczył się pan o mnie wcale. Dopiero, gdy wyrosłam na przystojną, podobno dziewczynę, zainteresował się pan „niezwykle“ moją osobą i wziął z powrotem do domu...
— Głupstwa pleciesz!
— Wiem, co mówię! Oświadczam panu stanowczo, że poznałam się na tej komedii i dłużej jej znosić nie chcę... Jest pan ohydny, nienawidzę pana.
— Nienawidzisz?
— Z całej duszy! Za siebie i za matkę! Jak się pan z nią obchodził, czy nie wepchnął pan ją przedwcześnie do grobu, czy nie zatruł pan jej życia swoją tyranią? A co ze mną pan teraz chce zrobić? Pan, mój ojczym?...
— Doprawdy?...
— Proszę nie kłamać! Czemuż nie pozwala mi pan nigdzie wychodzić i jestem zamknięta, niczym w więzieniu? Czemu nie zgadza się pan przekazać mi majątku, jaki pozostał po matce, abym rozpoczęła samodzielne życie?
— Wszystko to nastąpi!
— Kiedy? Dość mam tej niewoli, dłużej u pana nie pozostanę!
Nagle zauważyłem zmianę w twarzy Gerca. Z pozornie dobrodusznie uśmiechniętej i nawet onieśmielonej, stała się straszna. Pod wpływem gniewu wyprostował się i nie przypominał obecnie wcale bezsilnego starca. Wyglądał, niczym złe i mściwe zwierzę i zrozumiałem teraz, czemu mnie uprzedzano, że niebezpiecznie z nim zaczynać.
— Ach ty żmijo! — syknął z pasją, przytrzymując ją mocno. — Myślisz, że Gerc jest stary i na wszystko można sobie pozwolić? To taka wdzięczność? Omyliłaś się gołąbko! Nie takie, jak ty łamał Gerc i nie takie były mu posłuszne! Dość głupstw. Za długo znosiłem te kaprysy! Natychmiast się uspokoisz i będziesz to robiła, co ja zechcę. Zrozumiano?
— Proszę mnie puścić!
— Nie puszczę!
— Zawołam Jana!
Na dźwięk tego imienia, nagła zmiana zaszła w twarzy Gerca. Puścił rękę dziewczyny, cofnął się o kilka kroków, ale jego oblicze nie straciło złego i zaciętego wyrazu.
— Jana chcesz zawołać? — warknął. — To twój najlepszy przyjaciel!
— Jan jest jedyną dla mnie życzliwą duszą w tym domu! — wykrzyknęła. — Obronił mnie już kilka razy przed panem...
— Ho... ho... Może mnie nawet zamorduje! Przecież dostaję listy z pogróżkami...
Widziałem że po twarzy Lili przeniknął jakiś cień. Wnet się jednak opanowała.
— Jeśli któraś z pańskich ofiar — wyrzekła twardo — w przystępie nienawiści, jaką pan tylko budzić potrafi, zabije pana, otrzyma pan karę, na którą zasłużył. Niestety, do podobnego czynu nie jestem zdolna... Jan jest na to za szlachetny... Przysiągł mojej matce, że się mną będzie opiekował.
— Dobra opieka! Taki zbój!
— Pan go się boi! I nie śmie oddalić, gdyż za wiele wie o panu! A teraz proszę opuścić mój pokój, bo dalsza rozmowa jest zbyteczna! Sądzę, że rychło pożegnamy się na zawsze.
— Zobaczymy! — znów warknął Gerc, ale wykonał ruch, jakby zamierzał wyjść z pokoju.
Zrozumiałem, że dalsze podsłuchiwanie jest niebezpieczne i że Gerc wnet opuści pokój pasierbicy. Odsunąłem się od drzwi, cichutko przebyłem korytarz i ześlizgnąłem się ze schodów. Bez przeszkód znalazłem się na dole. Ale wówczas nastąpiła pomyłka.
Ponieważ wszędzie panowały ciemności, pobiegłem za daleko i zamiast trafić do swego pokoju, wszedłem do sąsiedniej sali jadalnej. Nie było w tym jeszcze nieszczęścia. Należało tylko przeczekać, póki Gerc nie powróci do swej sypialni.
Ze zdziwieniem zauważyłem, że wielkie oszklone drzwi, wiodące z sali jadalnej do ogrodu, stoją otworem. Czyżby wszystko przewidujący baron zapomniał je zamknąć?
Zaczajony, oczekiwałem. Gerc zszedł cicho ze schodów i skierował się, nie zatrzymując do swego pokoju. Zamknął drzwi za sobą, wnet jednak je otworzył i głośno zawołał:
— Dżoko? Gdzie jesteś, Dżoko?
Widocznie szympans musiał się wymknąć w czasie jego nieobecności. Gerc był wyraźnie zaniepokojony, ale małpa nie dawała o sobie znaku życia.
— Będę musiał go poszukać! — mruknął. — Czy aby mu się co złego nie stało?
Skierował się w stronę sali jadalnej. Nie mając innego wyboru, a nie chcąc go napotkać, rzuciłem się do ogrodu. A wtedy, drgnąłem ze zdziwienia.
Kiedy znalazłem się na tarasie, wydało mi się, że między drzewami ogrodu stoi jakaś postać. Na mój widok tajemniczy przybysz cofnął się i skrył w mroku nocy. Spojrzałem uważnie w głąb ogrodu, nie było nikogo. Czyżby przywidzenie? A może był to poprostu Dżoko, tak pilnie poszukiwany przez barona?
Zbiegłem ze schodów tarasu. Wolałem spotkać się ze wstrętną małpą, niż natknąć się na podejrzliwego Gerca. Skoczyłem przez jakiś klomb i znalazłem się wśród gęstwiny drzew. Tu mogłem śmiało oczekiwać, aż w domu wszystko się uspokoi i Gerc, odnalazłszy najdroższego szympansa, uda się na spoczynek.
— Dżoko! Gdzie jesteś, Dżoko? — w dalszym ciągu słyszałem jego nawoływania.
Ogród, otaczający pałacyk był spory i gęsto zadrzewiony wielkimi, rozłożystymi kasztanami. Mimo księżycowej nocy, panowała tam ciemność i z trudem można było rozróżnić cośkolwiek na odległość kilku kroków. Kto znalazł się wśród drzew, mógł być pewny, że nikt go nie spostrzeże.
Powoli skierowałem się w głąb parku i już zbliżałem się do fontanny, gdy wtem pod moimi stopami zatrzeszczała gałąź. Doleciał mnie cichy szept:
— To ty, Janie?
Przystanąłem nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Janie! — znów posłyszałem — czemuż się ukrywasz? Możemy rozmawiać bezpiecznie! Przecież on jest w pałacu!
Sytuacja stawała się naprężona. Za żadną cenę nie należało spłoszyć tajemniczego rozmówcy. Podszedłem więc w milczeniu, aby dopiero w ostatniej chwili wyjaśnić, że nie jestem kamerdynerem. Nagle tajemnicza postać oderwała się od drzew i mocne, kościste palce wpiły się w moją rękę. Szarpnięto mną silnie i mimowoli znalazłem się na placyku, oświetlonym promieniami księżyca.
Spojrzałem. Stała przede mną kobieta. Niemłoda, wysoka, ubrana skromnie. Z pod kapelusza wymykały się siwe kosmyki włosów; oczy jej błyszczały niesamowicie, dziko.
— Czemuś skłamał? — zawołała z gniewem? — Wszak nie jesteś Janem!
— Nie skłamałem! — odparłem, uwalniając się z uścisku. — Wogóle nic nie mówiłem! To pani wzięła mnie za służącego!
— Kto jesteś?
— To ja powinienem o to panią zapytać!
— Ach! — syknęła i odstąpiła o kilka kroków. — Pewnie szpieg Gerca? Nie pomogą mu szpiedzy... Tobie dobrze radzę! Uciekaj stąd jak najprędzej! Jesteś młody i wyglądasz poczciwie! Nie ocalisz tego łotra, a sam... Uciekaj z przeklętego domu... Musi przyjść dzień kary!...
— Ależ...
— Uciekaj z przeklętego domu!
Słowa padały coraz szybciej, głos potężniał i nabrzmiewał obłąkańczą nienawiścią. Pogróżek nie bałem się i pomyślałem, że najlepiej będzie obezwładnić niebezpieczną wariatkę i zawlec ją do pałacu, dając tym dowód mojej gorliwości wobec Gerca. Wyciągnąłem już rękę, by pochwycić tajemniczą kobietę, gdy raptem z pałacyku zaczęły dobiegać jęki. Słychać było pośpieszne bieganie po pokojach, zapaliło się światło w sali jadalnej, wreszcie posłyszałem straszliwy okrzyk bólu.
— Co tam się stało? — zawołałem przerażony. — Czyżby Gerc?
— Nie! — szepnęła siwa kobieta. — To nie Gerc... To ona, Lili... Ach, łajdak...
Bez namysłu rzuciłem się w stronę pałacu, zapominając na chwilę o wariatce. Wbiegłem do pokoju. Przed moimi oczami ukazała się ohydna scena. W jasno oświetlonej sali jadalnej stał Gerc dziwnie zmieszany a obok niego zapłakana Lili. W kącie, siedział skulony Dżoko, tarmosząc zawzięcie w swych łapach jakiś przedmiot.
— Zadusił go!... Zadusił!... — rozpaczała. — Obrzydliwy potwór!...
Szympans z nabiegłymi krwią ślepiami znęcał się nad małym pieskiem, ślicznym żółtowłosym pekińczykiem. Nieszczęsna psina dawno już zapewne zakończyła życie, gdyż najsłabszy jęk nie wydobywał się z jej piersi, mimo to małpa w dalszym ciągu pastwiła się nad zwłokami martwego zwierzęcia, zamierzając je widocznie rozszarpać na kawałki. Było to coś tak wstrętnego, że gdybym miał browning przy sobie, palnąłbym krwiożerczemu szympansowi w łeb!
— I ja na to patrzeć muszę! — wykrzyknęła dziewczyna. — Skoro nikt mi pomóc nie chce... Ja sama...
Posunęła się w stronę szympansa, jakby pragnąc rzucić się na niego. Drgnąłem. Miałem ten sam zamiar.
— Nie! — wrzasnął Gerc, odsuwając ją. — Nie zbliżaj się! On może rzucić się na ciebie! W chwilach wściekłości jest straszny! Tylko ja sobie z nim poradzę...
Podniósł do góry ciężką, okutą żelazem laskę i zbliżył się do Dżoka:
— Puść!
Złowrogie warczenie było odpowiedzią.
— Puść! — powtórzył i podniesiony kij spadł na plecy małpy.
Rozległ się skowyt i żółty, poszarpany kłębek wypadł z łap potwora na podłogę. Szympans wyprostował się groźnie, mierząc pełnym nienawiści wzrokiem swego pana. Sądziłem przez chwilę, że rzuci się na niego.
W powietrzu znów zawisł kij, okuty żelazem.
— Dżoko precz! Do sypialni...
Małpa zawahała się, ale raptem skuliła się, opadła na łapy i wybiegła z pokoju.
Dziewczyna wpatrywała się przez chwilę w martwą psinę, która niedawno jeszcze łasiła się do niej wesoło, poczem pochyliła się nad nią i głaszcząc lekko biednego pieska, wyszeptała przez łzy:
— Toto, mój Toto... przecież ty byłeś tu moją jedyną pociechą...
Powoli z zalanej łzami twarzyczki znikał wyraz rozpaczy i bólu, a zarysowały się na niej gniew i nienawiść.
— On umyślnie to zrobił! Umyślnie poszczuł tego diabelskiego Dżoka! Wiedział, że szympans poluje na Toto!
Szloch wstrząsnął piersią dziewczyny. Odwróciła się gwałtownie i wybiegała do ogrodu.
Nie wiedziałem, co robić. Czy pośpieszyć za nią i starać się pocieszyć — czy też pozostać w pokoju.
Rozstrzygnął Gerc, wbiegając z powrotem do jadalni.
Był tak wzburzony, iż nie zapytał nawet w jaki sposób znalazłem się w pokoju.
— Gdzie jest? — powtórzył.
— Panna Lili wybiegała do ogrodu.
— Ach, tak... — rzucił się w stronę parku.
Pozostałem sam i nie wiedziałem, co czynić dalej. Udać się w ślad za Gercem czy dyskretnie zniknąć w swojej sypialni? I tym razem los rozstrzygnął o dalszym biegu wypadków.
Nie upłynęły nawet dwie minuty od zniknięcia barona, gdy z ogrodu dobiegł suchy trzask rewolwerowego wystrzału.
— Zabili go! — wykrzyknąłem mimowolnie, wybiegając bez namysłu do parku.
Pędem przebiegłem przez taras i zeskoczyłem ze schodków. Strzelano z całą pewnością w pobliżu fontanny, gdzie niedawno rozmawiałem z tajemniczą kobietą.
Mknąłem przez gęstwinę drzew. Dobiegając do fontanny, potrąciłem jakiegoś człowieka, który śpieszył w odwrotnym kierunku i w ciemnościach wpadł na mnie.
— Jan? — zawołałem, poznając kamerdynera. — Jan idzie do pałacu, gdy strzelano koło fontanny?
— Koło fontanny? — powtórzył zmienionym głosem i jak mi się wydawało, usiłował ukryć jakiś przedmiot za plecami. — A... powiada pan... koło fontanny? Myślałem...
Zachowanie się Jana było więcej, niż dziwne, lecz pędziłem dalej.
Wypadłem na placyk. Spostrzegłem barona. Stał oparty o drzewo. W księżycowym świetle wydawał się prawie zielony.
— Nic się panu nie stało?
— Nie, nic... — dreszcz wstrząsnął jego ciałem. — Przestrzelono mi tylko czapeczkę...
Wskazał na czerwony fez, leżący na piasku. Pochyliłem się. W czapeczce widniała spora dziura. Gerc cudem uniknął śmierci.
— Kilka milimetrów niżej, a...
— Skąd padł strzał?
— Nie wiem... nie mam pojęcia. Nastąpiło to tak nagle. — Z tyłu... Zdaje mi się z tamtej strony...
Palec jego wskazywał w głąb parku. Zbliżała się stamtąd Lili. Jasna jej sukienka rysowała się wyraźnie na tle drzew. Czyżby? Nie miała przecież broni, dawno bowiem uczyniłaby z niej użytek, osłaniając pieska przed szympansem. Pozostawał tylko Jan. Nadbiegł jednak od strony fontanny, strzał padł z głębi ogrodu. Olśniła mnie nagle myśl:
— Ależ w ogrodzie była niedawno tajemnicza kobieta!
— Kobieta?
— Wyglądała na obłąkaną!
Baron zbladł. Drżał ze strachu.
— Ona tu?... Niemożliwe...
Napróżno przetrząsnęliśmy ogród. Tajemnicza nieznajoma zniknęła bez śladu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.